Polska pasjonuje się dyskusją na temat przyszłości służby zdrowia.Moje skromne postulaty nie wymagają żadnych inwestycji pieniężnych. Wystarczy minimum serca i przyzwoitości
Dzisiaj będzie brutalnie o grubiańskim i tragicznym niechlujstwie oraz o takiejż pogardzie dla ludzi i ich godności osobistej. W zasadzie powinienem na wstępie prosić osoby szczególnie wrażliwe o wyłączenie receptorów i powrót do spokojnych zajęć domowych - ale właśnie nie; właśnie pomoc osób wrażliwych jest w tej sprawie bardzo potrzebna, bo inne mogą w ogóle nie zrozumieć, o czym piszę. Obawiam się bowiem trochę, że stan rzeczy, o którym poniżej, jest przez wielu ludzi przyjmowany ze stoickim spokojem jako normalny. Tymczasem ma on wiele wspólnego z wieloma rzeczami, ale z normalnością akurat nic a nic. Można bez wahania powiedzieć, że jest to raczej stan zdziczenia, schamienia, skamienienia i skarlenia.
Bardzo przepraszam, że wspominam o pewnej sprawie prywatnej, ale jest to niezbędne (o, jakże niestety!) do zarysowania tła wydarzeń. Otóż niedawno zmarła w warszawskim Szpitalu Wolskim osoba należąca do mojej bliskiej rodziny. Pomińmy już to - choć jest to samo w sobie niesłychane - że śmierć nastąpiła wkrótce po przewiezieniu jej tam, około godziny 15.00, a telefonująca o 18.00 bratanica usłyszała jedynie, że owszem, przyjęto taką i leży na oddziale takim a takim, gdzie z kolei nikt nie odbierał telefonu. O śmierci powiedziano jej dopiero nazajutrz, kiedy znowu próbowała się skontaktować z lekarzem. Pomińmy także to - choć i to jest, najdelikatniej mówiąc, dziwne - że rodzinie wydano różne drobiazgi po zmarłej, ale zapomniano zwrócić skórzany płaszcz, w którym pojechała do szpitala. Pomińmy również to, że chociaż prywatny zakład pogrzebowy, z którym mieliśmy do czynienia, spisał się z należytą sprawnością, elegancją i dyskre- cją - cmentarna ekipa grabarzy nadal wyglądała jak za czasów PRL, tzn. snuła się wokół grobu w poplamionych kufajkach, z wyrazem nieopisanej nudy na obliczach.
Pomińmy to wszystko, bo to betka w porównaniu z problemem głównym. Jak wiadomo, jednym z zadań, przed jakimi staje rodzina w takich sytuacjach, jest formalność zwana dyplomatycznie "identyfikacją zwłok". Nie trzeba tłumaczyć, że jest to koszmar sam w sobie, ale to, na co był łaskaw pozwolić sobie w tych okolicznościach Szpital Wolski, przekracza wszelkie granice przyzwoitości. Wspomniane na wstępie osoby wrażliwe proszę o wychylenie sobie teraz porządnej porcji soku owocowego (bo osoby wrażliwe nie używają mocniejszych płynów) - ale proszę, kochani, nie odchodźcie, bo jesteście naprawdę potrzebni wszystkim tym, którzy kiedykolwiek mogliby się zetknąć z podobną, całkowicie niezasłużoną, wyzywającą, bezczelną pogardą dla istoty ludzkiej, dla jej godności i dla zwykłego dobrego smaku.
Ciało zaprezentowane rodzinie w trumnie pozwalało zgromadzonym podziwiać w szczegółach, jakież to fascynujące zmiany strukturalne i kolorystyczne zachodzą w organizmie, kiedy zaniecha on funkcji życiowych i poleży sobie cztery dni. Zsiniałe palce, a zwłaszcza okolone fioletowymi obwódkami paznokcie, ciekawie kontrastowały z czerwonymi wybroczynami na szyi i wokół prawego ucha, a także z ziemistymi obszarami wokół oczu. Oczy zaś były szeroko otwarte i wraz z jeszcze szerzej rozwartymi ustami dawały niezapomniany efekt, godzien płócien największych mistrzów ekspresji: wrażenie rozpaczliwego, bezsilnego krzyku o pomoc. Ten, kto przygotował zwłoki do identyfikacji, musiał być prawdziwym artystą.
Tak przykro się złożyło, że niedawno zmarł ktoś bardzo bliski również u mnie w domu, we Francji. To, co napiszę za chwilę, nie jest głupawym marudzeniem, że na Zachodzie wszystko lepsze, bo wiem, że nie wszystko. Mam jednak do przekazania kilka informacji, które mogą się okazać użyteczne. Z obserwacji francuskich wiem, że możliwe jest wykonanie trwającego około godziny zabiegu zwanego tanatopraxis, który sprawia, że - można powiedzieć - zwłoki wyglądają jak żywe, a stan ten utrzymuje się mniej więcej przez 10 dni. Wiem też, że w pierwszym, najbardziej ludzkim z ludzkich odruchów, moja żona zamknęła zmarłej oczy. Wiem również, że pielęgniarka zawiadomiona o zgonie dotychczasowej pacjentki, natychmiast przyjechała, by - zanim jeszcze dokona się tanatopraxis - umocować szczękę bandażem, by nie opadła. To drobiazgi, ale trzeba chcieć to zrobić i wiedzieć, że inaczej nie wypada.
Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że zabieg tanatopraxis jest z wielu względów trudny i może jest traktowany jako dodatkowa, płatna usługa, a może w ogóle się tego jeszcze w Polsce nie proponuje. Nie wiem. Wiem natomiast, że pokazywanie zmarłych rodzinie w taki sposób, jak to było w naszym wypadku, świadczy o wstrząsającym zdziczeniu obyczajów. Żeby nawet nie zamknąć zmarłemu oczu! Jak można?! Jak można?! Podczas krótkiego i smutnego pobytu w Warszawie zauważyłem, że kraj pasjonuje się dyskusją na temat przyszłości służby zdrowia. Moje skromne postulaty nie wymagają żadnych inwestycji pieniężnych. Wystarczy minimum serca i przyzwoitości. Chyba że się umówimy, iż za to też trzeba płacić.
Ale - wbrew powierzchownym wyobrażeniom - nie zbliżymy się wtedy do nowoczesnej Europy, tylko do pradawnej Azji.
Autor jest dziennikarzem RFI w Paryżu.
Bardzo przepraszam, że wspominam o pewnej sprawie prywatnej, ale jest to niezbędne (o, jakże niestety!) do zarysowania tła wydarzeń. Otóż niedawno zmarła w warszawskim Szpitalu Wolskim osoba należąca do mojej bliskiej rodziny. Pomińmy już to - choć jest to samo w sobie niesłychane - że śmierć nastąpiła wkrótce po przewiezieniu jej tam, około godziny 15.00, a telefonująca o 18.00 bratanica usłyszała jedynie, że owszem, przyjęto taką i leży na oddziale takim a takim, gdzie z kolei nikt nie odbierał telefonu. O śmierci powiedziano jej dopiero nazajutrz, kiedy znowu próbowała się skontaktować z lekarzem. Pomińmy także to - choć i to jest, najdelikatniej mówiąc, dziwne - że rodzinie wydano różne drobiazgi po zmarłej, ale zapomniano zwrócić skórzany płaszcz, w którym pojechała do szpitala. Pomińmy również to, że chociaż prywatny zakład pogrzebowy, z którym mieliśmy do czynienia, spisał się z należytą sprawnością, elegancją i dyskre- cją - cmentarna ekipa grabarzy nadal wyglądała jak za czasów PRL, tzn. snuła się wokół grobu w poplamionych kufajkach, z wyrazem nieopisanej nudy na obliczach.
Pomińmy to wszystko, bo to betka w porównaniu z problemem głównym. Jak wiadomo, jednym z zadań, przed jakimi staje rodzina w takich sytuacjach, jest formalność zwana dyplomatycznie "identyfikacją zwłok". Nie trzeba tłumaczyć, że jest to koszmar sam w sobie, ale to, na co był łaskaw pozwolić sobie w tych okolicznościach Szpital Wolski, przekracza wszelkie granice przyzwoitości. Wspomniane na wstępie osoby wrażliwe proszę o wychylenie sobie teraz porządnej porcji soku owocowego (bo osoby wrażliwe nie używają mocniejszych płynów) - ale proszę, kochani, nie odchodźcie, bo jesteście naprawdę potrzebni wszystkim tym, którzy kiedykolwiek mogliby się zetknąć z podobną, całkowicie niezasłużoną, wyzywającą, bezczelną pogardą dla istoty ludzkiej, dla jej godności i dla zwykłego dobrego smaku.
Ciało zaprezentowane rodzinie w trumnie pozwalało zgromadzonym podziwiać w szczegółach, jakież to fascynujące zmiany strukturalne i kolorystyczne zachodzą w organizmie, kiedy zaniecha on funkcji życiowych i poleży sobie cztery dni. Zsiniałe palce, a zwłaszcza okolone fioletowymi obwódkami paznokcie, ciekawie kontrastowały z czerwonymi wybroczynami na szyi i wokół prawego ucha, a także z ziemistymi obszarami wokół oczu. Oczy zaś były szeroko otwarte i wraz z jeszcze szerzej rozwartymi ustami dawały niezapomniany efekt, godzien płócien największych mistrzów ekspresji: wrażenie rozpaczliwego, bezsilnego krzyku o pomoc. Ten, kto przygotował zwłoki do identyfikacji, musiał być prawdziwym artystą.
Tak przykro się złożyło, że niedawno zmarł ktoś bardzo bliski również u mnie w domu, we Francji. To, co napiszę za chwilę, nie jest głupawym marudzeniem, że na Zachodzie wszystko lepsze, bo wiem, że nie wszystko. Mam jednak do przekazania kilka informacji, które mogą się okazać użyteczne. Z obserwacji francuskich wiem, że możliwe jest wykonanie trwającego około godziny zabiegu zwanego tanatopraxis, który sprawia, że - można powiedzieć - zwłoki wyglądają jak żywe, a stan ten utrzymuje się mniej więcej przez 10 dni. Wiem też, że w pierwszym, najbardziej ludzkim z ludzkich odruchów, moja żona zamknęła zmarłej oczy. Wiem również, że pielęgniarka zawiadomiona o zgonie dotychczasowej pacjentki, natychmiast przyjechała, by - zanim jeszcze dokona się tanatopraxis - umocować szczękę bandażem, by nie opadła. To drobiazgi, ale trzeba chcieć to zrobić i wiedzieć, że inaczej nie wypada.
Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że zabieg tanatopraxis jest z wielu względów trudny i może jest traktowany jako dodatkowa, płatna usługa, a może w ogóle się tego jeszcze w Polsce nie proponuje. Nie wiem. Wiem natomiast, że pokazywanie zmarłych rodzinie w taki sposób, jak to było w naszym wypadku, świadczy o wstrząsającym zdziczeniu obyczajów. Żeby nawet nie zamknąć zmarłemu oczu! Jak można?! Jak można?! Podczas krótkiego i smutnego pobytu w Warszawie zauważyłem, że kraj pasjonuje się dyskusją na temat przyszłości służby zdrowia. Moje skromne postulaty nie wymagają żadnych inwestycji pieniężnych. Wystarczy minimum serca i przyzwoitości. Chyba że się umówimy, iż za to też trzeba płacić.
Ale - wbrew powierzchownym wyobrażeniom - nie zbliżymy się wtedy do nowoczesnej Europy, tylko do pradawnej Azji.
Autor jest dziennikarzem RFI w Paryżu.
Więcej możesz przeczytać w 7/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.