Skandal, który przez ostatnie trzynaście miesięcy określał bieg wydarzeń w Waszyngtonie, rozpoczął się od szoku, a zakończył ziewaniem publiczności. Senat, zdając sobie sprawę, jak bardzo społeczeństwo jest nieprzychylne procesowi wciąż zaskakująco popularnego 42. prezydenta Stanów Zjednoczonych, uwolnił go ostatecznie z ciążących na nim oskarżeń. Bill Clinton nie zostanie pozbawiony urzędu. Żaden z zarzutów skierowanych przeciw niemu przez oskarżycieli z Izby Reprezentantów nie otrzymał - co dla nikogo nie było zaskoczeniem - kwalifikowanej większości 67 głosów. Po raz kolejny przeważyły wyniki sondaży opinii publicznej, w których działania administracji Clintona, korzystającej z politycznych owoców najdłuższego w powojennej historii Stanów Zjednoczonych okresu wzrostu, niezmiennie popiera prawie 70 proc. badanych. Tymczasem zdominowany przez republikanów Kongres cieszy się popularnością już tylko 46 proc. ankietowanych. Kilka godzin po głosowaniu Clinton wystąpił w Ogrodzie Różanym Białego Domu, po raz kolejny prosząc o przebaczenie i wzywając Amerykanów do wspólnej pracy. Sprzyjała mu nawet pogoda. Nie był to czynnik bez znaczenia, prezydent mógł bowiem wyrazić swoje mea culpa na zewnątrz Białego Domu, w którym każdy pokój, łącznie z Gabinetem Owalnym, rodzi niezbyt dostojne skojarzenia. Po raz pierwszy za spowodowanie kryzysu przeprosił Kongres. Republikanie, mimo prezydenckich wezwań do pojednania, spodziewają się najgorszego, czyli kontynuacji polityki "osobistego zniszczenia" i "spalonej ziemi". "Wielokrotnie podczas ostatnich dni mówiłem o tej plugawej sadze, którą przeżywamy, jak o jednym z rozdziałów narodowego koszmaru. Obawiam się, że ta saga się jeszcze nie skończyła" - oznajmił Trent Lott, przywódca większości republikańskiej w Senacie, zapowiadając, że w kontaktach z Białym Domem będzie się kierował zasadą: "wierz, ale sprawdzaj". Nie prognozuje to sielanki w stosunkach Biały Dom - Kongres przez ostatnie dwa lata sprawowania władzy przez Clintona.
Konsekwencje Monicagate jeszcze przez długie lata będą ciążyć na życiu politycznym Stanów Zjednoczonych
Amerykańskie media i społeczeństwo wydały zbiorowe westchnienie ulgi, choć oceny wydarzeń są różne. Dziennik "The New York Times" w obszernym komentarzu redakcyjnym pisze o "zwycięstwie konstytucji w tych trudnych czasach". "The Washington Post" jest odmiennego zdania: "Konstytucja przegrała, kiedy człowiek, któremu powierzono całą władzę wykonawczą Stanów Zjednoczonych, postanowił oszukiwać w sądzie, aby ochraniać samego siebie. Jedynym powodem do radości jest to, że całą tę sprawę mamy już za sobą". Ale chyba nie wszyscy... Nie mają jej za sobą Hillary Clinton i córka prezydenta Chelsea (podobno jest załamana skandalem), a także przyjaciele i doradcy Clintona, których oszukał, zapewniając, "że nie miał żadnych niewłaściwych kontaktów z tą kobietą". Teraz doradcy obarczani są lawiną rachunków za porady prawne. "Rekordzista", Bruce Lindsey, musi zapłacić prawie milion dolarów. Nie ma z pewnością tej sprawy za sobą prokurator Kenneth Starr, którego (bądź jego następcy) uprawnienia wygasną dopiero w roku 2003. Większość komentatorów uważa, że Monicagate zniszczy urząd niezależnego prokuratora, instytucję stworzoną przez inną, "poważniejszą" aferę - Watergate - która doprowadziła do upadku prezydenta Nixona. Prezydencki skandal położy długi cień na amerykańskim życiu i polityce. "130 lat temu nieudana parlamentarna próba pozbawienia władzy prezydenta Andrew Johnsona pozostawiła go zranionego i osłabionego na długie lata. Tak samo będzie w wypadku Billa Clintona" - ostrzega Arthur M. Schlesinger, historyk i w przeszłości doradca prezydenta Johna F. Kennedy?ego. Optymiści twierdzą jednak, że teraz, po okresie paraliżu władzy, Kongres i prezydent efektywnie wezmą się za rozwiązywanie problemów, które Amerykanie stawiają na pierwszym miejscu swojej listy trosk. Clinton nie chce być pamiętany tylko i głównie za swoje igraszki w Gabinecie Owalnym z pulchną stażystką, a Kongres nie chce być pamiętany za nieudaną, od początku skazaną na niepowodzenie próbę wysadzenia z fotela popularnego prezydenta. Dlatego podczas ostatnich 23 miesięcy sprawowania władzy przez Clintona należy się spodziewać sporej liczby inicjatyw ustawodawczych i międzynarodowych, a waszyngtoński szczyt NATO będzie miał wyjątkowo uroczystą oprawę. Prezydent będzie... "prezydencki". Finał afery w Białym Domu wskazuje na generacyjną przemianę wartości i zmianę wizji urzędu prezydenta. Jeszcze dziesięć lat temu człowiek na tym stanowisku, mając do czynienia z lawiną pikantnych opisów swoich igraszek seksualnych w Białym Domu, po prostu by zrezygnował. Teraz prezydent przestanie być wzorcem moralnym, stając się tylko sprawnym administratorem i manipulatorem opinii publicznej, któremu wybacza się wszystko pod warunkiem, że bezrobocie jest niskie, inflacja pod kontrolą, a płace realne wzrastają.
Konsekwencje Monicagate jeszcze przez długie lata będą ciążyć na życiu politycznym Stanów Zjednoczonych
Amerykańskie media i społeczeństwo wydały zbiorowe westchnienie ulgi, choć oceny wydarzeń są różne. Dziennik "The New York Times" w obszernym komentarzu redakcyjnym pisze o "zwycięstwie konstytucji w tych trudnych czasach". "The Washington Post" jest odmiennego zdania: "Konstytucja przegrała, kiedy człowiek, któremu powierzono całą władzę wykonawczą Stanów Zjednoczonych, postanowił oszukiwać w sądzie, aby ochraniać samego siebie. Jedynym powodem do radości jest to, że całą tę sprawę mamy już za sobą". Ale chyba nie wszyscy... Nie mają jej za sobą Hillary Clinton i córka prezydenta Chelsea (podobno jest załamana skandalem), a także przyjaciele i doradcy Clintona, których oszukał, zapewniając, "że nie miał żadnych niewłaściwych kontaktów z tą kobietą". Teraz doradcy obarczani są lawiną rachunków za porady prawne. "Rekordzista", Bruce Lindsey, musi zapłacić prawie milion dolarów. Nie ma z pewnością tej sprawy za sobą prokurator Kenneth Starr, którego (bądź jego następcy) uprawnienia wygasną dopiero w roku 2003. Większość komentatorów uważa, że Monicagate zniszczy urząd niezależnego prokuratora, instytucję stworzoną przez inną, "poważniejszą" aferę - Watergate - która doprowadziła do upadku prezydenta Nixona. Prezydencki skandal położy długi cień na amerykańskim życiu i polityce. "130 lat temu nieudana parlamentarna próba pozbawienia władzy prezydenta Andrew Johnsona pozostawiła go zranionego i osłabionego na długie lata. Tak samo będzie w wypadku Billa Clintona" - ostrzega Arthur M. Schlesinger, historyk i w przeszłości doradca prezydenta Johna F. Kennedy?ego. Optymiści twierdzą jednak, że teraz, po okresie paraliżu władzy, Kongres i prezydent efektywnie wezmą się za rozwiązywanie problemów, które Amerykanie stawiają na pierwszym miejscu swojej listy trosk. Clinton nie chce być pamiętany tylko i głównie za swoje igraszki w Gabinecie Owalnym z pulchną stażystką, a Kongres nie chce być pamiętany za nieudaną, od początku skazaną na niepowodzenie próbę wysadzenia z fotela popularnego prezydenta. Dlatego podczas ostatnich 23 miesięcy sprawowania władzy przez Clintona należy się spodziewać sporej liczby inicjatyw ustawodawczych i międzynarodowych, a waszyngtoński szczyt NATO będzie miał wyjątkowo uroczystą oprawę. Prezydent będzie... "prezydencki". Finał afery w Białym Domu wskazuje na generacyjną przemianę wartości i zmianę wizji urzędu prezydenta. Jeszcze dziesięć lat temu człowiek na tym stanowisku, mając do czynienia z lawiną pikantnych opisów swoich igraszek seksualnych w Białym Domu, po prostu by zrezygnował. Teraz prezydent przestanie być wzorcem moralnym, stając się tylko sprawnym administratorem i manipulatorem opinii publicznej, któremu wybacza się wszystko pod warunkiem, że bezrobocie jest niskie, inflacja pod kontrolą, a płace realne wzrastają.
Więcej możesz przeczytać w 8/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.