Wiele lat temu w polityce niemieckiej wymyślono termin „Sommerloch”, letnia dziura – odpowiednik polskiego sezonu ogórkowego. Tym razem było inaczej, a to za sprawą kryzysu, który wcale nie chciał ukryć się w letniej dziurze. Rzeczywistość nie jest prosta – wystarczy spojrzeć na Hiszpanię i Włochy, które dla spłacania zobowiązań i długów duszą się pod ciężarem obligacji, drastycznie ograniczających ich pole manewru. Europejski sektor bankowy jest dziś w znacznie gorszej sytuacji niż w 2008 r. Poza złymi papierami obserwujemy obecnie straty kapitałowe banków, które obciążają głównie południe Unii Europejskiej – widoczna to konsekwencja oszczędnościowego reżimu i recesji. Także poza krajami Unii rosną wątpliwości, jak długo wspólna waluta wytrzyma presję rynków i skutki gospodarczego rozejścia się poszczególnych państw unijnych. Nic dziwnego, że mnożą się głosy i opinie, iż Euro było od samego początku pomyłką, nieporozumieniem i że byłoby lepiej, gdyby zeń ostatecznie zrezygnowano. Padają one wprawdzie z ust tchórzy, ale mimo to zasługują na ostry sprzeciw.
Pomoże nam w tym odwołanie się do pamięci. Euro nie było i nie jest przygotowanym naprędce przedsięwzięciem. Pierwsze rozważania i przymiarki do niego podjęto już w latach 60., kiedy korodował system stałych kursów walutowych. My, Europejczycy, o wiele bardziej zależni od handlu niż inni, nie chcieliśmy być skrępowani dolarem ani też stać się piłką w grze niedających się ocenić wahań kursów walut. Warto przypomnieć czasy, gdy jeden jedyny wielki spekulant giełdowy był w stanie rzucić na kolana Bank of England – a takiego ataku obawiało się wiele innych krajów, w tym Niemcy. Nie ma żadnego przypadku w tym, że dopełnienie europejskiego, wspólnego rynku wewnętrznego zbiegło się z otwarciem drogi w stronę unii walutowej. To są dwie strony tego samego ekonomicznego medalu, a prawda ta zyskała na dodatkowej mocy zwłaszcza dziś, kiedy konfrontowani jesteśmy z postępującą globalizacją i jej niełatwymi skutkami. To nie wspólna waluta, to nie euro wywołało kryzsy. Euro jest ofiarą kryzysu, nie jego przyczyną.
Jak z niego wyjść? Mówi się: po pierwsze – przez wprowadzenie wspólnych europejskich obligacji (Eurobonds), poprzez bezpośrednie finansowanie państw przez Europejski Bank Centralny (według wzorca USA, Japonii, Wielkiej Brytanii) lub poprzez finansowanie przez trwały parasol ochronny ESM (który w Niemczech nie jest jeszcze ratyfikowany z uwagi na skargę złożoną do trybunału konstytucyjnego). Istnieje też projekt uwspólnotowienia długów. Wszystkie te idee łączy jedno – zawieszają obowiązywanie żelaznej zasady traktatów europejskich, że żaden kraj członkowski nie odpowiada za długi innego. Najsilniejszy kraj strefy euro – Niemcy – właśnie z tego powodu odmawia zgody na takie rozwiązania. Niemiecka polityka opiera się bowiem na zasadzie „zdrowego kurczenia”, czyli na cięciu wydatków, zmniejszaniu świadczeń socjalnych, podniesieniu podatków bezpośrednich – by wymienić tylko najważniejsze cechy. Ta jednostronna polityka, która niestety znalazła w Unii Europejskiej posłuch, tylko dodatkowo zaostrzyła kryzys – ponieważ cięcia, zaciskanie pasa i drastyczne oszczędności bez realistycznej gospodarczej perspektywy doprowadziły wszędzie w strefie euro do recesji.
Raz jeszcze powtórzę – tak często i chętnie powtarzany w Niemczech argument, że podatnik niemiecki nie powinien płacić za lekkomyślność innych, dawno stracił znaczenie, bo dotychczas użyte środki zaradcze i mechanizmy ratunkowe i tak stworzyły dla wszystkich uczestniczących w nich państw wielkie ryzyko finansowej odpowiedzialności.
Wśród niemieckiej koalicji rządowej dwie partie – FDP i CSU – naciskają na wypchnięcie słabych państw, przede wszystkim Grecji, ze struktur strefy euro. Kierunek ten, zresztą zupełnie pozaprawny, prowadzi prosto do politycznej, gospodarczej i socjalnej awantury z jasnym i gwarantowanym końcem – do europejskiej katastrofy. Potrzebujemy więc nie dogmatycznego i wąskiego podejścia, ale wspólnej odpowiedzialności, solidarności, rozsądku, umiaru i także elastyczności.
To, co obecnie się dzieje, ważne jest nie tylko dla państw, które są w strefie euro, lecz także dla tych, które przyjęły kurs na wspólną walutę – jak Polska. Dla was ważne jest pytanie: w jakim tempie przygotowywać się do tej zapisanej w traktacie chwili. Moja rada: zachowujcie rozsądek i nie dajcie się uwieść. A kiedy polski minister spraw zagranicznych przyjedzie następnym razem do Berlina, powinien swoje życzenie – więcej niemieckiego przywództwa w Europie – uzupełnić życzeniem o większą niemiecką odpowiedzialność za cały europejski projekt.
Pomoże nam w tym odwołanie się do pamięci. Euro nie było i nie jest przygotowanym naprędce przedsięwzięciem. Pierwsze rozważania i przymiarki do niego podjęto już w latach 60., kiedy korodował system stałych kursów walutowych. My, Europejczycy, o wiele bardziej zależni od handlu niż inni, nie chcieliśmy być skrępowani dolarem ani też stać się piłką w grze niedających się ocenić wahań kursów walut. Warto przypomnieć czasy, gdy jeden jedyny wielki spekulant giełdowy był w stanie rzucić na kolana Bank of England – a takiego ataku obawiało się wiele innych krajów, w tym Niemcy. Nie ma żadnego przypadku w tym, że dopełnienie europejskiego, wspólnego rynku wewnętrznego zbiegło się z otwarciem drogi w stronę unii walutowej. To są dwie strony tego samego ekonomicznego medalu, a prawda ta zyskała na dodatkowej mocy zwłaszcza dziś, kiedy konfrontowani jesteśmy z postępującą globalizacją i jej niełatwymi skutkami. To nie wspólna waluta, to nie euro wywołało kryzsy. Euro jest ofiarą kryzysu, nie jego przyczyną.
Jak z niego wyjść? Mówi się: po pierwsze – przez wprowadzenie wspólnych europejskich obligacji (Eurobonds), poprzez bezpośrednie finansowanie państw przez Europejski Bank Centralny (według wzorca USA, Japonii, Wielkiej Brytanii) lub poprzez finansowanie przez trwały parasol ochronny ESM (który w Niemczech nie jest jeszcze ratyfikowany z uwagi na skargę złożoną do trybunału konstytucyjnego). Istnieje też projekt uwspólnotowienia długów. Wszystkie te idee łączy jedno – zawieszają obowiązywanie żelaznej zasady traktatów europejskich, że żaden kraj członkowski nie odpowiada za długi innego. Najsilniejszy kraj strefy euro – Niemcy – właśnie z tego powodu odmawia zgody na takie rozwiązania. Niemiecka polityka opiera się bowiem na zasadzie „zdrowego kurczenia”, czyli na cięciu wydatków, zmniejszaniu świadczeń socjalnych, podniesieniu podatków bezpośrednich – by wymienić tylko najważniejsze cechy. Ta jednostronna polityka, która niestety znalazła w Unii Europejskiej posłuch, tylko dodatkowo zaostrzyła kryzys – ponieważ cięcia, zaciskanie pasa i drastyczne oszczędności bez realistycznej gospodarczej perspektywy doprowadziły wszędzie w strefie euro do recesji.
Raz jeszcze powtórzę – tak często i chętnie powtarzany w Niemczech argument, że podatnik niemiecki nie powinien płacić za lekkomyślność innych, dawno stracił znaczenie, bo dotychczas użyte środki zaradcze i mechanizmy ratunkowe i tak stworzyły dla wszystkich uczestniczących w nich państw wielkie ryzyko finansowej odpowiedzialności.
Wśród niemieckiej koalicji rządowej dwie partie – FDP i CSU – naciskają na wypchnięcie słabych państw, przede wszystkim Grecji, ze struktur strefy euro. Kierunek ten, zresztą zupełnie pozaprawny, prowadzi prosto do politycznej, gospodarczej i socjalnej awantury z jasnym i gwarantowanym końcem – do europejskiej katastrofy. Potrzebujemy więc nie dogmatycznego i wąskiego podejścia, ale wspólnej odpowiedzialności, solidarności, rozsądku, umiaru i także elastyczności.
To, co obecnie się dzieje, ważne jest nie tylko dla państw, które są w strefie euro, lecz także dla tych, które przyjęły kurs na wspólną walutę – jak Polska. Dla was ważne jest pytanie: w jakim tempie przygotowywać się do tej zapisanej w traktacie chwili. Moja rada: zachowujcie rozsądek i nie dajcie się uwieść. A kiedy polski minister spraw zagranicznych przyjedzie następnym razem do Berlina, powinien swoje życzenie – więcej niemieckiego przywództwa w Europie – uzupełnić życzeniem o większą niemiecką odpowiedzialność za cały europejski projekt.
Więcej możesz przeczytać w 35/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.