Każdego roku ratownicy z TOPR udzielają pomocy prawie 500 osobom
W górskim pogotowiu jest jak w partii: jeśli chcesz być jego członkiem, muszą za ciebie poręczyć dwie osoby. Podczas akcji nie ma czasu na zastanawianie się i animozje. Chwila nieuwagi kosztuje życie. Twoje, kolegów z Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego albo lekkomyślnego cepra, który wybrał się w góry, nie znając trasy.
Ratownicy porównują zatłoczone Tatry do autostrady, na której prawdopodobieństwo wypadków rośnie wraz ze wzrostem liczby samochodów. Bezmyślność turystów już ich nie dziwi ani nawet nie denerwuje. - Kiedy idziesz na akcję, nie myślisz o tych ludziach. Nie zastanawiasz się, kto i dlaczego tam polazł. Po prostu chcesz pomóc - przekonuje 26-letni Marcin Witek, ratownik ochotnik. Dwa lata temu z całonocnej akcji poszedł wprost do pracy. Innym razem "tylko na moment" wyszedł z firmy, by znieść turystkę z Kasprowego. Czasem trzeba wstać od kolacji przy świecach, innym razem dyżurny wyciąga w środku nocy z ciepłego łóżka. Normalka. Rodziny też już się dawno przyzwyczaiły. - Kiedyś bardziej na ludzi pyskowałem. Dziś więcej rozumiem. No bo popatrz: siedzi sobie gość w Warszawie albo w Gdańsku. Miesiącami stara się o urlop, zbiera pieniądze. Wszystko ma co do minuty zaplanowane: w sobotę na Giewont, w niedzielę na Zawrat. Przyjeżdża, a tu jakiś gamoń w czerwonym swetrze wychodzi i gada, żeby tam nie szedł, bo może być niebezpiecznie. I co? Można mu się dziwić, że nie posłucha?! - pyta Andrzej Blacha, zwany Blaszką (absolwent WAT, na koniec 1997 r. miał za sobą 357 wypraw). Blaszka najbardziej denerwuje się wtedy, gdy po kilkudniowej akcji okazuje się, że poszukiwany po prostu zapomniał się wymeldować ze schroniska albo zamiast na wycieczkę pojechał do dziewczyny. - Facet siedzi w ciepłej kawiarni lub ogląda telewizję, a ja łażę z psem przez dwie noce po pachy w śniegu - dodaje Tomek Osuchowski, ochotnik.
Trzon TOPR to 26 ratowników zawodowych. Dyżurują przez tydzień po 12 godzin, potem - tydzień przerwy. Do większych akcji wzywani są ochotnicy. Jest ich w TOPR ponad dwustu. Co roku do ratowniczej ekipy trafia kilku nowych, najczęściej młodych chłopaków. Zanim kandydat na ratownika dołączy do ekipy w czerwonych swetrach, musi przejść przez sito egzaminów (wspinanie, topografia, narciarstwo, wiedza ogólna), a potem dwuletni staż. Jako kandydat społecznie przepracowuje na rzecz TOPR co najmniej 120 godzin w ciągu roku. Zalicza kurs pierwszego stopnia, dopiero potem składa przysięgę i dostaje wymarzoną blachę z numerem. Zanim zostanie starszym ratownikiem zawodowym, musi odbyć kursy specjalistyczne, kurs instruktorski i napisać pracę dyplomową. Najlepszym zajmuje to dziesięć lat.
Ochotnik urlop na ciepłych wyspach dobrowolnie zamienia na dyżur w zakopiańskim schronisku. Zawodowiec "zalicza" w ciągu roku 30-40 wielogodzinnych wypraw. Obaj idą w góry niezależnie od okoliczności, pogody i spraw osobistych. Tak jak przysięgali. Andrzej Skłodowski, były dziennikarz z Warszawy, przez 30 lat urlop dzielił na pół - trzy tygodnie spędzał w Alpach, a resztę na toprowskich dyżurach. - No, raz z żoną byłem jeszcze w Wenecji - przypomina sobie. Rodzina innego ochotnika - Henryka Serdy, pilota lotnictwa sanitarnego - nie chce już słyszeć o górskich wakacjach: - Mówię dzieciom, jedźcie ze mną do Zakopanego. Będzie fajnie, pochodzicie po górach. A oni do mnie z wyrzutem: tato, dałbyś już spokój!
Ci, którzy mieszkają w Zakopanem i okolicach, do akcji są gotowi prawie codziennie, także w weekendy i święta. - Taka tradycja. Od małego jeździsz na nartach, wspinasz się, znasz Tatry. Któregoś dnia słyszysz wołanie w górach i najzwyczajniej czujesz, że musisz pomóc - mówią. Tomasz Osuchowski do Zakopanego przeniósł się zaraz po studiach. Krakowskie mieszkanie zamienił na dom z osiemsetmetrowym ogrodem, doktorat - na sklepy ze sprzętem turystycznym. Bywa, że kiedy dawni znajomi spacerują po krakowskim rynku, on bierze psa, sprzęt i rusza w góry ratować ludzi. - Po co to robię? A kto ma tam iść jak nie ten, kto kocha Tatry. Ktoś z ulicy?
- W Zakopanem bycie ratownikiem to nobilitacja. Już jako młodzi chłopcy marzyliśmy o tym, aby chodzić w czerwonym swetrze. Dla mnie było to coś najważniejszego w życiu. Swetra pięć lat z siebie nie zdjąłem - śmieje się Lesław Riemen, ratownik ochotnik (na koncie - setka wypraw). Poważnie dodaje: - Pogotowie to taki męski klub, zgrana ekipa, dla której każda wyprawa to przeżycie. Lubimy być razem, tak samo myślimy. A ryzyko? Im większe trudności, tym większa satysfakcja. - Nie ma czasu na strach. Każdy wierzy koledze. No i jeszcze to, że TOPR jest zawsze najważniejszy. Wołają przez radio: "zgłoś się", a ty już lecisz. I potem dostajesz w kość tak, że się wszystkiego odechciewa - mówi Blaszka. Nie dziwi się młodym chłopakom, którzy po kilku akcjach rezygnują z marzeń o zostaniu ratownikiem: - Spędzi taki parę nocy w śniegu po pas, zmarznie, nieludzko się zmęczy i myśli: kurde, co się będę pchał, niech się bawią narwańcy. A po kilku dniach zaczyna uczyć jazdy na nartach i robi trzy razy większą kasę niż zawodowy ratownik z dwudziestoletnim stażem.
Z ratowania turystów nie można utrzymać rodziny. - Kiedyś jeździliśmy do miast pracować na wysokościach, malować kominy, słupy i dachy. Ostatnio najczęściej dorabiamy w górach - tłumaczy Jan Krzysztof, naczelnik TOPR. Do ratowniczej pensji (dużo niższej od średniej krajowej) dorabiają wszyscy zawodowcy. Są instruktorami narciarstwa, ski-alpinizmu, przewodnikami górskimi, właścicielami firm turystycznych. - Czasy się zrobiły takie, że o stałą pracę trzeba ciągle dbać. Dlatego możemy liczyć najwyżej na 30 ochotników. I przede wszystkim na siebie - mówi Arkadiusz Gąsienica Józkowy, starszy ratownik, ale też instruktor narciarski i instruktor alpinizmu. Kiedy w górach schodzi lawina, zawodowcy często zamykają prywatny biznes. Wtedy nie oszczędza się ani na sprzęcie, ani na pieniądzach.
Na ogół najwięcej osób potrzeba do wypraw lawinowych. Grudy śniegu na dole lawiniska przypominają często wielkie telewizory, posczepiane jak plastry miodu. Szanse na przeżycie w takiej lawinie są prawie żadne. A jednak szuka się zawsze. - Sondowanie to piekielnie mozolna praca. Wyobraź sobie: stoimy tyralierą jeden obok drugiego, dotykamy się ramionami, nogi mamy w trzydziestocentymetrowym rozkroku. Wbijamy sondę przy jednej nodze, potem w środku, a na koniec przy drugiej. Potem kroczek do przodu i znowu kłucie - Lesław Riemen wstaje z krzesła i posuwa się drobnymi kroczkami do przodu. - Czasem dziubiesz cały dzień. I nic. A czas się liczy najbardziej, bo zasypany delikwent przy dużym szczęściu pod śniegiem może przeżyć tylko kilkadziesiąt minut.
Dlatego tak ważne są psy. Pies w parę minut zastępuje pracę 30 ludzi, którzy sondami kłują śnieg przez godzinę. - Tylko wyszliśmy z Bajerem na czoło lawiniska, a już po pięciu minutach zaczął grzebać w śniegu. Gdyby nie on, ciała 22-letniego matematyka z Kielc moglibyśmy szukać do dziś - Tomek Osuchowski, właściciel owczarka niemieckiego, z dumą patrzy na psa. TOPR ma pięć psów lawinowych. Prawie natychmiast potrafią wyczuć człowieka nawet pod kilkumetrową warstwą śniegu. Psy ratownicy - tak jak ich opiekunowie - co roku biorą udział w specjalistycznym szkoleniu. Podczas kursu kilku ratowników zakopuje się w śnieżnych "grobach" dwa, trzy metry pod powierzchnią. Mają radio i "pipsa", dzięki któremu łatwo ich znaleźć w razie wypadku. Bo wypadki zdarzają się nawet ratownikom. Kiedyś podczas szkolenia w Szwajcarii na ratowników zeszła lawina. Zniosła chorągiewki, którymi oznaczone były "groby", a zakopanych pod śniegiem przykryła jeszcze trzymetrową czapą. "Co tak huknęło?" - zapytał jeden z nich przez radio. "Lawina, ale spokojnie, zaraz cię znajdziemy" - uspokoili koledzy. Znaleźli, ale już nie żył. Umarł na zawał serca. Takiego błędu żaden z nich już nie powtórzy. Dlatego kiedy ostatnio na Słowacji zdarzyła się podobna historia, na pytanie: "co tak walnęło?" ratownicy odpowiedzieli: "śmigło przyleciał". A potem na lawinę wypuścili psa, który trzech zasypanych znalazł w ciągu paru minut.
W czasie akcji na lawinie najważniejszą osobą jest filant. Filant obserwuje, czy na lawinisko, na którym są prowadzone poszukiwania, nie schodzi następna lawina. - Filant ma pieruńsko trudne zadanie. Kiedyś ja nim byłem - opowiada Blaszka. - Noc, mgła, śnieżyca. Idę w górę, patrzę, obryw półtora metra. Reszta może spaść w każdej chwili. Na dole chłopaki pracują, a ja tu nic nie widzę. Powbijałem zapalne pochodnie i stanąłem z boku. Pomyślałem, że jak się zerwie, to spadający śnieg zdmuchnie pochodnię i wtedy będę się darł przez radio, że lawina leci. Takie patenty biorą się z doświadczenia.
To doświadczenie pozwala toprowskim pilotom o zmroku lawirować między szczytami i lądować na lądowisku oznaczonym światłem latarek. Kiedy trzeba, ratownicy schodzą ze śmigłowca po linie albo skaczą z kilku metrów na śnieg. Kiedy trzeba, pilot "odklei" taternika od ściany, przetransportuje na pięćdziesięciometrowej linie kilkanaście metrów dalej, ułoży na śniegu i sam wyląduje obok.
- Wtedy ręka nie ma prawa drgnąć - uśmiecha się skromnie pilot Henryk Serda. - Zegarmistrzowska robota. Tyle że koszula przykleja się do pleców, bo stresu trochę więcej.
W kronice ratunkowej TOPR prawie codziennie pojawia się meldunek o wypadkach narciarskich na Nosalu, Gubałówce, w Bukowinie... Turyści łamią sobie ręce, nogi, ześlizgują się z oblodzonych stoków, mylą szlaki, po prostu lekceważą góry. Wśród toprowców magicznym słowem jest "sezon". W dni świąteczne dyżurni odbierają nawet po dziesięć meldunków. W tym także fałszywe. 1 stycznia już o czwartej rano ratownik zapisał w kronice: "Zaginął osobnik, który schodząc z Gubałówki, odłączył się od grupy. Poszukiwania prowadzone przez dwóch ratowników nie odniosły skutku. Delikwent po wytrzeźwieniu sam dotarł do kwatery". 1 lutego o 8.15 dyżurny notuje: "W czasie ťdupozjazduŤ z Koziego Wierchu do Doliny Pięciu Stawów Polskich kontuzji stawów skokowych obu nóg doznał 19-letni turysta z Bydgoszczy. Przyczyną było zjeżdżanie z rakami na nogach. Poszkodowanego przetransportowano do Zakopanego śmigłowcem ściągniętym z Krakowa".
Aż do znudzenia ratownicy powtarzają, że z górami nie ma żartów. A cepry i tak po wypadku tłumaczą: było tak pięknie, że postanowiliśmy się przejść. Prawie zawsze przeceniają swoje siły. A w górach życiem można zapłacić nawet za miejską kurtuazję. "Trawersem dżentelmena" ratownicy nazwali wypadek, w którym zginął mężczyzna chcący na wąskiej ścieżce ustąpić miejsca kobiecie idącej z przeciwka. Odsunął się na krawędź przepaści, zachwiał i spadł w dół z wysokości kilkuset metrów. Co roku góry upominają się o kilkanaście osób. Kilku z nich - tak jak jednego z młodych turystów, którzy parę lat temu wybrali się w rejon Czerwonych Wierchów - nie odnaleziono do dziś.
Większość turystów odwiedza Tatry raz w życiu. Asfaltówką do Morskiego Oka w sezonie przechodzi prawie 15 tys. osób dziennie. - Trudno od nich wymagać, by na takie górskie wyprawy zaopatrywali się w profesjonalny sprzęt, specjalne ubranie, mapę i kompas - mówi Jan Krzysztof. Jednocześnie przyznaje, że właśnie takich górskich debiutantów w razie zaginięcia szuka się najtrudniej. - Są całkowicie alogiczni. Nigdy nie wiadomo, co zrobią, gdzie pójdą. Wersji jest zawsze tyle, ilu ratowników. Dwa lata temu w zimie szukaliśmy chłopaka, który poszedł na Kasprowy. Kierując się logiką, sprawdzaliśmy wszystkie szlaki przyległe do Kasprowego i Czerwonych Wierchów. Znaleźliśmy go dopiero po tygodniu pod Mylną Przełęczą. Nie wiadomo, dlaczego poszedł drogą dla początkujących taterników. Spadł ze stumetrowej skarpy i zabił się - opowiada Mieczysław Ziach, szef szkolenia. - Czasami szuka się miesiącami - dodaje Roman Kubin, instruktor ratownictwa, specjalista w akcjach jaskiniowych, uchodzących za najtrudniejsze.
Każdego roku ratownicy biorą udział w ponad stu wieloosobowych wyprawach ratunkowych i przeszło 350 akcjach. Udzielają pomocy niemal 500 osobom. Toprowcy szybko zapominają ich twarze i nazwiska. Jeśli pamiętają, to tylko ze szczególnych powodów. Zapamiętali na przykład dziewczynę, która bez żadnego przygotowania wybrała się w góry. Szukali jej w śnieżnej zamieci cały weekend. Odnaleziona powiedziała w szpitalu, że nie czuje się niczemu winna, a toprowcy przecież po to są, aby ją ratować.
Ratownicy porównują zatłoczone Tatry do autostrady, na której prawdopodobieństwo wypadków rośnie wraz ze wzrostem liczby samochodów. Bezmyślność turystów już ich nie dziwi ani nawet nie denerwuje. - Kiedy idziesz na akcję, nie myślisz o tych ludziach. Nie zastanawiasz się, kto i dlaczego tam polazł. Po prostu chcesz pomóc - przekonuje 26-letni Marcin Witek, ratownik ochotnik. Dwa lata temu z całonocnej akcji poszedł wprost do pracy. Innym razem "tylko na moment" wyszedł z firmy, by znieść turystkę z Kasprowego. Czasem trzeba wstać od kolacji przy świecach, innym razem dyżurny wyciąga w środku nocy z ciepłego łóżka. Normalka. Rodziny też już się dawno przyzwyczaiły. - Kiedyś bardziej na ludzi pyskowałem. Dziś więcej rozumiem. No bo popatrz: siedzi sobie gość w Warszawie albo w Gdańsku. Miesiącami stara się o urlop, zbiera pieniądze. Wszystko ma co do minuty zaplanowane: w sobotę na Giewont, w niedzielę na Zawrat. Przyjeżdża, a tu jakiś gamoń w czerwonym swetrze wychodzi i gada, żeby tam nie szedł, bo może być niebezpiecznie. I co? Można mu się dziwić, że nie posłucha?! - pyta Andrzej Blacha, zwany Blaszką (absolwent WAT, na koniec 1997 r. miał za sobą 357 wypraw). Blaszka najbardziej denerwuje się wtedy, gdy po kilkudniowej akcji okazuje się, że poszukiwany po prostu zapomniał się wymeldować ze schroniska albo zamiast na wycieczkę pojechał do dziewczyny. - Facet siedzi w ciepłej kawiarni lub ogląda telewizję, a ja łażę z psem przez dwie noce po pachy w śniegu - dodaje Tomek Osuchowski, ochotnik.
Trzon TOPR to 26 ratowników zawodowych. Dyżurują przez tydzień po 12 godzin, potem - tydzień przerwy. Do większych akcji wzywani są ochotnicy. Jest ich w TOPR ponad dwustu. Co roku do ratowniczej ekipy trafia kilku nowych, najczęściej młodych chłopaków. Zanim kandydat na ratownika dołączy do ekipy w czerwonych swetrach, musi przejść przez sito egzaminów (wspinanie, topografia, narciarstwo, wiedza ogólna), a potem dwuletni staż. Jako kandydat społecznie przepracowuje na rzecz TOPR co najmniej 120 godzin w ciągu roku. Zalicza kurs pierwszego stopnia, dopiero potem składa przysięgę i dostaje wymarzoną blachę z numerem. Zanim zostanie starszym ratownikiem zawodowym, musi odbyć kursy specjalistyczne, kurs instruktorski i napisać pracę dyplomową. Najlepszym zajmuje to dziesięć lat.
Ochotnik urlop na ciepłych wyspach dobrowolnie zamienia na dyżur w zakopiańskim schronisku. Zawodowiec "zalicza" w ciągu roku 30-40 wielogodzinnych wypraw. Obaj idą w góry niezależnie od okoliczności, pogody i spraw osobistych. Tak jak przysięgali. Andrzej Skłodowski, były dziennikarz z Warszawy, przez 30 lat urlop dzielił na pół - trzy tygodnie spędzał w Alpach, a resztę na toprowskich dyżurach. - No, raz z żoną byłem jeszcze w Wenecji - przypomina sobie. Rodzina innego ochotnika - Henryka Serdy, pilota lotnictwa sanitarnego - nie chce już słyszeć o górskich wakacjach: - Mówię dzieciom, jedźcie ze mną do Zakopanego. Będzie fajnie, pochodzicie po górach. A oni do mnie z wyrzutem: tato, dałbyś już spokój!
Ci, którzy mieszkają w Zakopanem i okolicach, do akcji są gotowi prawie codziennie, także w weekendy i święta. - Taka tradycja. Od małego jeździsz na nartach, wspinasz się, znasz Tatry. Któregoś dnia słyszysz wołanie w górach i najzwyczajniej czujesz, że musisz pomóc - mówią. Tomasz Osuchowski do Zakopanego przeniósł się zaraz po studiach. Krakowskie mieszkanie zamienił na dom z osiemsetmetrowym ogrodem, doktorat - na sklepy ze sprzętem turystycznym. Bywa, że kiedy dawni znajomi spacerują po krakowskim rynku, on bierze psa, sprzęt i rusza w góry ratować ludzi. - Po co to robię? A kto ma tam iść jak nie ten, kto kocha Tatry. Ktoś z ulicy?
- W Zakopanem bycie ratownikiem to nobilitacja. Już jako młodzi chłopcy marzyliśmy o tym, aby chodzić w czerwonym swetrze. Dla mnie było to coś najważniejszego w życiu. Swetra pięć lat z siebie nie zdjąłem - śmieje się Lesław Riemen, ratownik ochotnik (na koncie - setka wypraw). Poważnie dodaje: - Pogotowie to taki męski klub, zgrana ekipa, dla której każda wyprawa to przeżycie. Lubimy być razem, tak samo myślimy. A ryzyko? Im większe trudności, tym większa satysfakcja. - Nie ma czasu na strach. Każdy wierzy koledze. No i jeszcze to, że TOPR jest zawsze najważniejszy. Wołają przez radio: "zgłoś się", a ty już lecisz. I potem dostajesz w kość tak, że się wszystkiego odechciewa - mówi Blaszka. Nie dziwi się młodym chłopakom, którzy po kilku akcjach rezygnują z marzeń o zostaniu ratownikiem: - Spędzi taki parę nocy w śniegu po pas, zmarznie, nieludzko się zmęczy i myśli: kurde, co się będę pchał, niech się bawią narwańcy. A po kilku dniach zaczyna uczyć jazdy na nartach i robi trzy razy większą kasę niż zawodowy ratownik z dwudziestoletnim stażem.
Z ratowania turystów nie można utrzymać rodziny. - Kiedyś jeździliśmy do miast pracować na wysokościach, malować kominy, słupy i dachy. Ostatnio najczęściej dorabiamy w górach - tłumaczy Jan Krzysztof, naczelnik TOPR. Do ratowniczej pensji (dużo niższej od średniej krajowej) dorabiają wszyscy zawodowcy. Są instruktorami narciarstwa, ski-alpinizmu, przewodnikami górskimi, właścicielami firm turystycznych. - Czasy się zrobiły takie, że o stałą pracę trzeba ciągle dbać. Dlatego możemy liczyć najwyżej na 30 ochotników. I przede wszystkim na siebie - mówi Arkadiusz Gąsienica Józkowy, starszy ratownik, ale też instruktor narciarski i instruktor alpinizmu. Kiedy w górach schodzi lawina, zawodowcy często zamykają prywatny biznes. Wtedy nie oszczędza się ani na sprzęcie, ani na pieniądzach.
Na ogół najwięcej osób potrzeba do wypraw lawinowych. Grudy śniegu na dole lawiniska przypominają często wielkie telewizory, posczepiane jak plastry miodu. Szanse na przeżycie w takiej lawinie są prawie żadne. A jednak szuka się zawsze. - Sondowanie to piekielnie mozolna praca. Wyobraź sobie: stoimy tyralierą jeden obok drugiego, dotykamy się ramionami, nogi mamy w trzydziestocentymetrowym rozkroku. Wbijamy sondę przy jednej nodze, potem w środku, a na koniec przy drugiej. Potem kroczek do przodu i znowu kłucie - Lesław Riemen wstaje z krzesła i posuwa się drobnymi kroczkami do przodu. - Czasem dziubiesz cały dzień. I nic. A czas się liczy najbardziej, bo zasypany delikwent przy dużym szczęściu pod śniegiem może przeżyć tylko kilkadziesiąt minut.
Dlatego tak ważne są psy. Pies w parę minut zastępuje pracę 30 ludzi, którzy sondami kłują śnieg przez godzinę. - Tylko wyszliśmy z Bajerem na czoło lawiniska, a już po pięciu minutach zaczął grzebać w śniegu. Gdyby nie on, ciała 22-letniego matematyka z Kielc moglibyśmy szukać do dziś - Tomek Osuchowski, właściciel owczarka niemieckiego, z dumą patrzy na psa. TOPR ma pięć psów lawinowych. Prawie natychmiast potrafią wyczuć człowieka nawet pod kilkumetrową warstwą śniegu. Psy ratownicy - tak jak ich opiekunowie - co roku biorą udział w specjalistycznym szkoleniu. Podczas kursu kilku ratowników zakopuje się w śnieżnych "grobach" dwa, trzy metry pod powierzchnią. Mają radio i "pipsa", dzięki któremu łatwo ich znaleźć w razie wypadku. Bo wypadki zdarzają się nawet ratownikom. Kiedyś podczas szkolenia w Szwajcarii na ratowników zeszła lawina. Zniosła chorągiewki, którymi oznaczone były "groby", a zakopanych pod śniegiem przykryła jeszcze trzymetrową czapą. "Co tak huknęło?" - zapytał jeden z nich przez radio. "Lawina, ale spokojnie, zaraz cię znajdziemy" - uspokoili koledzy. Znaleźli, ale już nie żył. Umarł na zawał serca. Takiego błędu żaden z nich już nie powtórzy. Dlatego kiedy ostatnio na Słowacji zdarzyła się podobna historia, na pytanie: "co tak walnęło?" ratownicy odpowiedzieli: "śmigło przyleciał". A potem na lawinę wypuścili psa, który trzech zasypanych znalazł w ciągu paru minut.
W czasie akcji na lawinie najważniejszą osobą jest filant. Filant obserwuje, czy na lawinisko, na którym są prowadzone poszukiwania, nie schodzi następna lawina. - Filant ma pieruńsko trudne zadanie. Kiedyś ja nim byłem - opowiada Blaszka. - Noc, mgła, śnieżyca. Idę w górę, patrzę, obryw półtora metra. Reszta może spaść w każdej chwili. Na dole chłopaki pracują, a ja tu nic nie widzę. Powbijałem zapalne pochodnie i stanąłem z boku. Pomyślałem, że jak się zerwie, to spadający śnieg zdmuchnie pochodnię i wtedy będę się darł przez radio, że lawina leci. Takie patenty biorą się z doświadczenia.
To doświadczenie pozwala toprowskim pilotom o zmroku lawirować między szczytami i lądować na lądowisku oznaczonym światłem latarek. Kiedy trzeba, ratownicy schodzą ze śmigłowca po linie albo skaczą z kilku metrów na śnieg. Kiedy trzeba, pilot "odklei" taternika od ściany, przetransportuje na pięćdziesięciometrowej linie kilkanaście metrów dalej, ułoży na śniegu i sam wyląduje obok.
- Wtedy ręka nie ma prawa drgnąć - uśmiecha się skromnie pilot Henryk Serda. - Zegarmistrzowska robota. Tyle że koszula przykleja się do pleców, bo stresu trochę więcej.
W kronice ratunkowej TOPR prawie codziennie pojawia się meldunek o wypadkach narciarskich na Nosalu, Gubałówce, w Bukowinie... Turyści łamią sobie ręce, nogi, ześlizgują się z oblodzonych stoków, mylą szlaki, po prostu lekceważą góry. Wśród toprowców magicznym słowem jest "sezon". W dni świąteczne dyżurni odbierają nawet po dziesięć meldunków. W tym także fałszywe. 1 stycznia już o czwartej rano ratownik zapisał w kronice: "Zaginął osobnik, który schodząc z Gubałówki, odłączył się od grupy. Poszukiwania prowadzone przez dwóch ratowników nie odniosły skutku. Delikwent po wytrzeźwieniu sam dotarł do kwatery". 1 lutego o 8.15 dyżurny notuje: "W czasie ťdupozjazduŤ z Koziego Wierchu do Doliny Pięciu Stawów Polskich kontuzji stawów skokowych obu nóg doznał 19-letni turysta z Bydgoszczy. Przyczyną było zjeżdżanie z rakami na nogach. Poszkodowanego przetransportowano do Zakopanego śmigłowcem ściągniętym z Krakowa".
Aż do znudzenia ratownicy powtarzają, że z górami nie ma żartów. A cepry i tak po wypadku tłumaczą: było tak pięknie, że postanowiliśmy się przejść. Prawie zawsze przeceniają swoje siły. A w górach życiem można zapłacić nawet za miejską kurtuazję. "Trawersem dżentelmena" ratownicy nazwali wypadek, w którym zginął mężczyzna chcący na wąskiej ścieżce ustąpić miejsca kobiecie idącej z przeciwka. Odsunął się na krawędź przepaści, zachwiał i spadł w dół z wysokości kilkuset metrów. Co roku góry upominają się o kilkanaście osób. Kilku z nich - tak jak jednego z młodych turystów, którzy parę lat temu wybrali się w rejon Czerwonych Wierchów - nie odnaleziono do dziś.
Większość turystów odwiedza Tatry raz w życiu. Asfaltówką do Morskiego Oka w sezonie przechodzi prawie 15 tys. osób dziennie. - Trudno od nich wymagać, by na takie górskie wyprawy zaopatrywali się w profesjonalny sprzęt, specjalne ubranie, mapę i kompas - mówi Jan Krzysztof. Jednocześnie przyznaje, że właśnie takich górskich debiutantów w razie zaginięcia szuka się najtrudniej. - Są całkowicie alogiczni. Nigdy nie wiadomo, co zrobią, gdzie pójdą. Wersji jest zawsze tyle, ilu ratowników. Dwa lata temu w zimie szukaliśmy chłopaka, który poszedł na Kasprowy. Kierując się logiką, sprawdzaliśmy wszystkie szlaki przyległe do Kasprowego i Czerwonych Wierchów. Znaleźliśmy go dopiero po tygodniu pod Mylną Przełęczą. Nie wiadomo, dlaczego poszedł drogą dla początkujących taterników. Spadł ze stumetrowej skarpy i zabił się - opowiada Mieczysław Ziach, szef szkolenia. - Czasami szuka się miesiącami - dodaje Roman Kubin, instruktor ratownictwa, specjalista w akcjach jaskiniowych, uchodzących za najtrudniejsze.
Każdego roku ratownicy biorą udział w ponad stu wieloosobowych wyprawach ratunkowych i przeszło 350 akcjach. Udzielają pomocy niemal 500 osobom. Toprowcy szybko zapominają ich twarze i nazwiska. Jeśli pamiętają, to tylko ze szczególnych powodów. Zapamiętali na przykład dziewczynę, która bez żadnego przygotowania wybrała się w góry. Szukali jej w śnieżnej zamieci cały weekend. Odnaleziona powiedziała w szpitalu, że nie czuje się niczemu winna, a toprowcy przecież po to są, aby ją ratować.
Więcej możesz przeczytać w 9/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.