Ta mowa niechęci, nietolerancji, nienawiści do innych charakteryzuje w Polsce nie tylko kiboli, nie tylko marginalne grupy społeczne. Jest ona powszechna i ma wielu mistrzów: polityków, biskupów, dziennikarzy (pisał o tym Jacek Żakowski, „Polityka" 5.06). Edukacja szkolna nie zapewnia zrozumienia dla faktu, że wszyscy jesteśmy ludźmi i że poza prawami obywatelskimi są też prawa człowieka, na których te pierwsze są oparte. Edukacja katechetyczna nie zapewnia nawet minimalnego przyrostu miłości bliźniego, zaś „znak pokoju” nie wykracza poza chwilowy moment w czasie niedzielnej mszy, a jego zasięg ogranicza się do kilku sąsiadów z kościelnych ław.
Pal jednak sześć prawa człowieka czy chrześcijańską zasadę miłości bliźniego. To pierwsze jest abstrakcyjne, a to drugie związane z bożą łaską, która jakimś zrządzeniem losu omija nasz ultrakatolicki kraj. Ale mamy przecież tak użyteczną rzecz jak idea tolerancji. To idea łatwa w obsłudze, a jej stosowanie nie wymaga od nas ani wiedzy, ani religijnej wiary, ani nawet empatii.
Tolerancja nie jest bowiem osobistą cnotą, ale zasadą życia publicznego; można ją przyswoić i stosować, tak jak przyswaja się i stosuje zasady dobrego wychowania. Europejczycy mniej więcej od XIV w. zaczęli kultywować pewne normy obyczajowe związane z tak zwanym ucywilizowaniem. Przestali pluć przy stole, wiatry puszczali na osobności, zaczęli używać chusteczek do nosa zamiast rękawa i mówić „dzień dobry" nawet osobom, których nienawidzą. Procesy ucywilizowania trwały kilkaset lat i doprowadziły do pomyślnych rezultatów w sferze publicznej. Bo to, co ludzie robią w sferze prywatnej, to ich sprawa. We własnym domu mogą wycierać nos w rękaw, puszczać wiatry, rzucać przekleństwa w kierunku wrogów goszczących w programach telewizyjnych. Ba! Mogą znacznie więcej: wieszać swastyki, malować graffiti z antysemickimi hasłami, zapraszać przyjaciół, którzy tak jak oni nienawidzą Cyganów, papistów lub lewaków i nie wpuszczać do domu znienawidzonych gejów, feministek czy zwolenników Cejrowskiego. Tego, co można robić w domu, nie można robić w sferze publicznej. Pewne zachowania zakazane są tam prawem, inne – tym, co Erazm z Rotterdamu nazywał zewnętrzną ogładą. Należy do nich tolerancja. Nie trzeba być więc tolerancyjnym, by tolerancję praktykować.
Bertrand Russell podkreślał, że tolerancja jest konieczna tam, gdzie ludzie się nienawidzą, a nie tam, gdzie są otwarci, ciekawi inności, empatyczni lub przepełnieni chrześcijańską miłością bliźniego. Do tolerancji nie trzeba być przekonanym, tak jak nie trzeba mieć moralnych motywacji do korzystania z chusteczki do nosa. Tolerancja, tak jak formy grzecznościowe, nie świadczy o poziomie moralnej wrażliwości, lecz o poziomie ucywilizowania. W każdym razie w naszym kręgu kulturowym. I tak jak w domu uczy się młodych ludzi myć ręce i mówić „dzień dobry" (nie tylko tym, których lubimy), tak w szkole powinno się uczyć tolerancji. Robi się to wszędzie w Europie, co daje przynajmniej taki efekt, że ksenofobiczni Polacy czują się w niej dobrze (np. w Anglii). W Polsce przeciwnie – obcokrajowcy (zwłaszcza z nielubianych przez Polaków okolic świata) czuć się dobrze nie mogą, bo choć są wśród chrześcijan, to ciągle jeszcze nie są tolerowani.
Przy okazji święta różnych plemion, jakim są mistrzostwa kopania w piłkę, warto może pamiętać, że toczą się one w postplemiennej Europie, której miarą ucywilizowania nie jest siła narodowych tożsamości czy poziom religijnej wiary, ale właśnie tolerancja.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.