Zmora, która prześladowała całe pokolenia komunistów, to drzewa Budapesztu z powieszonymi funkcjonariuszami AVH
Znów odszedł jeden z jego uczestników - prof. Aleksander Gieysztor. Wielki historyk, który pokazał, że nie tylko historia potrafi być nauczycielką życia, ale i historycy. Było się na kim wzorować, bo było to godnie przeżyte życie. Był kawalerem Orderu Orła Białego i sekretarzem kapituły tego odznaczenia - ale nawet najwyższe honory nie nagradzają w pełni jego dokonań, a czasem jego zaniechań. Bo żyliśmy w czasach, gdy zasługą było nierobienie czegoś.
Wielu mnie pyta, dlaczego byłem nieobecny w Pałacu Namiestnikowskim na hucznych rocznicowych obchodach okrągłostołowych. Odpowiadam, że wiem o obecnym lokatorze tego pałacu rzeczy, którymi ani się dzielić nie mogę, ani przejść nad nimi do porządku. Nieobecność nie była więc wyborem, była koniecznością.
Ponieważ jednak rocznice sprzyjają refleksjom, refleksje wyzwalają pytania, pytań do mnie napływają setki, spróbuję odpowiedzieć na nie - na tych łamach - ryczałtem. Wszystko wiadomo, co było przed "okrągłym stołem", wszystko wiadomo, co było po "okrągłym stole", ale mało wiadomo, co było przy nim. I to nie dlatego, że było tam cokolwiek tajnego - ani tam, ani w Magdalence nie było niczego takiego. Dlatego mianowicie, że nie pamiętamy kontekstu, nie potrafimy odczytać ówczesnych intencji, więc nie potrafimy zrozumieć padających tam słów i czynionych tam zapisów.
"Okrągły stół" nie był okrągłym stołem w geometrycznym, ale politycznym sensie tego słowa. "Okrągły stół" - politycznie - to taki, który chce pokazać, że nie ma przy nim stron lub jest wiele równoważnych stron. W 1989 r. zasiadały dwie: solidarnościowa i partyjno-rządowa. Przewodziłem tej solidarnościowej i wiem, że jej strategią było uzyskanie minimum wolności przez relegalizację "Solidarności" i drobne ustępstwa polityczne. Chciałem wsadzić swój robociarski but w drzwi do wolności, wiedząc, że nikt ich już nie zatrzaśnie. Później będziemy poszerzać margines swobody, aż do zwycięstwa.
Strona rządowa chciała się podzielić odpowiedzialnością, nie dzieląc się władzą. Kontrakt "okrągłego stołu" dawał im 65 proc. miejsc w parlamencie, prezydenta - czyli całą władzę. Ponadto zyskiwali gospodarkę bez strajków i zasilaną przez zachodnie kredyty. "Solidarność" miała odgrywać taką rolę jak Mikołajczyk czterdzieści parę lat wcześniej. Zalegalizować komunistyczną władzę wobec Zachodu bez żadnego wpływu na kraj, gdzie wojsko, policja i propaganda były w ręku komunistów. Tak miało być i tym razem, ale to marksiści twierdzą, że dramat historii powtarza się jako farsa.
I tak się stało 4 czerwca. "Częściowo wolne wybory" okazały się na tyle wolne, by zadokumentować wolę społeczeństwa (szczególnie przez wykreślenie listy krajowej) i by przekreślić ustalenia "okrągłego stołu". Nie trzeba było czekać na zaprzysiężenie parlamentu, krach misji tworzenia gabinetu Kiszczaka, utworzenie rządu Mazowieckiego, rewelacje telewizyjne artystki Szczepkowskiej czy też wyprowadzenie sztandaru z Sali Kongresowej. 4 czerwca 1989 r. upadł w Polsce komunizm, choć nie wszyscy to widzieli. But wepchnięty w drzwi do wolności okazał się skuteczny.
Jednocześnie uruchomiło to "reakcję domina". Upadek komunizmu w Polsce wzmocnił, paradoksalnie, poczucie bezpieczeństwa komunistów. Ta zmora, która prześladowała całe ich pokolenia, to drzewa Budapesztu z powieszonymi funkcjonariuszami AVH, to pamięć o tym, jak helikoptery ewakuują funkcjonariuszy z płonących komitetów Gdańska. To, krótko mówiąc, strach przed gniewem ludu. Polska pokazała, że można aksamitnie upadać.
Gdyby nie mieli tej wiedzy komuniści polscy, węgierscy i czescy, komuniści od Łaby do Władywostoku, upadek komuny nie byłby tak aksamitny. Jest powiedzenie, że ktoś walczy jak szczur zagoniony do rogu: okrutnie i beznadziejnie. W rękach partii było całe wojsko, cała policja oraz sto tysięcy ludzi pod bronią w spółkach ochroniarskich. Komunizm musiałby upaść (to skończony system), ale koniec przez wojnę domową oznaczałby, że cała Polska (i nie tylko ona) spłynęłaby krwią. Jak wygląda wojna domowa, można zobaczyć na "Ogniem i mieczem".
Wielu mnie pyta, dlaczego byłem nieobecny w Pałacu Namiestnikowskim na hucznych rocznicowych obchodach okrągłostołowych. Odpowiadam, że wiem o obecnym lokatorze tego pałacu rzeczy, którymi ani się dzielić nie mogę, ani przejść nad nimi do porządku. Nieobecność nie była więc wyborem, była koniecznością.
Ponieważ jednak rocznice sprzyjają refleksjom, refleksje wyzwalają pytania, pytań do mnie napływają setki, spróbuję odpowiedzieć na nie - na tych łamach - ryczałtem. Wszystko wiadomo, co było przed "okrągłym stołem", wszystko wiadomo, co było po "okrągłym stole", ale mało wiadomo, co było przy nim. I to nie dlatego, że było tam cokolwiek tajnego - ani tam, ani w Magdalence nie było niczego takiego. Dlatego mianowicie, że nie pamiętamy kontekstu, nie potrafimy odczytać ówczesnych intencji, więc nie potrafimy zrozumieć padających tam słów i czynionych tam zapisów.
"Okrągły stół" nie był okrągłym stołem w geometrycznym, ale politycznym sensie tego słowa. "Okrągły stół" - politycznie - to taki, który chce pokazać, że nie ma przy nim stron lub jest wiele równoważnych stron. W 1989 r. zasiadały dwie: solidarnościowa i partyjno-rządowa. Przewodziłem tej solidarnościowej i wiem, że jej strategią było uzyskanie minimum wolności przez relegalizację "Solidarności" i drobne ustępstwa polityczne. Chciałem wsadzić swój robociarski but w drzwi do wolności, wiedząc, że nikt ich już nie zatrzaśnie. Później będziemy poszerzać margines swobody, aż do zwycięstwa.
Strona rządowa chciała się podzielić odpowiedzialnością, nie dzieląc się władzą. Kontrakt "okrągłego stołu" dawał im 65 proc. miejsc w parlamencie, prezydenta - czyli całą władzę. Ponadto zyskiwali gospodarkę bez strajków i zasilaną przez zachodnie kredyty. "Solidarność" miała odgrywać taką rolę jak Mikołajczyk czterdzieści parę lat wcześniej. Zalegalizować komunistyczną władzę wobec Zachodu bez żadnego wpływu na kraj, gdzie wojsko, policja i propaganda były w ręku komunistów. Tak miało być i tym razem, ale to marksiści twierdzą, że dramat historii powtarza się jako farsa.
I tak się stało 4 czerwca. "Częściowo wolne wybory" okazały się na tyle wolne, by zadokumentować wolę społeczeństwa (szczególnie przez wykreślenie listy krajowej) i by przekreślić ustalenia "okrągłego stołu". Nie trzeba było czekać na zaprzysiężenie parlamentu, krach misji tworzenia gabinetu Kiszczaka, utworzenie rządu Mazowieckiego, rewelacje telewizyjne artystki Szczepkowskiej czy też wyprowadzenie sztandaru z Sali Kongresowej. 4 czerwca 1989 r. upadł w Polsce komunizm, choć nie wszyscy to widzieli. But wepchnięty w drzwi do wolności okazał się skuteczny.
Jednocześnie uruchomiło to "reakcję domina". Upadek komunizmu w Polsce wzmocnił, paradoksalnie, poczucie bezpieczeństwa komunistów. Ta zmora, która prześladowała całe ich pokolenia, to drzewa Budapesztu z powieszonymi funkcjonariuszami AVH, to pamięć o tym, jak helikoptery ewakuują funkcjonariuszy z płonących komitetów Gdańska. To, krótko mówiąc, strach przed gniewem ludu. Polska pokazała, że można aksamitnie upadać.
Gdyby nie mieli tej wiedzy komuniści polscy, węgierscy i czescy, komuniści od Łaby do Władywostoku, upadek komuny nie byłby tak aksamitny. Jest powiedzenie, że ktoś walczy jak szczur zagoniony do rogu: okrutnie i beznadziejnie. W rękach partii było całe wojsko, cała policja oraz sto tysięcy ludzi pod bronią w spółkach ochroniarskich. Komunizm musiałby upaść (to skończony system), ale koniec przez wojnę domową oznaczałby, że cała Polska (i nie tylko ona) spłynęłaby krwią. Jak wygląda wojna domowa, można zobaczyć na "Ogniem i mieczem".
Więcej możesz przeczytać w 9/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.