Środy w każdym tygodniu boję się najbardziej, bo rano trzeba napisać i wysłać felieton do "Wprost"
Ponieważ zawodowo zajmuję się prawem karnym i kryminologią, zdarza się, że dzwonią do mnie dziennikarze z różnymi pytaniami dotyczącymi naszej rzeczywistości kryminalnej. Bywają nawet dni, gdy trochę czuję się jak ścigany, bo nagle piętrzą się różne problemy, a odpowiadać trzeba krótko i sensownie.
Zauważam, że dziennikarska młodzież wykazuje coraz większy profesjonalizm. Pytający nie tylko dobrze orientują się w kwestiach faktycznych i prawnych, ale potrafią także bezbłędnie przekazać uzyskane informacje. Staram się ich traktować niezwykle poważnie, a to wymaga cierpliwości i czasu. I bywa, że mój dzień - pożal się Boże! - pracy wygląda mniej więcej tak jak ostatnia środa, którą opiszę. Środy w każdym tygodniu boję się najbardziej, bo rano trzeba napisać i wysłać felieton do "Wprost". A ostatnia okazała się wyjątkowo trudna. Po odwiezieniu dzieci do szkół i przedszkoli stwierdzam, że nie zdążę niczego napisać. Dzwonię do Poznania i przesuwam obowiązek na czwartek. W południe spotkanie z poważnym klientem w ramach zawodu adwokackiego. Po półtorej godzinie następne spotkanie, tym razem jako osoby publicznej z bardzo miłymi przedstawicielami Kurdów - obywatelami polskimi, którzy próbują zrobić wszystko, aby ocalić swojego przywódcę. Boże! Przecież nic nie mogę zrobić. Nie jestem żadną władzą, któż na mnie zwróci uwagę. Panowie to wszystko rozumieją. Chodzi im tylko o to, aby znaleźć w Polsce przyjaciół dla ich sprawy.
Cholera!
Dlaczego ja
muszę w moim
wieku tak
harować?
Po godzinie dyżur w Wyższej Szkole Handlu i Prawa, w charakterze kryminologa i prorektora. Przyszedł kolega z ławy szkolnej, ale nawet nie mogę z nim porozmawiać, bo oto zaczynają się dziennikarskie telefony kryminalne. "Trybuna" pyta o sprawę Leppera w Lublinie, "Gazeta Wyborcza" o napady na staruszki w Warszawie, a "Życie" o interpretację art. 60 § 3 nowego kodeksu karnego. Przesuwam wszystkich na uniwerek, gdzie mam dyżur od 16.00 do 17.00. Ledwo zdążyłem coś zjeść w podziemiach Wydziału Prawa i się zaczęło. Wchodzą dwie studentki na egzamin z kryminologii i wiktymologii. Po paru minutach dzwoni "Trybuna" w sprawie Leppera. Zostawiam studentki, rozmawiam i wracam na egzamin (telefon jest w drugim pokoju). Ledwo jedna zdążyła wyjść z piątką, zgłasza się "Gazeta" w sprawie staruszek. Dłuższa rozmowa, biedna studentka siedzi z połową egzaminu. Wracam, zdaje i znowu dłuższa rozmowa z "Życiem" śledzącym kodeksowe buble. Później kolejni studenci z różnymi sprawami. Ktoś przynosi projekt pracy magisterskiej, inna osoba tylko rozdział. Będę miał co czytać w roboczą niedzielę. Wpisuję jakieś zaliczenia, studenckie koło naukowe chce, abym pojechał na konferencję, ktoś pyta o radę. Horror! Zbliża się 17.00. Jeszcze tłum interesantów, a w sali obok muszę już zacząć seminarium. Oczywiście z kryminologii, dla czwartego roku. Dyskusja o narkotykach. 18.30 - drugie seminarium. Piąty rok. Referat o chuligaństwie futbolowym. Już ledwie żyję, a o 20.10 muszę jeszcze odebrać trójkę dzieci z treningu taekwondo.
Cholera! Dlaczego ja muszę w moim wieku tak harować? Nagle przypominam sobie, że to nie koniec upojnego dnia, bo czeka mnie jeszcze pojedynek tenisowy z jednym z braci Kurcewiczów z "Ogniem i mieczem", czyli młodym warszawskim adwokatem Aleksandrem Pociejem. Zaczęliśmy o 21.00. Jak na starca stawałem tego dnia nadspodziewanie dobrze, przegrywając pierwszego seta w tie-breaku, a drugiego 6:3.
Gdy wracałem o 23.00, w radiowych wiadomościach usłyszałem, że sędzia Nizieński i dwaj jego zastępcy pomyślnie przeszli procedurę lustracyjną, za co otrzymali gratulacje od sędziego Krośnickiego. Kamień spadł mi z serca. Mogłem spokojnie wziąć prysznic i pójść spać. Spałem jednak źle, bo chyba byłem trochę zmęczony. Obudziłem się rano, pogratulowałem sobie, że żyję, odwiozłem dzieci i napisałem dzisiejsze wypociny. Po sądnym dniu na nic lepszego mnie nie stać.
Zauważam, że dziennikarska młodzież wykazuje coraz większy profesjonalizm. Pytający nie tylko dobrze orientują się w kwestiach faktycznych i prawnych, ale potrafią także bezbłędnie przekazać uzyskane informacje. Staram się ich traktować niezwykle poważnie, a to wymaga cierpliwości i czasu. I bywa, że mój dzień - pożal się Boże! - pracy wygląda mniej więcej tak jak ostatnia środa, którą opiszę. Środy w każdym tygodniu boję się najbardziej, bo rano trzeba napisać i wysłać felieton do "Wprost". A ostatnia okazała się wyjątkowo trudna. Po odwiezieniu dzieci do szkół i przedszkoli stwierdzam, że nie zdążę niczego napisać. Dzwonię do Poznania i przesuwam obowiązek na czwartek. W południe spotkanie z poważnym klientem w ramach zawodu adwokackiego. Po półtorej godzinie następne spotkanie, tym razem jako osoby publicznej z bardzo miłymi przedstawicielami Kurdów - obywatelami polskimi, którzy próbują zrobić wszystko, aby ocalić swojego przywódcę. Boże! Przecież nic nie mogę zrobić. Nie jestem żadną władzą, któż na mnie zwróci uwagę. Panowie to wszystko rozumieją. Chodzi im tylko o to, aby znaleźć w Polsce przyjaciół dla ich sprawy.
Cholera!
Dlaczego ja
muszę w moim
wieku tak
harować?
Po godzinie dyżur w Wyższej Szkole Handlu i Prawa, w charakterze kryminologa i prorektora. Przyszedł kolega z ławy szkolnej, ale nawet nie mogę z nim porozmawiać, bo oto zaczynają się dziennikarskie telefony kryminalne. "Trybuna" pyta o sprawę Leppera w Lublinie, "Gazeta Wyborcza" o napady na staruszki w Warszawie, a "Życie" o interpretację art. 60 § 3 nowego kodeksu karnego. Przesuwam wszystkich na uniwerek, gdzie mam dyżur od 16.00 do 17.00. Ledwo zdążyłem coś zjeść w podziemiach Wydziału Prawa i się zaczęło. Wchodzą dwie studentki na egzamin z kryminologii i wiktymologii. Po paru minutach dzwoni "Trybuna" w sprawie Leppera. Zostawiam studentki, rozmawiam i wracam na egzamin (telefon jest w drugim pokoju). Ledwo jedna zdążyła wyjść z piątką, zgłasza się "Gazeta" w sprawie staruszek. Dłuższa rozmowa, biedna studentka siedzi z połową egzaminu. Wracam, zdaje i znowu dłuższa rozmowa z "Życiem" śledzącym kodeksowe buble. Później kolejni studenci z różnymi sprawami. Ktoś przynosi projekt pracy magisterskiej, inna osoba tylko rozdział. Będę miał co czytać w roboczą niedzielę. Wpisuję jakieś zaliczenia, studenckie koło naukowe chce, abym pojechał na konferencję, ktoś pyta o radę. Horror! Zbliża się 17.00. Jeszcze tłum interesantów, a w sali obok muszę już zacząć seminarium. Oczywiście z kryminologii, dla czwartego roku. Dyskusja o narkotykach. 18.30 - drugie seminarium. Piąty rok. Referat o chuligaństwie futbolowym. Już ledwie żyję, a o 20.10 muszę jeszcze odebrać trójkę dzieci z treningu taekwondo.
Cholera! Dlaczego ja muszę w moim wieku tak harować? Nagle przypominam sobie, że to nie koniec upojnego dnia, bo czeka mnie jeszcze pojedynek tenisowy z jednym z braci Kurcewiczów z "Ogniem i mieczem", czyli młodym warszawskim adwokatem Aleksandrem Pociejem. Zaczęliśmy o 21.00. Jak na starca stawałem tego dnia nadspodziewanie dobrze, przegrywając pierwszego seta w tie-breaku, a drugiego 6:3.
Gdy wracałem o 23.00, w radiowych wiadomościach usłyszałem, że sędzia Nizieński i dwaj jego zastępcy pomyślnie przeszli procedurę lustracyjną, za co otrzymali gratulacje od sędziego Krośnickiego. Kamień spadł mi z serca. Mogłem spokojnie wziąć prysznic i pójść spać. Spałem jednak źle, bo chyba byłem trochę zmęczony. Obudziłem się rano, pogratulowałem sobie, że żyję, odwiozłem dzieci i napisałem dzisiejsze wypociny. Po sądnym dniu na nic lepszego mnie nie stać.
Więcej możesz przeczytać w 10/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.