emocje sportowe dotarły już wszędzie, nawet do naszego mięsnego, tego obok ronda. Dobry sklep, ciała zamordowanych zwierząt zawsze tam świeże i dorodne. Uwijają się cztery mięsne ekspedientki. Wszystkie małe, a żywe jak srebro. Dominuje sportowy sceptycyzm. Jedna, krojąc schab, śpiewa: „Polacy, nic się nie stało”. Wszyscy się śmieją. Pojawia się kierownik sklepu, mówi: „To będzie nasz hymn tych mistrzostw”. Nikt nie protestuje. Wypito tyle nadziei, że po pierwszym meczu z Grecją był kac... A przed spotkaniem z Rosją narodowy nastrój wahał się między poczuciem nadciągającej klęski, a tym, że będzie cud nad Wisłą.
W dniu pamiętnego remisu z Rosją z Antosiem udaliśmy się do warszawskiej „strefy kibica”, gdzie trwa mecz w najlepsze dla Czechów, a w najgorsze dla Greków. Im bliżej Pałacu Kultury, tym bardziej narodowo w stroju i w malowanych twarzach, gdy my niezmienieni, a przez to odmieńcy. Atmosfera święta. Czasami tylko trafiają się grupki w stanie zdziczenia (zezwierzęcenie nie jest dobrym słowem, przecież zwierzęta nigdy tak się nie zachowują). Te stwory człekopodobne co jakiś czas wydają z siebie ryk „Polska!” Jak spotykają swój odpowiednik, ów odrykuje „Polska!” Jeśli potem doszło do żałosnych incydentów, to dlatego, że stwory te nie były likwidowane na pniu. Siły porządkowe musiałyby jednak wtedy używać małych grup desantowych, zrzucanych w różne punkty miasta, potem w kajdany i do lochu. Czyli sceny z filmu science fiction o dyktaturze doskonałej. Jeśli pozwolono im wmieszać się w tłum, to musiało się stać, co się stało. Na szczęście za wiele się nie stało. W każdej społeczności są fragmenty dzikiego ciała, u nas dramaty historii napsuły wiele. Jak to izolować, jak karać, a przede wszystkim jak leczyć? To ważne pytania.
A my z Antosiem już za bramką w „strefie” i znak czułości o dziecko. Antoś dostaje nalepkę z moim numerem komórki, gdyby się zgubił. Gwałtownie protestuje, ta naklejka narusza jego godność i prawa obywatela. Ostatnio, gdy mu zabraniam oglądać telewizję, woła gromkim głosem: „Ja też mam swoje prawa!” Część tłumu ogląda mecz, większość jednak się szwenda. Tak plemienność szuka nadaremnie pokarmu, a on dopiero na meczu z Rosją. Trochę tu jednak mi obco, inaczej niż w wietnamskiej rodzinie, nawet babcia występuje w polskich barwach narodowych. Znajdujemy z Antosiem ekran, nieco z boku i z kawałkiem jeszcze żywego trawnika. Przyjemnie, tak z widokiem na wieżowce Warszawy i na helikopter.
Czas jednak wracać, by cud nad Wisłą obejrzeć już w domu. Ulice pełne burdelowych ulotek, czasami jakaś samotna dusza przechadza się z psem nieczuła na piłkarskie emocje. Zawsze drażnili mnie ludzie obojętni, ale już wiem, że zaangażowani przesadnie zagrożeni są galopującą utratą rozumu. I jakoś nie potrafię oddzielić emocji i energii meczów od emocji wojen. Działa tu ta sama pierwotna energia.
W sam więc czas lektura prozy Izaaka Babla. Często wracam do jego dziennika pisanego w siodle armii Budionnego, rok 1920. Właśnie w dniu pamiętnego meczu z Rosją promocja utworów zebranych Babla. Cała jego spuścizna zmieściła się w jednym grubym tomie. Był człowiekiem rewolucji, potem jej ofiarą, nie potrafił przestać czuć, widzieć i dawać świadectwa, dziwne, że zamordowano go dopiero w roku 1940. Nie zdążył za wiele napisać, spora część jego spuścizny została zniszczona przez oprawców. Dziennik ukrywany był przez bliskich. Gdyby dostał się wcześniej w ręce tajnych służb, zlikwidowano by Babla o wiele wcześniej. Mistrz skrótu i zwięzłości. Wzorował się na nim Hemingway. W jego dzienniku i nowelach bezsens wojny obnażony został do kości i mięsa. A w tle Polska, biedna, ale jaka europejska, pachnąca kulturą, niszczona przez barbarzyńców. „Dlaczego nie opuszcza mnie ten ciężki smutek? Dlatego, że daleko od domu? Dlatego, że obracamy wszystko w ruinę, że idziemy jak wicher, jak lawa, znienawidzeni przez wszystkich: życie się rozpada, jestem na wielkiej niekończącej się stypie...”.
Nawet na wojnie pod polskimi kulami jest Babel zarazem żołnierzem, jak i obiektywnym świadkiem, więc kibicem, ale jak bezstronnym. Niebywałe! Piłkarskie mecze są jakąś wojną zastępczą, z sędzią jak z Panem Bogiem. W czasie wojen prawdziwych Bóg, jak wiadomo, zawiesza dobroć, ale nadal sprawiedliwy pozwala obu stronom święcić armaty. Niech pociski na strzępy rwą wroga twego. Amen.
Dzwoni Jurek Pomianowski, przed wojną uczeń mego ojca z łódzkiego męskiego gimnazjum, czy przesłano mi Babla. Ma tylko 90 lat, umysł jasny, ironiczny i przenikliwy. To on przyswoił polskiej kulturze tą prozę w znakomitym przekładzie. Jego wstęp do pełnego wydania godny jest maksymy mistrza: „Żadne żelazo nie wchodzi w serce z tak mrożącą siłą, jak w porę postawiona kropka”. Z bramką bywa czasami podobnie.
W dniu pamiętnego remisu z Rosją z Antosiem udaliśmy się do warszawskiej „strefy kibica”, gdzie trwa mecz w najlepsze dla Czechów, a w najgorsze dla Greków. Im bliżej Pałacu Kultury, tym bardziej narodowo w stroju i w malowanych twarzach, gdy my niezmienieni, a przez to odmieńcy. Atmosfera święta. Czasami tylko trafiają się grupki w stanie zdziczenia (zezwierzęcenie nie jest dobrym słowem, przecież zwierzęta nigdy tak się nie zachowują). Te stwory człekopodobne co jakiś czas wydają z siebie ryk „Polska!” Jak spotykają swój odpowiednik, ów odrykuje „Polska!” Jeśli potem doszło do żałosnych incydentów, to dlatego, że stwory te nie były likwidowane na pniu. Siły porządkowe musiałyby jednak wtedy używać małych grup desantowych, zrzucanych w różne punkty miasta, potem w kajdany i do lochu. Czyli sceny z filmu science fiction o dyktaturze doskonałej. Jeśli pozwolono im wmieszać się w tłum, to musiało się stać, co się stało. Na szczęście za wiele się nie stało. W każdej społeczności są fragmenty dzikiego ciała, u nas dramaty historii napsuły wiele. Jak to izolować, jak karać, a przede wszystkim jak leczyć? To ważne pytania.
A my z Antosiem już za bramką w „strefie” i znak czułości o dziecko. Antoś dostaje nalepkę z moim numerem komórki, gdyby się zgubił. Gwałtownie protestuje, ta naklejka narusza jego godność i prawa obywatela. Ostatnio, gdy mu zabraniam oglądać telewizję, woła gromkim głosem: „Ja też mam swoje prawa!” Część tłumu ogląda mecz, większość jednak się szwenda. Tak plemienność szuka nadaremnie pokarmu, a on dopiero na meczu z Rosją. Trochę tu jednak mi obco, inaczej niż w wietnamskiej rodzinie, nawet babcia występuje w polskich barwach narodowych. Znajdujemy z Antosiem ekran, nieco z boku i z kawałkiem jeszcze żywego trawnika. Przyjemnie, tak z widokiem na wieżowce Warszawy i na helikopter.
Czas jednak wracać, by cud nad Wisłą obejrzeć już w domu. Ulice pełne burdelowych ulotek, czasami jakaś samotna dusza przechadza się z psem nieczuła na piłkarskie emocje. Zawsze drażnili mnie ludzie obojętni, ale już wiem, że zaangażowani przesadnie zagrożeni są galopującą utratą rozumu. I jakoś nie potrafię oddzielić emocji i energii meczów od emocji wojen. Działa tu ta sama pierwotna energia.
W sam więc czas lektura prozy Izaaka Babla. Często wracam do jego dziennika pisanego w siodle armii Budionnego, rok 1920. Właśnie w dniu pamiętnego meczu z Rosją promocja utworów zebranych Babla. Cała jego spuścizna zmieściła się w jednym grubym tomie. Był człowiekiem rewolucji, potem jej ofiarą, nie potrafił przestać czuć, widzieć i dawać świadectwa, dziwne, że zamordowano go dopiero w roku 1940. Nie zdążył za wiele napisać, spora część jego spuścizny została zniszczona przez oprawców. Dziennik ukrywany był przez bliskich. Gdyby dostał się wcześniej w ręce tajnych służb, zlikwidowano by Babla o wiele wcześniej. Mistrz skrótu i zwięzłości. Wzorował się na nim Hemingway. W jego dzienniku i nowelach bezsens wojny obnażony został do kości i mięsa. A w tle Polska, biedna, ale jaka europejska, pachnąca kulturą, niszczona przez barbarzyńców. „Dlaczego nie opuszcza mnie ten ciężki smutek? Dlatego, że daleko od domu? Dlatego, że obracamy wszystko w ruinę, że idziemy jak wicher, jak lawa, znienawidzeni przez wszystkich: życie się rozpada, jestem na wielkiej niekończącej się stypie...”.
Nawet na wojnie pod polskimi kulami jest Babel zarazem żołnierzem, jak i obiektywnym świadkiem, więc kibicem, ale jak bezstronnym. Niebywałe! Piłkarskie mecze są jakąś wojną zastępczą, z sędzią jak z Panem Bogiem. W czasie wojen prawdziwych Bóg, jak wiadomo, zawiesza dobroć, ale nadal sprawiedliwy pozwala obu stronom święcić armaty. Niech pociski na strzępy rwą wroga twego. Amen.
Dzwoni Jurek Pomianowski, przed wojną uczeń mego ojca z łódzkiego męskiego gimnazjum, czy przesłano mi Babla. Ma tylko 90 lat, umysł jasny, ironiczny i przenikliwy. To on przyswoił polskiej kulturze tą prozę w znakomitym przekładzie. Jego wstęp do pełnego wydania godny jest maksymy mistrza: „Żadne żelazo nie wchodzi w serce z tak mrożącą siłą, jak w porę postawiona kropka”. Z bramką bywa czasami podobnie.
Więcej możesz przeczytać w 25/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.