Małe, kilkuhektarowe gospodarstwa rolne nie są skazane na upadek
O wsi łatwo mówić źle. Tymczasem, jeśli pszenica "twarda", którą musimy importować, przegrywa w zasiewach z pszenicą "miękką", to nie dlatego, że chłopi są "za głupi". Rolnicy polscy, wbrew teoriom na temat małej ich podatności na innowacje, reagują na zmiany na rynku inteligentnie i szybko. Pod warunkiem, że o nich wiedzą. Czymś normalnym były w Polsce nawet radykalne zmiany w strukturze zasiewów czy hodowli. Rynek na produkty wsi polskiej może być jednak znacznie szerszy niż dzisiaj. Nawet małe gospodarstwa nie są skazane na upadek.
W 1994 r. maleńka Dania wyprodukowała 4,6 mln t mleka, a w 1996 r. - 4,69 mln t (przy dość wysokich kosztach produkcji, ponieważ cena pracy jest w Danii parokrotnie wyższa niż u nas). W 1994 r. wyprodukowaliśmy 12,2 mln t mleka, w 1996 r. - 11,6 mln t. Prawie trzy razy mniej na mieszkańca niż w Danii. Ponadto było ono gorszej jakości. Dania stopniowo traci rynki zagraniczne, jej produkty są bowiem drogie. Stąd i duńskie zamówienia w Polsce - na technologiach pochodzących z tego kraju produkuje sery znakomita mleczarnia w Chorzelach (Kurpie).
Chorzele nauczyły tamtejszych chłopów rolnictwa "ekologicznego", czyli - po prostu - dbałości o czystość mleka, wolnego od chemii i rozmaitych skażeń. Hodowcy nauczyli się fachowej uprawy łąk, a krowy nie pasą się na poboczu szosy, nasyconym samochodowymi spalinami. Zwierzętom nie podaje się śruty, w której pierwsza lepsza analiza ujawni nadmiar środków chemicznych zastosowanych przy nawożeniu.
Weterynaria współczesna wskazuje, że dla racjonalnej, a i bezpiecznej hodowli bydła korzystniejsze są nieduże obory. Znam Grodzisk Wielkopolski, gdzie w oborze stało ledwie 11 krów, tyle że najwyższej mleczności, bo aż siedem z nich znajdowało się w pierwszej dziesiątce najbardziej mlecznych krów w kraju. Oczywiście, te rekordowe mleczności, co wiem od Tadeusza Rosa, tamtejszego lekarza weterynarii, powodują nowe problemy hodowlane i lecznicze, ponieważ krowie organizmy nie są przystosowane do takich przeciążeń. Ale na pewno unika się masowych padnięć, dotykających wielkie zautomatyzowane obory; krowa zaś lepiej "pracuje" pod osobistą opieką ludzi niż pod kontrolą automatycznych dozowników.
Policzmy: jeśli w zagrodzie jest dziesięć krów, z których każda daje tylko 20 l wysoko wartościowego mleka na dobę (a nie 35-40 l jak w Grodzisku), to ich właściciel, jeśli będzie członkiem lokalnej spółdzielni mleczarskiej, osiągnie przychody w wysokości kilku tysięcy złotych miesięcznie, wystarczające na dostatnie życie całej rodziny i na dalsze inwestycje.
Drugi przykład: owoce i warzywa. Sadownictwo w Polsce rozwinęło się w wielu rejonach na skalę niemal przemysłową. Hektarami ciągną się tam lasy drzew owocowych. Sadownictwo na tych terenach nie miało starej tradycji. Te umiejętności opanowali miejscowi chłopi albo dzięki swemu proboszczowi, jak w okolicach Limanowej uczniowie ks. Wilkowicza, albo dzięki innemu pionierowi sadownictwa. Podobnie może być i z krzewami owocowymi. Możliwości tu są większe o tyle, że owoce uzyskuje się wcześniej. Co więcej, można podjąć prace nad przeszczepieniem do Polski krzewów z owocami o wysokich wartościach odżywczych i smakowych, jak choćby wschodniosyberyjskiej actinidii, z bardzo smacznymi owocami i wysoką zawartością witaminy C. Wymaga to jednak ścisłej współpracy plantatorów z fachowcami, (jak za czasów prof. Pieniążka) i bliskiego związku z przemysłem przetwórczym.
Przetwórstwo mamy nadal niedoinwestowane i niedorozwinięte. Moglibyśmy produkować znacznie więcej napojów owocowych - tańszych, konkurencyjnych wobec napojów z importowanych owoców cytrusowych. Moglibyśmy oferować zagranicy świetne konfitury wykonane według starych receptur, ale do tego trzeba współpracy z fachowcami od marketingu, by smak tych konfitur wygrał z uprzedzeniami wobec nadmiernej - rzekomo - zawartości w nich cukru.
Podobnie z uprawą warzyw. Niestety, polskie warzywa są bardzo skażone - zarówno chemią pochodzącą z nawozów sztucznych, jak i metalami ciężkimi. Ale można je chronić przed skażeniami i dzięki temu rozwinąć zarówno spożycie krajowe, jak i eksport. W 1996 r. nasze zbiory warzyw stanowiły zaledwie 1 proc. produkcji światowej. Niemcy, mający dwukrotnie więcej mieszkańców, zebrały w tym samym czasie o połowę mniej warzyw niż my (koszty własne produkcji są tam zbyt wysokie). Oczywiście i ta konkurencja wymaga rozwoju technik przetwórstwa, zwłaszcza liofilizacji, ale w miarę szczegółowego rozpoznania rynków to już "tylko" kwestia kredytów. Być może - własnych.
Trzeci przykład: owce i wełna. Pod względem produkcji mięsa z uboju mieścimy się w pierwszej dwudziestce świata (1,3 proc. produkcji światowej). W hodowli owiec i produkcji wełny mamy jednak znacznie mniejszy potencjał - zaledwie 0,1 proc. światowej produkcji. Tymczasem włókna naturalne wracają do łask. Nie da się ich wyprodukować tyle, ile włókien sztucznych. Są więc towarem rzadkim, a ich ceny jeszcze długo będą opłacalne dla producentów wełny. Owce niszczą przyrodę; to one zniszczyły Tatry, a nie turyści i narciarze. Przy hodowli owiec nie pasza jest problemem, lecz jakość stada i jego produktywność.
Przez lata z hodowli, której celem była produkcja wełny, przechodziliśmy w Polsce na rasy wełnisto-mięsne. Nie do mnie należy ferowanie wyroków: gdzie i w czym się specjalizować, jakie perspektywy rynkowe ma baranina, jakie produkcja serów owczych, a jakie skóry. Sądzę jednak, że kierunkiem głównym powinna być produkcja wełny. I przypomnę tylko, że ze wszystkich zwierząt przeżuwających owca najpełniej wykorzystuje podaną jej paszę, a zarazem, jeśli się ją należycie pielęgnuje i zapewnia odpowiednie warunki, jest bardzo odporna na choroby.
To tylko kilka przykładów. Można tu jeszcze wspomnieć o produkcji ryb słodkowodnych, o lnie, który - podobnie jak wełna - stał się znowu rarytasem w produkcji odzieży, zwłaszcza bielizny. Nie mówiąc już o puchu i pierzu, cenionym przez światowych nabywców. Jego cena wynosi 50-70 USD za kilogram. Eksport pierza przynosi Polsce 100 mln USD rocznie!
Listę możliwych pól ekspansji polskiego rolnictwa, możliwych rynków, dałoby się ciągnąć długo i to nie licząc tych tradycyjnych, czyli zboża, ziemniaków i mięsa. Istotne jest coś innego: zyskowne może być nawet nieduże, parohektarowe gospodarstwo, ale nie takie, które prowadzone jest w sposób tradycyjny i produkuje wszystkiego po trochu. Nowa sytuacja rynkowa wymaga specjalizacji. Przed laty siłą małego gospodarstwa rolnego było właśnie to, że robiono "wszystkiego po trochu". Jeżeli straciło się na świnkach, to się odrobiło w mleku. Jeśli gorzej wyrosło zboże, straty wyrównywało się sprzedażą mięsa. Wymagało to pracy, ale nie umiejętności rolniczych bardzo wysokiej klasy, wystarczały podstawowe umiejętności. Dziś rynek wymaga produkcji wysokiej jakości, a tym samym wysokich kwalifikacji. W wielkim gospodarstwie istnieje możliwość specjalizacji, gdyż stać je na zatrudnienie wysokiej klasy fachowców.
Małe, kilkuhektarowe gospodarstwa nie są jednak przez tę konkurencję skazane na upadek. Tyle że nie mogą się specjalizować w pojedynkę. Drobiarze, hodowcy bydła mlecznego, plantatorzy lnu, producenci ryb muszą się wiązać z sobą i z ośrodkami doradztwa rolniczego. W niektórych wypadkach warto zawiązywać spółki - jak w gospodarce stawowej. Ale przede wszystkim konieczne są wspólne, lokalne lub wręcz międzywojewódzkie organizacje korzystające ze wspólnego fachowego doradztwa i wspólnie angażujące np. lekarzy weterynarii. Do nich też powinno należeć organizowanie wymiany doświadczeń i rozpowszechnianie materiałów szkoleniowych. W Niemczech wychodzą opasłe miesięczniki rolnicze; odrębne dla każdego rejonu klimatyczno-glebowego! Mam akurat pod ręką taki miesięcznik wydawany dla rolników Szlezwika-Holsztynu za ich własne pieniądze. W naszych czasach można oczywiście materiały szkoleniowe rozpowszechniać na kasetach wideo. Okazało się jednak, że druk, po pierwsze, jest tańszy, a po drugie, do wycinków z pisma łatwiej sięgnąć. Wzór dało polskie wydawnictwo "Murator", powołane do życia przez Aleksandra Paszyńskiego. Każdą część tematyczną "Muratora" dawało się wyjąć i umieścić w odrębnym skoroszycie, żeby zajrzeć doń w miarę potrzeby.
Więcej możesz przeczytać w 10/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.