Chile stało się jednym z największych poligonów ideologicznych XX wieku
Burza rozpętana nad głową Augusto Pinocheta przez sędziego Garzona jeszcze nie ucichła. Będzie zapewne trwała nawet wtedy, gdy generała nie będzie już wśród żywych. Nie chodzi przecież o samą odpowiedzialność za śmierć ofiar reżimu. Politycy, publicyści i historycy spierający się o interpretację wydarzeń sprzed ponad ćwierćwiecza chcą w istocie rozstrzygnąć jedną z największych batalii ideologicznych drugiej połowy XX wieku.
Hiszpański sędzia przypomniał ofiary wojskowego puczu z 1973 r. światu, ale nie musiał niczego przypominać Chilijczykom. Miesiąc wcześniej, 11 września 1998 r., w 25. rocznicę ataku na pałac prezydencki La Moneda, w Santiago de Chile odbyła się wielka demonstracja, która przerodziła się w burzliwe zamieszki. W czasie gdy demonstranci toczyli bitwę z policją, 82-letni Pinochet uczestniczył w mszy zorganizowanej w Akademii Wojskowej. Wieczorem przemawiając do swoich zwolenników, przypomniał reformy ekonomiczne, które zmieniły oblicze kraju, oświadczając, że "jesteśmy dumni z tego, czego dokonaliśmy". Wydarzenia rocznicowego dnia ilustrują podziały wewnątrz społeczeństwa chilijskiego, w którym "proces pojednania" porównać można raczej do zasychania ran niż do ich leczenia. Obie strony mają własną wizję historii, w której pewną rolę odgrywa wciąż polityczna mitologia. Lewica przypomina ofiary, prawica twierdzi, że była to nieunikniona cena, jaką należało zapłacić za późniejsze sukcesy.
Legendę socjalistycznego raju utraconego skuteczniej budowała lewica. Miała ku temu oczywiste powody - zdobycie władzy przez marksistów w drodze demokratycznych wyborów było ewenementem na skalę światową. Chile miało dać przykład ruchom lewicowym w Ameryce, zwłaszcza wówczas, gdy po śmierci Che Guevary w Boliwii okazało się, że "eksport rewolucji" to mrzonki. Niesprawiedliwe byłoby twierdzenie, że ruchy lewicowe i partyzantka powstawały z inspiracji KGB, faktem jest jednak, iż lewica o różnych odcieniach mogła liczyć na wsparcie Moskwy i Hawany.
Przypadek Chile był na tle Ameryki Łacińskiej szczególny. Państwo to było zawsze jednym z najstabilniejszych na kontynencie. Miało ugruntowany system demokratyczny, a armia nie odgrywała roli politycznej. Nastroje lewicowe nasiliły się dopiero w latach 50. Właśnie dlatego Amerykanie - zwłaszcza w czasie prezydentury Johna F. Kennedy?ego - współpracując z rządami w Santiago starali się doprowadzić do poprawy sytuacji wewnętrznej, aby odebrać argumenty marksistowskiej lewicy. W ramach programu "Sojusz dla rozwoju" przeprowadzono nieśmiałą reformę rolną, planowano nacjonalizację kilku firm wydobywających rudy miedzi. Prezydent Eduardo Frei (1964-1970) spełnił część obietnic, ale nie zmniejszyło to napięć. Co więcej, reformy w paradoksalny sposób rozbudziły oczekiwania społeczne, podsycane przez komunistów i socjalistów. Zwycięstwo kandydata marksistowskiej koalicji Unidad Popular (Jedności Ludowej)
Salvadora Allende w wyborach prezydenckich w 1970 r. nie było jednak oczywiste. Allende otrzymał 36,3 proc. głosów; wygrał, ponieważ skłócona prawica wystawiła dwóch kandydatów. Sześć lat wcześniej do zwycięstwa nie wystarczyło mu uzyskanie 39,5 proc. głosów. Allende rozpoczął rządy, licząc się z niechętną postawą parlamentu i godząc się na niezależność armii, która faktycznie przez trzy lata zachowywała neutralność. Godził się na reguły gry parlamentarnej, choć jego umiłowanie demokracji to także jeden z ideologicznych mitów. Partia Socjalistyczna (w istocie marksistowska) jeszcze w 1967 r. przyjęła uchwałę, zgodnie z którą "wybory to tylko ograniczona forma działania", natomiast "trzeba przygotować chilijską klasę robotniczą do walki zbrojnej". Aby nie odstraszać wyborców, Allende złagodził ton - mówiąc o tym, że "nasza droga rewolucyjna będzie drogą pluralizmu".
W praktyce rządy Unidad Popular okazały się pasmem błędów i posunięć motywowanych bardziej ideologią niż rachunkiem ekonomicznym. Allende stawał się stopniowo zakładnikiem bardziej od niego ortodoksyjnych lewaków z MIR (Ruch Lewicy Rewolucyjnej) i komunistów. Sekretarz generalny Partii Komunistycznej Luis Corvalan pisał w 1970 r., że "naszym głównym celem jest oczywiście zdobycie władzy. (...) Rząd jest tylko instrumentem taktycznym, którego użyjemy, aby osiągnąć te cele".
Kryzys zaczął się już po wyborach - znając radykalne plany zaprowadzenia "sprawiedliwości społecznej", tysiące Chilijczyków likwidowało konta bankowe. Indeks giełdowy spadł o połowę. Panikę udało się powstrzymać, ale tylko na krótko. Z drugiej strony, nie jest prawdą, że to Allende zniszczył dobrze funkcjonującą gospodarkę. Tendencje spadkowe zaczęły się już wcześniej, doprowadzając do obniżenia poziomu życia i wzrostu popularności lewicy. Prawica niechętnie wspomina dziś rolę Partii Chrześcijańsko-Demokratycznej, w której już w latach 60. pojawiały się głosy domagające się "końca kapitalizmu". Eksperymenty ekipy Allendego tylko pogorszyły sytuację. Nowy rząd ocenił, że do wzmożenia popytu i poprawy doli robotników konieczne są podwyżki płac. Rzeczywiście, podniesiono je o 40-70 proc., zamrażając przy tym ceny i częściowo wywłaszczając nie lubiane (zwłaszcza północnoamerykańskie) kompanie. Na przykład za kopalnie Gran Mineria, warte ok. 660 mln dolarów, rząd zaproponował rekompensatę w wysokości... 28,3 mln dolarów. Chwilowy dobrobyt finansowano z rezerw i kredytów, ale odwlekło to katastrofę zaledwie o rok.
W analizach pisanych z pozycji lewicowych pojawia się motyw inspiracji działań opozycji przez Stany Zjednoczone. To fakt, że Amerykanie żywo interesowali się sytuacją w Chile. W 1970 r. Henry Kissinger, wówczas doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego, miał powiedzieć: "Nie mogę patrzeć, jak jakiś kraj staje się komunistyczny z powodu nieodpowiedzialności swych obywateli". Raport komisji senatora Churcha podawał, że na dyskretne działania skierowane przeciwko rządowi Unidad Popular Waszyngton przeznaczył 8 mln dolarów, ale "obalenie Allendego przez agentów CIA" jest równie nieprawdziwe jak "zmontowanie rządu marksistowskiego przez agen- tów komunizmu". Tak zwa- ne strajki transportowców (w rzeczywistości brali w nich udział przedsiębiorcy prywatni z różnych branż) były protestem przeciwko tworzeniu "sektora uspołecznionego" i nierównoprawnemu traktowaniu "burżujów" przez władze. W nie mniejszym stopniu do katastrofy przyczyniły się okupacje fabryk i zajmowanie majątków rolnych przez "komitety robotnicze" oraz nieudolne sterowanie znacjonalizowanymi zakładami. 11 września 1973 r. świat obiegła dramatyczna wiadomość o ataku na pałac prezydencki i śmierci Allendego. Masowe represje i egzekucje wywołały falę oburzenia i to nie tylko ze strony lewicowej opinii publicznej. Jednocześnie ruszyła jednak komunistyczna machina propagandowa, mobilizując lewicę i ruchy "obrońców pokoju" na całym świecie. Frustrację i wściekłość wywołała w Moskwie świadomość utraty jedynego w Ameryce przyczółka zdobytego przy wykorzystaniu demokracji parlamentarnej. Dlatego dyktaturę Pinocheta od początku przedstawiano jako "faszystowską". Wyolbrzymiano liczbę ofiar (jeszcze w 1983 r. Carlos Iribarren pisał o kilkudziesięciu tysiącach zabitych i milionie osób zmuszonych do emigracji). Dzisiaj kościelna organizacja chilijska Wikariat Solidarności podaje, że w rzeczywistości zginęło 3196 osób (wliczając w to ok. 1000 zaginionych). Za granicę wyjechało ponad 250 tys. Chilijczyków, ale nie wiadomo, ilu z nich kierowało się względami ekonomicznymi. Być może w rejestrze nie uwzględniono kilkuset ofiar (na przykład imigrantów politycznych żyjących w Chile), ale nikt nie mówi już o "kilkudziesięciu tysiącach" zabitych. Na marginesie warto zauważyć, że rządy wojskowych w sąsiedniej Argentynie przyniosły 15-20 tys. ofiar, a jednak nigdy nie doszło do zmobilizowania światowej opinii publicznej przeciwko juncie Videli i Galtieriego. Po pierwsze - argentyńscy oprawcy działali dyskretniej, po drugie - nie obalili komunizującego rządu cieszącego się sympatią lewicy całego świata.
Swoista "proporcja terroru" nie może być wszak usprawiedliwieniem dla oprawców. W Chile mordowano, katowano i poniżano ludzi najbardziej wymyślnymi sposobami, zwłaszcza w początkowej fazie rządów junty, kiedy symbolem zbrodni stał się stadion w Santiago, służący jako obóz przejściowy. Do rangi legendy urosła śmierć pieśniarza Victora Jarry, któremu przed egzekucją oprawcy odrąbali dłonie. Nie jest też prawdą, że prześladowania trwały tylko kilka miesięcy. Przeciwników reżimu zatrzymywanych w ramach planowych akcji zsyłano do obozów koncentracyjnych przez kilka lat.
Pinochet w początkach swych rządów nie mógł bynajmniej uchodzić za męża opatrznościowego Chile. Sam przyznawał, że nie miał jasnej koncepcji sprawowania władzy. Twierdził jedynie, że "chce powstrzymać marsz światowego komunizmu" i działa w imieniu większości Chilijczyków (nie było to prawdą: jeszcze w 1973 r., w okresie najgłębszego kryzysu, lewica zwyciężyła w wyborach lokalnych). Nawet część generalicji nie miała o nim najlepszego zdania. Juncie sprzeciwiali się zresztą nie tylko komuniści, dlatego rozwiązane zostały wszystkie partie polityczne. Nawet zdegustowani skalą represji Amerykanie odnosili się wstrzemięźliwie do nowej władzy. Jeszcze przez kilka lat obowiązywało embargo na dostawy broni z USA, a zamordowanie w 1976 r. Orlando Leteriera, ministra obrony w rządzie Allendego, żyjącego na emigracji w Waszyngtonie, wywołało wręcz złość Amerykanów. Mimo to prezydent Carter nie zdecydował się na zerwanie współpracy z Chile, choć w 1977 r. zawiesił pomoc dla kilku reżimów wojskowych w Ameryce Łacińskiej.
Sukces neoliberalnych reform ekonomicznych przyszedł później, gdy nie mający pomysłu na gospodarkę Pinochet zwrócił uwagę na "chłopców z Chicago", grupę młodych ekonomistów wykształconych w USA, uważających się za uczniów Miltona Friedmana. To oni, korzystając z "parasola ochronnego" Pinocheta, wprowadzili kraj na drogę przebudowy. Pozytywne rezultaty zmian zaczęły się objawiać w latach 80., początkowo głównie dla niezbyt licznej klasy średniej. Napięcie polityczne utrzymywało się jednak bardzo długo. Jeszcze w 1986 r. dokonano nieudanego zamachu na Pinocheta.
W 1997 r. amerykańska firma Keller Business Information Group uznała Chile za najlepiej prosperujący kraj Ameryki Południowej, który ma nawet szansę na przyłączenie się do NAFTA. Choć sami Chilijczycy mówią dziś o kryzysie, to zdają sobie sprawę, że zdołali się wybić ponad przeciętną mizerię ekonomiczną Ameryki Łacińskiej. Wszystko to nie rozwiązało jednak zasadniczego sporu historycznego między zwolennikami i przeciwnikami Pinocheta. W czasie obchodów 25. rocznicy przewrotu generał zaproponował, by 11 września był Dniem Pojednania. Niezależnie od wyroków sądów hiszpańskich czy szwajcarskich jedynie Chilijczycy mogą zdecydować, czy tego chcą i czy historia usprawiedliwi przelew krwi. Dla innych casus Chile to tylko rodzaj historycznej paraleli, w której nieodmiennie pojawia się generalski mundur i ciemne okulary.
Hiszpański sędzia przypomniał ofiary wojskowego puczu z 1973 r. światu, ale nie musiał niczego przypominać Chilijczykom. Miesiąc wcześniej, 11 września 1998 r., w 25. rocznicę ataku na pałac prezydencki La Moneda, w Santiago de Chile odbyła się wielka demonstracja, która przerodziła się w burzliwe zamieszki. W czasie gdy demonstranci toczyli bitwę z policją, 82-letni Pinochet uczestniczył w mszy zorganizowanej w Akademii Wojskowej. Wieczorem przemawiając do swoich zwolenników, przypomniał reformy ekonomiczne, które zmieniły oblicze kraju, oświadczając, że "jesteśmy dumni z tego, czego dokonaliśmy". Wydarzenia rocznicowego dnia ilustrują podziały wewnątrz społeczeństwa chilijskiego, w którym "proces pojednania" porównać można raczej do zasychania ran niż do ich leczenia. Obie strony mają własną wizję historii, w której pewną rolę odgrywa wciąż polityczna mitologia. Lewica przypomina ofiary, prawica twierdzi, że była to nieunikniona cena, jaką należało zapłacić za późniejsze sukcesy.
Legendę socjalistycznego raju utraconego skuteczniej budowała lewica. Miała ku temu oczywiste powody - zdobycie władzy przez marksistów w drodze demokratycznych wyborów było ewenementem na skalę światową. Chile miało dać przykład ruchom lewicowym w Ameryce, zwłaszcza wówczas, gdy po śmierci Che Guevary w Boliwii okazało się, że "eksport rewolucji" to mrzonki. Niesprawiedliwe byłoby twierdzenie, że ruchy lewicowe i partyzantka powstawały z inspiracji KGB, faktem jest jednak, iż lewica o różnych odcieniach mogła liczyć na wsparcie Moskwy i Hawany.
Przypadek Chile był na tle Ameryki Łacińskiej szczególny. Państwo to było zawsze jednym z najstabilniejszych na kontynencie. Miało ugruntowany system demokratyczny, a armia nie odgrywała roli politycznej. Nastroje lewicowe nasiliły się dopiero w latach 50. Właśnie dlatego Amerykanie - zwłaszcza w czasie prezydentury Johna F. Kennedy?ego - współpracując z rządami w Santiago starali się doprowadzić do poprawy sytuacji wewnętrznej, aby odebrać argumenty marksistowskiej lewicy. W ramach programu "Sojusz dla rozwoju" przeprowadzono nieśmiałą reformę rolną, planowano nacjonalizację kilku firm wydobywających rudy miedzi. Prezydent Eduardo Frei (1964-1970) spełnił część obietnic, ale nie zmniejszyło to napięć. Co więcej, reformy w paradoksalny sposób rozbudziły oczekiwania społeczne, podsycane przez komunistów i socjalistów. Zwycięstwo kandydata marksistowskiej koalicji Unidad Popular (Jedności Ludowej)
Salvadora Allende w wyborach prezydenckich w 1970 r. nie było jednak oczywiste. Allende otrzymał 36,3 proc. głosów; wygrał, ponieważ skłócona prawica wystawiła dwóch kandydatów. Sześć lat wcześniej do zwycięstwa nie wystarczyło mu uzyskanie 39,5 proc. głosów. Allende rozpoczął rządy, licząc się z niechętną postawą parlamentu i godząc się na niezależność armii, która faktycznie przez trzy lata zachowywała neutralność. Godził się na reguły gry parlamentarnej, choć jego umiłowanie demokracji to także jeden z ideologicznych mitów. Partia Socjalistyczna (w istocie marksistowska) jeszcze w 1967 r. przyjęła uchwałę, zgodnie z którą "wybory to tylko ograniczona forma działania", natomiast "trzeba przygotować chilijską klasę robotniczą do walki zbrojnej". Aby nie odstraszać wyborców, Allende złagodził ton - mówiąc o tym, że "nasza droga rewolucyjna będzie drogą pluralizmu".
W praktyce rządy Unidad Popular okazały się pasmem błędów i posunięć motywowanych bardziej ideologią niż rachunkiem ekonomicznym. Allende stawał się stopniowo zakładnikiem bardziej od niego ortodoksyjnych lewaków z MIR (Ruch Lewicy Rewolucyjnej) i komunistów. Sekretarz generalny Partii Komunistycznej Luis Corvalan pisał w 1970 r., że "naszym głównym celem jest oczywiście zdobycie władzy. (...) Rząd jest tylko instrumentem taktycznym, którego użyjemy, aby osiągnąć te cele".
Kryzys zaczął się już po wyborach - znając radykalne plany zaprowadzenia "sprawiedliwości społecznej", tysiące Chilijczyków likwidowało konta bankowe. Indeks giełdowy spadł o połowę. Panikę udało się powstrzymać, ale tylko na krótko. Z drugiej strony, nie jest prawdą, że to Allende zniszczył dobrze funkcjonującą gospodarkę. Tendencje spadkowe zaczęły się już wcześniej, doprowadzając do obniżenia poziomu życia i wzrostu popularności lewicy. Prawica niechętnie wspomina dziś rolę Partii Chrześcijańsko-Demokratycznej, w której już w latach 60. pojawiały się głosy domagające się "końca kapitalizmu". Eksperymenty ekipy Allendego tylko pogorszyły sytuację. Nowy rząd ocenił, że do wzmożenia popytu i poprawy doli robotników konieczne są podwyżki płac. Rzeczywiście, podniesiono je o 40-70 proc., zamrażając przy tym ceny i częściowo wywłaszczając nie lubiane (zwłaszcza północnoamerykańskie) kompanie. Na przykład za kopalnie Gran Mineria, warte ok. 660 mln dolarów, rząd zaproponował rekompensatę w wysokości... 28,3 mln dolarów. Chwilowy dobrobyt finansowano z rezerw i kredytów, ale odwlekło to katastrofę zaledwie o rok.
W analizach pisanych z pozycji lewicowych pojawia się motyw inspiracji działań opozycji przez Stany Zjednoczone. To fakt, że Amerykanie żywo interesowali się sytuacją w Chile. W 1970 r. Henry Kissinger, wówczas doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego, miał powiedzieć: "Nie mogę patrzeć, jak jakiś kraj staje się komunistyczny z powodu nieodpowiedzialności swych obywateli". Raport komisji senatora Churcha podawał, że na dyskretne działania skierowane przeciwko rządowi Unidad Popular Waszyngton przeznaczył 8 mln dolarów, ale "obalenie Allendego przez agentów CIA" jest równie nieprawdziwe jak "zmontowanie rządu marksistowskiego przez agen- tów komunizmu". Tak zwa- ne strajki transportowców (w rzeczywistości brali w nich udział przedsiębiorcy prywatni z różnych branż) były protestem przeciwko tworzeniu "sektora uspołecznionego" i nierównoprawnemu traktowaniu "burżujów" przez władze. W nie mniejszym stopniu do katastrofy przyczyniły się okupacje fabryk i zajmowanie majątków rolnych przez "komitety robotnicze" oraz nieudolne sterowanie znacjonalizowanymi zakładami. 11 września 1973 r. świat obiegła dramatyczna wiadomość o ataku na pałac prezydencki i śmierci Allendego. Masowe represje i egzekucje wywołały falę oburzenia i to nie tylko ze strony lewicowej opinii publicznej. Jednocześnie ruszyła jednak komunistyczna machina propagandowa, mobilizując lewicę i ruchy "obrońców pokoju" na całym świecie. Frustrację i wściekłość wywołała w Moskwie świadomość utraty jedynego w Ameryce przyczółka zdobytego przy wykorzystaniu demokracji parlamentarnej. Dlatego dyktaturę Pinocheta od początku przedstawiano jako "faszystowską". Wyolbrzymiano liczbę ofiar (jeszcze w 1983 r. Carlos Iribarren pisał o kilkudziesięciu tysiącach zabitych i milionie osób zmuszonych do emigracji). Dzisiaj kościelna organizacja chilijska Wikariat Solidarności podaje, że w rzeczywistości zginęło 3196 osób (wliczając w to ok. 1000 zaginionych). Za granicę wyjechało ponad 250 tys. Chilijczyków, ale nie wiadomo, ilu z nich kierowało się względami ekonomicznymi. Być może w rejestrze nie uwzględniono kilkuset ofiar (na przykład imigrantów politycznych żyjących w Chile), ale nikt nie mówi już o "kilkudziesięciu tysiącach" zabitych. Na marginesie warto zauważyć, że rządy wojskowych w sąsiedniej Argentynie przyniosły 15-20 tys. ofiar, a jednak nigdy nie doszło do zmobilizowania światowej opinii publicznej przeciwko juncie Videli i Galtieriego. Po pierwsze - argentyńscy oprawcy działali dyskretniej, po drugie - nie obalili komunizującego rządu cieszącego się sympatią lewicy całego świata.
Swoista "proporcja terroru" nie może być wszak usprawiedliwieniem dla oprawców. W Chile mordowano, katowano i poniżano ludzi najbardziej wymyślnymi sposobami, zwłaszcza w początkowej fazie rządów junty, kiedy symbolem zbrodni stał się stadion w Santiago, służący jako obóz przejściowy. Do rangi legendy urosła śmierć pieśniarza Victora Jarry, któremu przed egzekucją oprawcy odrąbali dłonie. Nie jest też prawdą, że prześladowania trwały tylko kilka miesięcy. Przeciwników reżimu zatrzymywanych w ramach planowych akcji zsyłano do obozów koncentracyjnych przez kilka lat.
Pinochet w początkach swych rządów nie mógł bynajmniej uchodzić za męża opatrznościowego Chile. Sam przyznawał, że nie miał jasnej koncepcji sprawowania władzy. Twierdził jedynie, że "chce powstrzymać marsz światowego komunizmu" i działa w imieniu większości Chilijczyków (nie było to prawdą: jeszcze w 1973 r., w okresie najgłębszego kryzysu, lewica zwyciężyła w wyborach lokalnych). Nawet część generalicji nie miała o nim najlepszego zdania. Juncie sprzeciwiali się zresztą nie tylko komuniści, dlatego rozwiązane zostały wszystkie partie polityczne. Nawet zdegustowani skalą represji Amerykanie odnosili się wstrzemięźliwie do nowej władzy. Jeszcze przez kilka lat obowiązywało embargo na dostawy broni z USA, a zamordowanie w 1976 r. Orlando Leteriera, ministra obrony w rządzie Allendego, żyjącego na emigracji w Waszyngtonie, wywołało wręcz złość Amerykanów. Mimo to prezydent Carter nie zdecydował się na zerwanie współpracy z Chile, choć w 1977 r. zawiesił pomoc dla kilku reżimów wojskowych w Ameryce Łacińskiej.
Sukces neoliberalnych reform ekonomicznych przyszedł później, gdy nie mający pomysłu na gospodarkę Pinochet zwrócił uwagę na "chłopców z Chicago", grupę młodych ekonomistów wykształconych w USA, uważających się za uczniów Miltona Friedmana. To oni, korzystając z "parasola ochronnego" Pinocheta, wprowadzili kraj na drogę przebudowy. Pozytywne rezultaty zmian zaczęły się objawiać w latach 80., początkowo głównie dla niezbyt licznej klasy średniej. Napięcie polityczne utrzymywało się jednak bardzo długo. Jeszcze w 1986 r. dokonano nieudanego zamachu na Pinocheta.
W 1997 r. amerykańska firma Keller Business Information Group uznała Chile za najlepiej prosperujący kraj Ameryki Południowej, który ma nawet szansę na przyłączenie się do NAFTA. Choć sami Chilijczycy mówią dziś o kryzysie, to zdają sobie sprawę, że zdołali się wybić ponad przeciętną mizerię ekonomiczną Ameryki Łacińskiej. Wszystko to nie rozwiązało jednak zasadniczego sporu historycznego między zwolennikami i przeciwnikami Pinocheta. W czasie obchodów 25. rocznicy przewrotu generał zaproponował, by 11 września był Dniem Pojednania. Niezależnie od wyroków sądów hiszpańskich czy szwajcarskich jedynie Chilijczycy mogą zdecydować, czy tego chcą i czy historia usprawiedliwi przelew krwi. Dla innych casus Chile to tylko rodzaj historycznej paraleli, w której nieodmiennie pojawia się generalski mundur i ciemne okulary.
Więcej możesz przeczytać w 8/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.