Dowiadujemy się z wielkim zdumieniem i rozczarowaniem, że w odczuciu jednego z wysokich dostojników Kościoła katolickiego o istocie i ważności małżeństwa stanowi wyłącznie seks
"Chociaż Kościół nigdy nie może zaakceptować sytuacji, która sprzeciwia się wymogom prawdy oraz wspólnemu dobru rodziny i społeczeństwa, nie przestaje on kochać swoich synów i swoich córek w trudnych sytuacjach małżeńskich i w konsekwencji nie powinni oni tracić nadziei na zbawienie wieczne". Autorem tego zdania o rozwiedzionych katolikach, którzy założyli nowe rodziny, jest kardynał Joseph Ratzinger, prefekt watykańskiej Kongregacji Doktryny Wiary.
Czytałem je chyba ze sto razy, nie mogąc wyjść z podziwu. Jak nadzwyczajnie dobrego samopoczucia trzeba, żeby powoływać się na wymogi prawdy i pisać nieprawdę. Jak głębokiego zerwania kontaktu z rzeczywistością i z miłością potrzeba, żeby pod hasłem "wspólnego dobra rodziny i społeczeństwa" domagać się od nich pogrążania się w sytuacjach ewidentnie chorobliwych i szkodliwych. Jakiej pychy trzeba, żeby czuć się upoważnionym do odbierania nadziei na życie wieczne komuś, kto w życiu ziemskim głupio pomylił się w doborze partnera, a potem ten błąd naprawił, doskonale wiedząc w swym sumieniu, że uniknął w ten sposób wyrządzenia licznych krzywd innym ludziom - przede wszystkim własnym dzieciom, za które jest się odpowiedzialnym w sposób szczególny, bo sprowadziło się je na ten świat. Są sprawy sumienia, z których najlepiej się rozliczać bezpośrednio przed Bogiem, stawiając sobie najprostsze i zarazem najtrudniejsze pytanie: Czy podejmując daną decyzję, wedle całej swej wiedzy i doświadczenia, czynię dobro czy zło? A tu nagle pojawia się bezdzietny i bezżenny starszy pan, który nigdy nie ponosił realnej odpowiedzialności za rodzinę i jej szczęście, i powiada, że wyrazem miłości Kościoła do wiernych, którym w spokoju sumienia udało się naprawić karygodne życiowe błędy, jest pozbawienie ich możliwości łączności z Chrystusem poprzez sakrament Komunii Świętej. Jeśli bez wnikania w okoliczności sztampowo karze się katolików rozwodników, chociaż wszyscy - łącznie z hierarchią kościelną - doskonale wiemy, że co najmniej część z nich czyni dobro, gdyż po rozwodzie tworzą prawdziwe, promieniejące szczęściem i wiarą rodziny, zapewniające dzieciom ciepło, spokój i harmonijny rozwój, to jest to coś urągającego nie tylko pojęciu miłości, ale również sprawiedliwości i prawdy. Nie można nie kłamać i nie czynić zła innym, kiedy jest się zmuszonym do życia z człowiekiem, którego się nie kocha. Można w tej sprawie próbować odwracać kota ogonem na wszystkie strony, na jakie się chce, ale postępowanie to pozostanie zaprzeczeniem wspomnianych trzech pojęć. Niestety, kardynał nie ogranicza się do zarysowania ogólnych zasad doktrynalnych dobra rodziny, lecz ogłasza także bardzo szczegółowe zalecenia praktyczne. Zastosowanie się do nich może - jak się okazuje - przywrócić rozwiedzionym i powtórnie ożenionym lub zamężnym prawo przyjmowania komunii, nawet jeśli nie wrócą do pierwotnego stadła proklamowanego przed ołtarzem. Aby to osiągnąć - pisze Joseph Ratzinger we wstępie do wydanego przez swoją kongregację podręcznika - należy "rozstać się z osobą, która nie jest prawowitym małżonkiem albo w razie uzasadnionych powodów - takich jak wychowywanie dzieci - zgodzić się na życie w totalnej abstynencji, jak brat i siostra, z ostrożną i ojcowską pomocą spowiednika, zwłaszcza w wypadku osób młodych". Innymi słowy: dowiadujemy się z wielkim zdumieniem i rozczarowaniem, że w odczuciu jednego z najwyższych dostojników Kościoła o istocie i ważności małżeństwa stanowi wyłącznie seks. Jeśli się nie uprawia na boku figielków w pościeli, to wszystko jest w porządku, można nie wracać do "prawowitego małżonka" oraz wychowywać dzieci i mieszkać z kimś innym, a co niedziela spokojnie iść do komunii. To, że jest to obłuda pierwszej klasy, to nieważne. To, że tacy ludzie będą cierpieć na ostrą nerwicę, to nieważne. Nieważne jest również to, że dzieci nie będą widzieć i uczyć się gestów codziennej czułości, przytuleń, pocałunków itp. - bo przecież miłość w wyrazie cielesnym to nie tylko stosunki płciowe, a abstynencja ma być totalna. Jak można dzieciom w ten sposób spaprać życie - lepiej nie myśleć. Czy kardynał Ratzinger jest pewien, że Bóg powierzył mu taką misję? Można także - a zdaniem kardynała Ratzingera nawet trzeba! - dopuścić się perfidnej podłości i krzywdy, porzucając w imię doktryny osobę, która nam zaufała, która nas pokochała i mogła już stać się osobą wiele znaczącą w życiu naszych dzieci, i którą my zresztą też nadal kochamy. Wtedy też można iść do komunii. To ma być w opinii prefekta Kongregacji Doktryny Wiary przykład życia w prawdzie oraz kultywowania "wspólnego dobra rodziny i społeczeństwa". To ciekawa koncepcja. Koncepcja Boga jako leniwego urzędnika podatkowego, odhaczającego oświadczenia podane w deklaracji, ale mało interesującego się realnymi czynami i intencjami. A gdzie w tym wszystkim jest Bóg rozumiany jako bezmiar miłości i miłosierdzia? A może On cichutko przytulił się w takich oazach szczęścia jak nowe rodziny niektórych rozwiedzionych katolików i dobrotliwie śmieje się z kardynała Ratzingera?
Autor jest dziennikarzem RFI w Paryżu.
Czytałem je chyba ze sto razy, nie mogąc wyjść z podziwu. Jak nadzwyczajnie dobrego samopoczucia trzeba, żeby powoływać się na wymogi prawdy i pisać nieprawdę. Jak głębokiego zerwania kontaktu z rzeczywistością i z miłością potrzeba, żeby pod hasłem "wspólnego dobra rodziny i społeczeństwa" domagać się od nich pogrążania się w sytuacjach ewidentnie chorobliwych i szkodliwych. Jakiej pychy trzeba, żeby czuć się upoważnionym do odbierania nadziei na życie wieczne komuś, kto w życiu ziemskim głupio pomylił się w doborze partnera, a potem ten błąd naprawił, doskonale wiedząc w swym sumieniu, że uniknął w ten sposób wyrządzenia licznych krzywd innym ludziom - przede wszystkim własnym dzieciom, za które jest się odpowiedzialnym w sposób szczególny, bo sprowadziło się je na ten świat. Są sprawy sumienia, z których najlepiej się rozliczać bezpośrednio przed Bogiem, stawiając sobie najprostsze i zarazem najtrudniejsze pytanie: Czy podejmując daną decyzję, wedle całej swej wiedzy i doświadczenia, czynię dobro czy zło? A tu nagle pojawia się bezdzietny i bezżenny starszy pan, który nigdy nie ponosił realnej odpowiedzialności za rodzinę i jej szczęście, i powiada, że wyrazem miłości Kościoła do wiernych, którym w spokoju sumienia udało się naprawić karygodne życiowe błędy, jest pozbawienie ich możliwości łączności z Chrystusem poprzez sakrament Komunii Świętej. Jeśli bez wnikania w okoliczności sztampowo karze się katolików rozwodników, chociaż wszyscy - łącznie z hierarchią kościelną - doskonale wiemy, że co najmniej część z nich czyni dobro, gdyż po rozwodzie tworzą prawdziwe, promieniejące szczęściem i wiarą rodziny, zapewniające dzieciom ciepło, spokój i harmonijny rozwój, to jest to coś urągającego nie tylko pojęciu miłości, ale również sprawiedliwości i prawdy. Nie można nie kłamać i nie czynić zła innym, kiedy jest się zmuszonym do życia z człowiekiem, którego się nie kocha. Można w tej sprawie próbować odwracać kota ogonem na wszystkie strony, na jakie się chce, ale postępowanie to pozostanie zaprzeczeniem wspomnianych trzech pojęć. Niestety, kardynał nie ogranicza się do zarysowania ogólnych zasad doktrynalnych dobra rodziny, lecz ogłasza także bardzo szczegółowe zalecenia praktyczne. Zastosowanie się do nich może - jak się okazuje - przywrócić rozwiedzionym i powtórnie ożenionym lub zamężnym prawo przyjmowania komunii, nawet jeśli nie wrócą do pierwotnego stadła proklamowanego przed ołtarzem. Aby to osiągnąć - pisze Joseph Ratzinger we wstępie do wydanego przez swoją kongregację podręcznika - należy "rozstać się z osobą, która nie jest prawowitym małżonkiem albo w razie uzasadnionych powodów - takich jak wychowywanie dzieci - zgodzić się na życie w totalnej abstynencji, jak brat i siostra, z ostrożną i ojcowską pomocą spowiednika, zwłaszcza w wypadku osób młodych". Innymi słowy: dowiadujemy się z wielkim zdumieniem i rozczarowaniem, że w odczuciu jednego z najwyższych dostojników Kościoła o istocie i ważności małżeństwa stanowi wyłącznie seks. Jeśli się nie uprawia na boku figielków w pościeli, to wszystko jest w porządku, można nie wracać do "prawowitego małżonka" oraz wychowywać dzieci i mieszkać z kimś innym, a co niedziela spokojnie iść do komunii. To, że jest to obłuda pierwszej klasy, to nieważne. To, że tacy ludzie będą cierpieć na ostrą nerwicę, to nieważne. Nieważne jest również to, że dzieci nie będą widzieć i uczyć się gestów codziennej czułości, przytuleń, pocałunków itp. - bo przecież miłość w wyrazie cielesnym to nie tylko stosunki płciowe, a abstynencja ma być totalna. Jak można dzieciom w ten sposób spaprać życie - lepiej nie myśleć. Czy kardynał Ratzinger jest pewien, że Bóg powierzył mu taką misję? Można także - a zdaniem kardynała Ratzingera nawet trzeba! - dopuścić się perfidnej podłości i krzywdy, porzucając w imię doktryny osobę, która nam zaufała, która nas pokochała i mogła już stać się osobą wiele znaczącą w życiu naszych dzieci, i którą my zresztą też nadal kochamy. Wtedy też można iść do komunii. To ma być w opinii prefekta Kongregacji Doktryny Wiary przykład życia w prawdzie oraz kultywowania "wspólnego dobra rodziny i społeczeństwa". To ciekawa koncepcja. Koncepcja Boga jako leniwego urzędnika podatkowego, odhaczającego oświadczenia podane w deklaracji, ale mało interesującego się realnymi czynami i intencjami. A gdzie w tym wszystkim jest Bóg rozumiany jako bezmiar miłości i miłosierdzia? A może On cichutko przytulił się w takich oazach szczęścia jak nowe rodziny niektórych rozwiedzionych katolików i dobrotliwie śmieje się z kardynała Ratzingera?
Autor jest dziennikarzem RFI w Paryżu.
Więcej możesz przeczytać w 9/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.