Obama zaliczył wpadkę z gatunku katastrofalnych. Są w życiu prezydentów słowa, których wytłumaczyć się nie da. Te były tego właśnie rodzaju. Nikt przy zdrowych zmysłach nie posądzał lidera światowego mocarstwa (którego zresztą wkład w pokonanie nazistów jest nie do przecenienia), że nie wie, kto mordował miliony w KL Auschwitz. Ale po to się ma administrację za miliardy dolarów, żeby jej część odpowiedzialna za sprawy polskie wiedziała, po których błędach chrząkamy znacząco, a po których czujemy ból, smutek, złość i wściekłość, że ktoś może być aż takim ignorantem. Ale to już problem walczącego o drugą kadencję prezydenta USA, nie nasz. My co najwyżej możemy patrzeć, jak Obama z tej fatalnej historii próbuje wybrnąć. I oceniać, czy robi to sprawnie, czy z wdziękiem słonia.
Całkiem inną sprawą natomiast jest to, jak pierwsza liga polskiej polityki reaguje na taki case. Tutaj obserwacje są pasjonujące. Zacznijmy od opozycji. Najmniej powodów do zdziwienia dostarczył pan prezes. Przedszkolak wygrałby zakład o to, że najdalej w trzecim zdaniu jego wystąpienia winny okaże się Tusk i jego nieudolny minister od dyplomacji. Zdanie do tego się z grubsza sprowadzające oczywiście się pojawiło, więc recenzję postawy PiS można uznać za zakończoną. Zaskakująco pryncypialny okazał się szef SLD. Jak na byłego premiera, który doskonale wie, jak skomplikowany bywa protokół na zagranicznych salonach, Leszek Miller już osiem godzin po zdarzeniu wiedział, że Adam Rotfeld powinien był odmówić przyjęcia nagrody. Szef Sojuszu jest politykiem, który rzeczywiście wie, co to celna riposta. Ale pouczanie byłego szefa dyplomacji, kiedy się nie wie, jaki był porządek uroczystości, czy była szansa na protest, czy wreszcie Rotfeld w ogóle usłyszał, co się stało – to jak na byłego premiera i człowieka powściągliwego w ocenach – diagnoza mało wyważona. Ale nie od dziś wiadomo, że komuś radzi się łatwo, samemu nawet do własnych rad stosować się trudniej.
Za liderami opozycji pojawił się też cały drugi szereg drużyn z Wiejskiej, ale na szczegółową analizę ich oratorskich popisów szkoda czasu. Większość bowiem komentarzy sprowadzała się do przemożnej chęci odesłania Obamy do kąta, najlepiej jeszcze w pozycji klęczącej, i to na grochu. Nadęcie połowy posłów, którzy z grubsza orientując się, o co chodzi (bo o tym, jak brzmi poprawna forma nazwy miejsca kaźni milionów Polaków, Żydów, Cyganów i ludzi innych narodowości, idę o zakład, połowa pojęcia nie ma), było tak wielkie, że od wypowiedzenia wojny Stanom Zjednoczonym dzieliły nas tylko godziny.
Ciekawa w tym wszystkim wydaje się dość ostra reakcja premiera. Donald Tusk wbrew pozorom sporo ryzykował tak zdecydowaną i szybką reakcją na słowa Obamy. Gdyby strona amerykańska ograniczyła się do wyrazów ubolewania przekazanych ustami rzecznika Białego Domu, polski premier zostałby wyraźnie i na oczach całego świata zlekceważony. O ile twarde słowa Tuska w kraju zyskały powszechną aprobatę (może z wyjątkiem pojedynczych malkontentów), o tyle za granicą brak reakcji Waszyngtonu na odpowiednim szczeblu byłby wyraźnym policzkiem dla szefa rządu. Na jego – czyli premiera – szczęście odpowiedź się pojawiła, więc z tej żenującej historii wychodzimy z twarzą.
Wydaje się, że najlepszym refleksem wykazał się Lech Wałęsa. Już rankiem dostrzegł wielką szansę na globalną lekcję historii. I na to, że możemy pokazać całemu światu, co i dlaczego jest dla nas ważne. W roli nauczyciela możemy bowiem wykorzystać prezydenta USA. A kiedy amerykański prezydent zabiera głos – w klasie cichną wszystkie rozmowy. Nie tylko te o Euro.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.