Niezwykły mózg
Marcin Masecki kpi z podziałów na kulturę wysoką i popularną. Najtrudniejszy utwór Jana Sebastiana Bacha wykonał na starym fortepianie i nagrał na dyktafonie. Właśnie wydał płytę z tymi nagraniami.
Mówi, że może na próbę zagrać jedną z fug Bacha, ale zastrzega, że nie będzie to idealne. Pianino nie jest przecież idealne, warunki też nie – spotkaliśmy się w piwnicy warszawskiej klubokawiarni. Ale słucha się idealnie.
W lutym tego roku Marcin Masecki, utalentowany pianista z Warszawy, grający jazz, muzykę improwizowaną i klasykę, zasiadł do starego fortepianu marki Steinway, który odziedziczył po babci pianistce. Długo szukał odpowiedniego instrumentu. Wcześniej miało być elektryczne pianinko Wurlitzer, a nawet klawesyn. Fortepian po babci przygotował mu ojciec. Marcin włączył dyktafon starego typu, na taśmę, i w ciągu kilku godzin nagrał na niego całą „Die Kunst der Fuge” – zbiór fug skomponowanych przed trzema wiekami przez Jana Sebastiana Bacha.
Niewielu pianistów podejmuje się nagrać te fugi – są bardzo trudne, a Bach zapisał je jako piekielnie skomplikowany instruktaż gry na klawesynie dla swojego syna. Wyobraźcie sobie, że gracie na fortepianie cztery różne melodie naraz. Kto nagrywa taki muzyczny elementarz na płytę? A do tego na dyktafonie, który psuje brzmienie? Pasjonat? Ryzykant? Może geniusz?
Masecki jest tym wszystkim po trochu. Na co dzień działa w środowisku warszawskiej sceny muzyki improwizowanej, którą tworzą muzycy niezależnej wytwórni Lado ABC. Nagrał trzy solowe płyty: „Mięso”, „Bob” i „John”. „Bob” (2009) został okrzyknięty objawieniem w świecie jazzu, o Marcinie pisano „nowator” (czego nie znosi). Jest też liderem jazzowego sekstetu Profesjonalizm – z nim nagrał album „Chopin Chopin Chopin”, jeden z najciekawszych w ubiegłym roku w nurcie muzyki niezależnej.
– Ma w głowie coś niezwykłego – ocenia Mikołaj Trzaska, który współpracuje z muzykami z Lado ABC. – Jako artysta ma naprawdę niezwykły mózg, przygotowany do ciągłego zaskakiwania – i siebie, i nas.
Wcześniej grał już koncerty z klasyką, sonaty Ludwiga van Beethovena i utwory Alessandra Scarlattiego. Fugi Bacha były kwestią czasu, bo Masecki dawno zapowiadał, że się do nich zabierze. Techniczna trudność tych utworów nie była dla niego problemem. Sprawą, nad którą długo myślał, był za to ich sens. Po co to grać? Jak? Dlaczego nie po prostu inaczej niż wszyscy? Czyli na dyktafonie, żeby odwrócić uwagę słuchaczy od pięknego dźwięku fortepianu i skupić ją wyłącznie na utworze, na jego skomplikowanej, filozoficzno- -matematycznej strukturze. – W świecie muzyki klasycznej wciąż pokutują sterylne nagrania, w których dźwięk jest tak wypieszczony, że aż boli – opowiada Masecki. – Chciałem doprowadzić do sytuacji, w której klasyka zostanie odebrana jak nagranie niezbyt doskonałe, ale przez to właśnie piękne.
W „Die Kunst der Fuge” Bacha/ Maseckiego melodie rozbiegają się w różne strony. Tu kulawe „c” i fałszujące „a” jest tak samo ważne jak właściwe rozwiązanie napięcia w końcówce utworu. Przy tym cały czas słychać szum dyktafonu. Możesz dać się wciągnąć w ten świat tylko pod warunkiem, że w muzyce szukasz czegoś więcej niż wzorowego odczytania i wirtuozerii.
– Do nagrania przygotowywałem się wiele lat – opowiada Masecki. – Wypróbowywałem różnorodne instrumenty, zastanawiając się, jak uzyskać to, o co mi chodziło. Grałem je setki razy na różnych fortepianach, nawet na klawesynie. To była potężna praca. Nie jestem zadowolony z tego nagrania, nie mogę go słuchać. Ideał wciąż mam z tyłu głowy i niech tak zostanie.
Mówi to laureat Międzynarodowego Jazzowego Konkursu Pianistycznego w Moskwie w 2005 r. Zdobył tam złoty medal i zrobiło się o nim bardzo głośno. Od tego momentu wciąż poszerza zakres swoich pasji. Przed dwoma laty wybrałam się na jego koncert na Chłodnej 25. Grał sonaty Beethovena na pianinie, w słuchawkach na uszach. Uderzający kontrast tej cudownej, leciutkiej interpretacji ze smolistą czernią piwnicy klubokawiarni i zaduchem. Taka też jest muzyka improwizowana Maseckiego (warto posłuchać choćby solowego „Boba”): przyciąga i odrzuca, wpisane jest w nią wykrzywienie, popsucie, zmatowienie – jej sedno tkwi w dekonstrukcji. Dla wielu, szczególnie melomanów, to kulturowy szok, ale ci, którzy od lat chodzą na jego koncerty, wiedzą, że pianista zamierza iść dalej. Dokąd? Dowiemy się już za kilka miesięcy, bo szykuje następne projekty.
Wykręca się jak może od odpowiedzi na pytanie, co doprowadziło go do momentu, w którym teraz jest, dlaczego chce przekraczać granice w muzyce. – Postanowiłem sobie, że więcej nie będę tłumaczył się z tego, dlaczego gram tak, a nie inaczej – mówi. – Gdybym zaczął o tym opowiadać, straciłoby to cały sens, prawda?
Anna Gromnicka
Duch Marleya
Dokument „Marley” będzie można oglądać w polskich kinach, w tym tygodniu – w sieci Multikino. Wraca na ekrany po sukcesach na festiwalach. Rozmawiamy z reżyserem filmu Kevinem Macdonaldem.
Malwina Wapińska: Co pan dziś myśli o Bobie Marleyu?
Kevin MacDonald: Jedną z pierwszych płyt, jakie sobie kupiłem, był album „Uprising”. Miałem wtedy 12 lat. Od Marleya rozpocząłem swoją edukację muzyczną. Myślę, że naprawdę wyjątkowe jest jego dziedzictwo, które przetrwało tyle lat. Nie chodzi tylko o to, że słysząc „Marley”, od razu przywołujemy jego muzykę i wizerunek brodatego mężczyzny. Chodzi o cały świat wokół niego. Niektórzy twierdzą, że był filozofem, inni, że religijnym prorokiem. Dla jeszcze innych był rzecznikiem w sprawie równości i praw człowieka. Stał się też ikoną popkultury. Ale chyba najbardziej interesujące jest to, jak odbiera się go w krajach Trzeciego Świata. Kiedy wychowujesz się w biedzie, Bob Marley okazuje się kimś, kto dzielił twoje doświadczenie. Wiedział, czym są nędza, wyzysk, nierówność.
Powiedział pan kiedyś, że dokument o Marleyu nie powstałby, gdyby nie wybrał się pan do Ugandy, by kręcić „Ostatniego króla Szkocji”.
Tak, wtedy szczególnie zainteresowałem się kulturą afrykańską. A myślę, że kultura jamajska w dużej mierze opiera się na afrykańskiej. W Ugandzie zdałem sobie sprawę, że ludzie w najbiedniejszych dzielnicach Kampali słuchają muzyki Boba i traktują go jak proroka.
Oba filmy zaczynają się podobnie: biały mężczyzna wkracza na nieznane sobie terytorium. To, że Bob Marley był synem białego Brytyjczyka, miało jakieś znaczenie?
Myślę, że uczyniło go outsiderem. Ktoś kiedyś mi powiedział, że Bob żałował, iż nie jest czarny. Nie chodzi tylko o rasę, raczej o symbol specyficznego związku między Europą a Afryką. Jego ojciec był 60-letnim białym mężczyzną, posiadającym władzę. A matka – 16-letnią czarną dziewczyną, która nie miała zbyt wiele do powiedzenia.
Na potrzeby filmu przeprowadził pan dziesiątki rozmów z przyjaciółmi i bliskimi muzyka. Mało jest jednak archiwalnych wypowiedzi samego Marleya.
Nie przepadał za wywiadami. Był trudny w rozmowach z dziennikarzami, nie czuł się dobrze w ogniu pytań. Nie lubił też opowiadać o sobie. To dlatego wciąż pozostaje taki tajemniczy. Chyba miał problem z wyjaśnianiem tego, o co mu chodzi. Robiąc film, miałem więc wrażenie, że tworzę pewien obraz swojego bohatera. Ale on wciąż pozostaje nieuchwytnym duchem, którego wszyscy próbują jakoś zdefiniować.
Pop z historią
Swoją trzecią płytą Yeasayer przekonują, że mają też sporo do powiedzenia. Z okazji premiery „Fragrant World” rozmawiamy z liderem grupy Chrisem Keatingiem.
Jan Błaszczak: Powiedziałeś kiedyś, że chciałbyś budować opowieści w piosenkach na bazie codziennych informacji z gazet. Czy tak pisałeś „Fragrant World”?
Chris Keating: Niewątpliwie ta metoda odcisnęła piętno na naszej płycie. Czytam dużo autobiografii, książek historycznych i szukam w nich historii, które mógłbym wykorzystać. Nie chcę śpiewać „kocham cię mała, chodź ze mną” – takich kawałków jest już mnóstwo. Wolę, aby nasze piosenki poruszały ważniejsze tematy.
Takie jak nieśmiertelność Henrietty Lacks?
Chociażby. Ta kobieta umarła na bardzo skomplikowany nowotwór, ale jej komórki zostały wcześniej pobrane i do dziś wykorzystuje się je w badaniach naukowych. Wiele lat po jej śmierci odkryto dzięki nim szczepionkę na polio. Zatem ona dalej żyje.
Brakuje ci podobnych opowieści w dzisiejszej muzyce rozrywkowej?
Jasne, że tak. Bardzo lubię nowe brzmienia, interesuje mnie np. współczesna elektronika, ale to są tylko dźwięki. Potrafię ich słuchać godzinami, chociaż to zupełnie inna dyscyplina niż moja. My też chcemy, aby ludzie bawili się na naszych koncertach, ale to nie wszystko, co mamy do zaoferowania.
A nie wydaje ci się dziwne, że rozentuzjazmowany tłum skacze do piosenki o nowotworze?
Przesadzasz, podczas koncertów ludzie nie zwracają takiej uwagi na teksty. Zacząłeś o „A Day in The Life” – ile ludzi będzie wiedziało, skąd się wzięło te cztery tysiące dziur w Blackburn? No właśnie, a gdy w dodatku jest głośno i energicznie, nie ma już czasu na śledzenie opowieści. Przecież angielski to mój ojczysty język, ale – zabij mnie – często nie mam pojęcia, co tam krzyczy Jagger.
Trudniejsze jest wyszukiwanie tych tematów czy pisanie tekstów?
Zdecydowanie to drugie. Najgorszy moment to skracanie historii tak, aby zmieściła się w ramach piosenki. To przycinanie nie ma końca, a przecież nie można zgubić sensu. Z drugiej strony, gdybym chciał poruszyć wszystkie wątki historii Henrietty Lacks czy boksera Primo Carnery („Ambling Alp”), to skończylibyśmy z progrockowymi suitami. Obawiam się, że to byłoby bardzo nudne.
Wizualne arcydzieło
„Habibi” to jedna z najważniejszych powieści graficznych ostatnich lat. Właśnie ukazała się w Polsce.
Jakub Demiańczuk, „Dziennik. Gazeta Prawna”
Craig Thompson pracował nad „Habibi” ponad siedem lat. Powstała bogata, wielowątkowa, rozpisana na blisko 700 stron epopeja. Historia Dodoli, młodej dziewczyny uwięzionej w haremie lubieżnego sułtana, oraz Zama, jej wychowanka i jedynej prawdziwej miłości, przeplata się z religijnymi przypowieściami i legendami z Bliskiego Wschodu.
Niektórzy krytycy zarzucali Thompsonowi instrumentalne traktowanie głównej bohaterki, fetyszyzowanie seksualnej przemocy, nawet rasizm. A on w wywiadach powtarzał, że jest zainteresowany przełamaniem schematycznego myślenia ludzi Zachodu o świecie arabskim. Ten komiks to wyraz fascynacji pięknem i bogactwem arabskiej kultury, a jednocześnie traktat o pożądaniu i wstydzie, duchowości i cielesności, wolności i zniewoleniu, winie i przebaczeniu. Ponadto – erudycyjny popis, posiłkujący się cytatami i trawestacjami Koranu, Biblii, „Baśni z tysiąca i jednej nocy”, średniowiecznych traktatów alchemicznych. „Habibi” przypomina powieści Umberto Eco: zachwycające formą, wciągające, a jednocześnie erudycyjne. A jego graficzna forma przewyższa wszystkie wcześniejsze dzieła Thompsona. Rysownik jest mistrzem detalu, kompozycji planszy i pojedynczych kadrów. Stworzył wizualne arcydzieło.
Książka "Wprost"
Opowieść o miłości oparta na faktach. Wojewoda Szczecina i jego sekretarka nawiązują romans, biorą ślub, zakładają rodzinę, mają dwoje dzieci. Szczęście pary psuje nadopiekuńcza matka mężczyzny. Do tej historii mężczyzna wraca jako staruszek, czytając dzienniki byłej żony po jej śmierci. Odnajduje w nich szczęśliwe wspomnienia z młodości. Maria Nurowska po raz kolejny opowiada o utraconej miłości i o lęku przed samotnością.
„Innego życia nie będzie ”, Maria Nurowska, W.A.B
Marcin Masecki kpi z podziałów na kulturę wysoką i popularną. Najtrudniejszy utwór Jana Sebastiana Bacha wykonał na starym fortepianie i nagrał na dyktafonie. Właśnie wydał płytę z tymi nagraniami.
Mówi, że może na próbę zagrać jedną z fug Bacha, ale zastrzega, że nie będzie to idealne. Pianino nie jest przecież idealne, warunki też nie – spotkaliśmy się w piwnicy warszawskiej klubokawiarni. Ale słucha się idealnie.
W lutym tego roku Marcin Masecki, utalentowany pianista z Warszawy, grający jazz, muzykę improwizowaną i klasykę, zasiadł do starego fortepianu marki Steinway, który odziedziczył po babci pianistce. Długo szukał odpowiedniego instrumentu. Wcześniej miało być elektryczne pianinko Wurlitzer, a nawet klawesyn. Fortepian po babci przygotował mu ojciec. Marcin włączył dyktafon starego typu, na taśmę, i w ciągu kilku godzin nagrał na niego całą „Die Kunst der Fuge” – zbiór fug skomponowanych przed trzema wiekami przez Jana Sebastiana Bacha.
Niewielu pianistów podejmuje się nagrać te fugi – są bardzo trudne, a Bach zapisał je jako piekielnie skomplikowany instruktaż gry na klawesynie dla swojego syna. Wyobraźcie sobie, że gracie na fortepianie cztery różne melodie naraz. Kto nagrywa taki muzyczny elementarz na płytę? A do tego na dyktafonie, który psuje brzmienie? Pasjonat? Ryzykant? Może geniusz?
Masecki jest tym wszystkim po trochu. Na co dzień działa w środowisku warszawskiej sceny muzyki improwizowanej, którą tworzą muzycy niezależnej wytwórni Lado ABC. Nagrał trzy solowe płyty: „Mięso”, „Bob” i „John”. „Bob” (2009) został okrzyknięty objawieniem w świecie jazzu, o Marcinie pisano „nowator” (czego nie znosi). Jest też liderem jazzowego sekstetu Profesjonalizm – z nim nagrał album „Chopin Chopin Chopin”, jeden z najciekawszych w ubiegłym roku w nurcie muzyki niezależnej.
– Ma w głowie coś niezwykłego – ocenia Mikołaj Trzaska, który współpracuje z muzykami z Lado ABC. – Jako artysta ma naprawdę niezwykły mózg, przygotowany do ciągłego zaskakiwania – i siebie, i nas.
Wcześniej grał już koncerty z klasyką, sonaty Ludwiga van Beethovena i utwory Alessandra Scarlattiego. Fugi Bacha były kwestią czasu, bo Masecki dawno zapowiadał, że się do nich zabierze. Techniczna trudność tych utworów nie była dla niego problemem. Sprawą, nad którą długo myślał, był za to ich sens. Po co to grać? Jak? Dlaczego nie po prostu inaczej niż wszyscy? Czyli na dyktafonie, żeby odwrócić uwagę słuchaczy od pięknego dźwięku fortepianu i skupić ją wyłącznie na utworze, na jego skomplikowanej, filozoficzno- -matematycznej strukturze. – W świecie muzyki klasycznej wciąż pokutują sterylne nagrania, w których dźwięk jest tak wypieszczony, że aż boli – opowiada Masecki. – Chciałem doprowadzić do sytuacji, w której klasyka zostanie odebrana jak nagranie niezbyt doskonałe, ale przez to właśnie piękne.
W „Die Kunst der Fuge” Bacha/ Maseckiego melodie rozbiegają się w różne strony. Tu kulawe „c” i fałszujące „a” jest tak samo ważne jak właściwe rozwiązanie napięcia w końcówce utworu. Przy tym cały czas słychać szum dyktafonu. Możesz dać się wciągnąć w ten świat tylko pod warunkiem, że w muzyce szukasz czegoś więcej niż wzorowego odczytania i wirtuozerii.
– Do nagrania przygotowywałem się wiele lat – opowiada Masecki. – Wypróbowywałem różnorodne instrumenty, zastanawiając się, jak uzyskać to, o co mi chodziło. Grałem je setki razy na różnych fortepianach, nawet na klawesynie. To była potężna praca. Nie jestem zadowolony z tego nagrania, nie mogę go słuchać. Ideał wciąż mam z tyłu głowy i niech tak zostanie.
Mówi to laureat Międzynarodowego Jazzowego Konkursu Pianistycznego w Moskwie w 2005 r. Zdobył tam złoty medal i zrobiło się o nim bardzo głośno. Od tego momentu wciąż poszerza zakres swoich pasji. Przed dwoma laty wybrałam się na jego koncert na Chłodnej 25. Grał sonaty Beethovena na pianinie, w słuchawkach na uszach. Uderzający kontrast tej cudownej, leciutkiej interpretacji ze smolistą czernią piwnicy klubokawiarni i zaduchem. Taka też jest muzyka improwizowana Maseckiego (warto posłuchać choćby solowego „Boba”): przyciąga i odrzuca, wpisane jest w nią wykrzywienie, popsucie, zmatowienie – jej sedno tkwi w dekonstrukcji. Dla wielu, szczególnie melomanów, to kulturowy szok, ale ci, którzy od lat chodzą na jego koncerty, wiedzą, że pianista zamierza iść dalej. Dokąd? Dowiemy się już za kilka miesięcy, bo szykuje następne projekty.
Wykręca się jak może od odpowiedzi na pytanie, co doprowadziło go do momentu, w którym teraz jest, dlaczego chce przekraczać granice w muzyce. – Postanowiłem sobie, że więcej nie będę tłumaczył się z tego, dlaczego gram tak, a nie inaczej – mówi. – Gdybym zaczął o tym opowiadać, straciłoby to cały sens, prawda?
Anna Gromnicka
Duch Marleya
Dokument „Marley” będzie można oglądać w polskich kinach, w tym tygodniu – w sieci Multikino. Wraca na ekrany po sukcesach na festiwalach. Rozmawiamy z reżyserem filmu Kevinem Macdonaldem.
Malwina Wapińska: Co pan dziś myśli o Bobie Marleyu?
Kevin MacDonald: Jedną z pierwszych płyt, jakie sobie kupiłem, był album „Uprising”. Miałem wtedy 12 lat. Od Marleya rozpocząłem swoją edukację muzyczną. Myślę, że naprawdę wyjątkowe jest jego dziedzictwo, które przetrwało tyle lat. Nie chodzi tylko o to, że słysząc „Marley”, od razu przywołujemy jego muzykę i wizerunek brodatego mężczyzny. Chodzi o cały świat wokół niego. Niektórzy twierdzą, że był filozofem, inni, że religijnym prorokiem. Dla jeszcze innych był rzecznikiem w sprawie równości i praw człowieka. Stał się też ikoną popkultury. Ale chyba najbardziej interesujące jest to, jak odbiera się go w krajach Trzeciego Świata. Kiedy wychowujesz się w biedzie, Bob Marley okazuje się kimś, kto dzielił twoje doświadczenie. Wiedział, czym są nędza, wyzysk, nierówność.
Powiedział pan kiedyś, że dokument o Marleyu nie powstałby, gdyby nie wybrał się pan do Ugandy, by kręcić „Ostatniego króla Szkocji”.
Tak, wtedy szczególnie zainteresowałem się kulturą afrykańską. A myślę, że kultura jamajska w dużej mierze opiera się na afrykańskiej. W Ugandzie zdałem sobie sprawę, że ludzie w najbiedniejszych dzielnicach Kampali słuchają muzyki Boba i traktują go jak proroka.
Oba filmy zaczynają się podobnie: biały mężczyzna wkracza na nieznane sobie terytorium. To, że Bob Marley był synem białego Brytyjczyka, miało jakieś znaczenie?
Myślę, że uczyniło go outsiderem. Ktoś kiedyś mi powiedział, że Bob żałował, iż nie jest czarny. Nie chodzi tylko o rasę, raczej o symbol specyficznego związku między Europą a Afryką. Jego ojciec był 60-letnim białym mężczyzną, posiadającym władzę. A matka – 16-letnią czarną dziewczyną, która nie miała zbyt wiele do powiedzenia.
Na potrzeby filmu przeprowadził pan dziesiątki rozmów z przyjaciółmi i bliskimi muzyka. Mało jest jednak archiwalnych wypowiedzi samego Marleya.
Nie przepadał za wywiadami. Był trudny w rozmowach z dziennikarzami, nie czuł się dobrze w ogniu pytań. Nie lubił też opowiadać o sobie. To dlatego wciąż pozostaje taki tajemniczy. Chyba miał problem z wyjaśnianiem tego, o co mu chodzi. Robiąc film, miałem więc wrażenie, że tworzę pewien obraz swojego bohatera. Ale on wciąż pozostaje nieuchwytnym duchem, którego wszyscy próbują jakoś zdefiniować.
Pop z historią
Swoją trzecią płytą Yeasayer przekonują, że mają też sporo do powiedzenia. Z okazji premiery „Fragrant World” rozmawiamy z liderem grupy Chrisem Keatingiem.
Jan Błaszczak: Powiedziałeś kiedyś, że chciałbyś budować opowieści w piosenkach na bazie codziennych informacji z gazet. Czy tak pisałeś „Fragrant World”?
Chris Keating: Niewątpliwie ta metoda odcisnęła piętno na naszej płycie. Czytam dużo autobiografii, książek historycznych i szukam w nich historii, które mógłbym wykorzystać. Nie chcę śpiewać „kocham cię mała, chodź ze mną” – takich kawałków jest już mnóstwo. Wolę, aby nasze piosenki poruszały ważniejsze tematy.
Takie jak nieśmiertelność Henrietty Lacks?
Chociażby. Ta kobieta umarła na bardzo skomplikowany nowotwór, ale jej komórki zostały wcześniej pobrane i do dziś wykorzystuje się je w badaniach naukowych. Wiele lat po jej śmierci odkryto dzięki nim szczepionkę na polio. Zatem ona dalej żyje.
Brakuje ci podobnych opowieści w dzisiejszej muzyce rozrywkowej?
Jasne, że tak. Bardzo lubię nowe brzmienia, interesuje mnie np. współczesna elektronika, ale to są tylko dźwięki. Potrafię ich słuchać godzinami, chociaż to zupełnie inna dyscyplina niż moja. My też chcemy, aby ludzie bawili się na naszych koncertach, ale to nie wszystko, co mamy do zaoferowania.
A nie wydaje ci się dziwne, że rozentuzjazmowany tłum skacze do piosenki o nowotworze?
Przesadzasz, podczas koncertów ludzie nie zwracają takiej uwagi na teksty. Zacząłeś o „A Day in The Life” – ile ludzi będzie wiedziało, skąd się wzięło te cztery tysiące dziur w Blackburn? No właśnie, a gdy w dodatku jest głośno i energicznie, nie ma już czasu na śledzenie opowieści. Przecież angielski to mój ojczysty język, ale – zabij mnie – często nie mam pojęcia, co tam krzyczy Jagger.
Trudniejsze jest wyszukiwanie tych tematów czy pisanie tekstów?
Zdecydowanie to drugie. Najgorszy moment to skracanie historii tak, aby zmieściła się w ramach piosenki. To przycinanie nie ma końca, a przecież nie można zgubić sensu. Z drugiej strony, gdybym chciał poruszyć wszystkie wątki historii Henrietty Lacks czy boksera Primo Carnery („Ambling Alp”), to skończylibyśmy z progrockowymi suitami. Obawiam się, że to byłoby bardzo nudne.
Wizualne arcydzieło
„Habibi” to jedna z najważniejszych powieści graficznych ostatnich lat. Właśnie ukazała się w Polsce.
Jakub Demiańczuk, „Dziennik. Gazeta Prawna”
Craig Thompson pracował nad „Habibi” ponad siedem lat. Powstała bogata, wielowątkowa, rozpisana na blisko 700 stron epopeja. Historia Dodoli, młodej dziewczyny uwięzionej w haremie lubieżnego sułtana, oraz Zama, jej wychowanka i jedynej prawdziwej miłości, przeplata się z religijnymi przypowieściami i legendami z Bliskiego Wschodu.
Niektórzy krytycy zarzucali Thompsonowi instrumentalne traktowanie głównej bohaterki, fetyszyzowanie seksualnej przemocy, nawet rasizm. A on w wywiadach powtarzał, że jest zainteresowany przełamaniem schematycznego myślenia ludzi Zachodu o świecie arabskim. Ten komiks to wyraz fascynacji pięknem i bogactwem arabskiej kultury, a jednocześnie traktat o pożądaniu i wstydzie, duchowości i cielesności, wolności i zniewoleniu, winie i przebaczeniu. Ponadto – erudycyjny popis, posiłkujący się cytatami i trawestacjami Koranu, Biblii, „Baśni z tysiąca i jednej nocy”, średniowiecznych traktatów alchemicznych. „Habibi” przypomina powieści Umberto Eco: zachwycające formą, wciągające, a jednocześnie erudycyjne. A jego graficzna forma przewyższa wszystkie wcześniejsze dzieła Thompsona. Rysownik jest mistrzem detalu, kompozycji planszy i pojedynczych kadrów. Stworzył wizualne arcydzieło.
Książka "Wprost"
Opowieść o miłości oparta na faktach. Wojewoda Szczecina i jego sekretarka nawiązują romans, biorą ślub, zakładają rodzinę, mają dwoje dzieci. Szczęście pary psuje nadopiekuńcza matka mężczyzny. Do tej historii mężczyzna wraca jako staruszek, czytając dzienniki byłej żony po jej śmierci. Odnajduje w nich szczęśliwe wspomnienia z młodości. Maria Nurowska po raz kolejny opowiada o utraconej miłości i o lęku przed samotnością.
„Innego życia nie będzie ”, Maria Nurowska, W.A.B
Więcej możesz przeczytać w 34/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.