To nie jest bajka o dobrych i złych ludziach. Bez względu na to, jak bardzo Marcin Plichta wierzy w swoją z zacięciem lansowaną przed telewizyjnymi kamerami wersję zdarzeń, to historia ludzkiej chciwości. Wiary w to, że wystarczy być odrobinę sprytniejszym niż inni, a brama do krainy złota stanie otworem. To opowieść o tym, że nie wystarczy sprzedawać marzenia. Trzeba jeszcze zadbać o to, by były chociaż odrobinę realne. Inaczej zaufanie zamieni się w nienawiść, a wdzięczność w chęć zemsty. To wreszcie – a może przede wszystkim – historia o tym, jak budowane przez 20 lat instytucje państwa ponoszą klęskę na całej linii.
Historia Amber Gold to dowód na to, że mimo 20 lat polski kapitalizm ciągle raczkuje. Ta historia jest jakby żywcem przeniesiona z 1992 r. Oto na targany kryzysem polski rynek wkracza zbawca. Wizjoner oferujący to, co leży poza zasięgiem innych. Młody, rzutki, obrotny, trochę cwaniak. Ale takinasz, polski, swój. Ma na koncie jakieś grzeszki. Ale cholera – kto ich nie ma. Młody był, może trochę za ostro poszedł, nie udało się. Za błędy nie tylko wypił, ale i zapłacił. W końcu areszt to straszne miejsce, kto by tam chciał wracać. Więc teraz już działa fair. Chce zarobić i dać zarobić. A że inni nie dają tyle samo? Panie, widział pan, kto w tych bankach siedzi? Sami złodzieje. I nieroby, bo jakby coś umieli, to też by wyczarowali z każdej stówki dwudziestaka zysku. Ale wolą chapać dla siebie, niż się dzielić. Ja taki nie jestem. Ja się dzielę po równo. U mnie lipy nie ma.
Po drugiej stronie ludzie. Zmęczeni, przestraszeni tym kryzysem, co to o nim trąbią od rana w telewizji. Goniący za groszem, ciułający. Czasem odważni, bo przecież nie każdy powierzy dorobek życia chłopakowi przed trzydziestką. Najczęściej jednak starsi, bezgranicznie wierzący, że to, co dużym drukiem na plakacie, to musi być prawda. Znoszący te banknoty do kolejnych oddziałów. Podpisujący bez czytania długie formularze, bo przecież kto by tam czytał te umowy, panie, jak i tak napisane jakoś nie po polsku.
I jest wreszcie państwo. Instytucje, urzędy, służby, komisje. Funkcjonariusze, gabinety, przepisy i władza. I coś jeszcze. Kompletna ignorancja. Bezczynność, lenistwo, głupota i niewiedza. Prawo dziurawe jak ser szwajcarski. Choć „szwajcarski” to akurat złe określenie, bo w tym kraju nawet wysokość trawnika przed bankiem reguluje przepis. Egzekwowany do bólu, w więziennej celi także.
To, jak Plichta obchodził kolejne przepisy, jak gwizdał na ustalenia sądów, jak śmiał się z zasądzanych wyroków, jest zdumiewające. I przerażające. Wzruszy ktoś ramionami i powie – jednostkowy przypadek. Bzdura! Ta sprawa to symbol. W czasach, kiedy z taką zapiekłością sądy i prokuratury ścigają i wsadzają do aresztów setki albo tysiące biznesmenów za sprawy nieporównanie lżejszego kalibru, sprawa Amber Gold jest przerażającym symbolem dziurawego, partackiego państwa i prawa. O pomstę do nieba woła sytuacja, w której oszust bez problemu zakłada nowy biznes. I to wtedy, kiedy setki, jeśli nie tysiące ludzi mniejszego i większego biznesu, po trwającej latami gehennie zostaje wreszcie uniewinnionych – tyle że z dobrze prosperujących właścicieli stali się w tym czasie bankrutami. Kurator i prokurator, sędzia i komornik sądowy kiwają głowami i mówią: tu się nic nie da zrobić. To system. To luki. To nie moja sprawa.
Niemal nikt w tym serialu o młodym biznesie nie zagrał swojej roli tak, jak powinien. Ani KNF, ze swoją starą, dawno zdezaktualizowaną listą ostrzeżeń. Ani sąd, w którym komornikowi nie chciało się sprawdzić, czy Plichta spłaca zasądzone kwoty. Ani wreszcie prokuratura. Zwłaszcza ta ostatnia z bezradnością dziecka gapiła się w kwity, skomplikowane bilanse i wyciągi przez dwa lata. I nawet dziś zdaje się mówić: nic z tego nie rozumiemy. Swoją rolę odegrali właściwie tylko statyści. Tyle że tę rolę napisał dla nich pan Plichta. I to nie jest rola ich życia.
Historia Amber Gold to dowód na to, że mimo 20 lat polski kapitalizm ciągle raczkuje. Ta historia jest jakby żywcem przeniesiona z 1992 r. Oto na targany kryzysem polski rynek wkracza zbawca. Wizjoner oferujący to, co leży poza zasięgiem innych. Młody, rzutki, obrotny, trochę cwaniak. Ale takinasz, polski, swój. Ma na koncie jakieś grzeszki. Ale cholera – kto ich nie ma. Młody był, może trochę za ostro poszedł, nie udało się. Za błędy nie tylko wypił, ale i zapłacił. W końcu areszt to straszne miejsce, kto by tam chciał wracać. Więc teraz już działa fair. Chce zarobić i dać zarobić. A że inni nie dają tyle samo? Panie, widział pan, kto w tych bankach siedzi? Sami złodzieje. I nieroby, bo jakby coś umieli, to też by wyczarowali z każdej stówki dwudziestaka zysku. Ale wolą chapać dla siebie, niż się dzielić. Ja taki nie jestem. Ja się dzielę po równo. U mnie lipy nie ma.
Po drugiej stronie ludzie. Zmęczeni, przestraszeni tym kryzysem, co to o nim trąbią od rana w telewizji. Goniący za groszem, ciułający. Czasem odważni, bo przecież nie każdy powierzy dorobek życia chłopakowi przed trzydziestką. Najczęściej jednak starsi, bezgranicznie wierzący, że to, co dużym drukiem na plakacie, to musi być prawda. Znoszący te banknoty do kolejnych oddziałów. Podpisujący bez czytania długie formularze, bo przecież kto by tam czytał te umowy, panie, jak i tak napisane jakoś nie po polsku.
I jest wreszcie państwo. Instytucje, urzędy, służby, komisje. Funkcjonariusze, gabinety, przepisy i władza. I coś jeszcze. Kompletna ignorancja. Bezczynność, lenistwo, głupota i niewiedza. Prawo dziurawe jak ser szwajcarski. Choć „szwajcarski” to akurat złe określenie, bo w tym kraju nawet wysokość trawnika przed bankiem reguluje przepis. Egzekwowany do bólu, w więziennej celi także.
To, jak Plichta obchodził kolejne przepisy, jak gwizdał na ustalenia sądów, jak śmiał się z zasądzanych wyroków, jest zdumiewające. I przerażające. Wzruszy ktoś ramionami i powie – jednostkowy przypadek. Bzdura! Ta sprawa to symbol. W czasach, kiedy z taką zapiekłością sądy i prokuratury ścigają i wsadzają do aresztów setki albo tysiące biznesmenów za sprawy nieporównanie lżejszego kalibru, sprawa Amber Gold jest przerażającym symbolem dziurawego, partackiego państwa i prawa. O pomstę do nieba woła sytuacja, w której oszust bez problemu zakłada nowy biznes. I to wtedy, kiedy setki, jeśli nie tysiące ludzi mniejszego i większego biznesu, po trwającej latami gehennie zostaje wreszcie uniewinnionych – tyle że z dobrze prosperujących właścicieli stali się w tym czasie bankrutami. Kurator i prokurator, sędzia i komornik sądowy kiwają głowami i mówią: tu się nic nie da zrobić. To system. To luki. To nie moja sprawa.
Niemal nikt w tym serialu o młodym biznesie nie zagrał swojej roli tak, jak powinien. Ani KNF, ze swoją starą, dawno zdezaktualizowaną listą ostrzeżeń. Ani sąd, w którym komornikowi nie chciało się sprawdzić, czy Plichta spłaca zasądzone kwoty. Ani wreszcie prokuratura. Zwłaszcza ta ostatnia z bezradnością dziecka gapiła się w kwity, skomplikowane bilanse i wyciągi przez dwa lata. I nawet dziś zdaje się mówić: nic z tego nie rozumiemy. Swoją rolę odegrali właściwie tylko statyści. Tyle że tę rolę napisał dla nich pan Plichta. I to nie jest rola ich życia.
Więcej możesz przeczytać w 33/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.