To chyba pierwszy sędzia w Polsce, który sam sobie pokazał czerwoną kartkę. Przypadek gdański jest raczej z gatunku tragikomicznych.
Prezes sądu Ryszard Milewski, sędzia z doświadczeniem, daje się ograć jak dzieciak, i to w chwili, kiedy powinien go niepokoić nawet przypadkowy spacer polityka pod oknami instytucji, którą kieruje. Tymczasem nie zaniepokoił go na kilometr śmierdzący prowokacją telefon z ważnego ponoć urzędu. Ton tej rozmowy – nawet we fragmentach słyszanych w sieci – dowodzi kompletnego niezrozumienia funkcji nie tylko własnej, ale także tej, jaką niezależne i niezawisłe sądownictwo powinno pełnić w demokracji. Koniec, kropka. Szkoda literek.
Minister sprawiedliwości Jarosław Gowin zareagował w tej sprawie zadziwiająco szybko. Stosowne procedury, odpowiednie słowa, właściwa ocena. Koledzy chwalą, słodzenie słychać nawet z szeregów PiS. To akurat nie dziwi, umizgi partii Kaczyńskiego marzącej o wyrwaniu konserwatywnego Gowina z jego konserwatywną kompanią trwają już jakiś czas.
A teraz cofnijmy obrazki w serialu pt. „Afera Amber Gold” o jakieś trzy tygodnie.Zobaczymy ministra sprawiedliwości w gmachu gdańskiego sądu. Za stołem na zorganizowanej wtedy po południu konferencji Jarosław Gowin wystawia laurkę pomorskim sędziom. Nie widzi większych błędów, nie uważa, by w sądowych procedurach widać było poważniejsze luki. Spoglądając wymownie w górę, poddaje wyroki sądowe pod arbitraż opatrzności. Ku bezbrzeżnemu zdumieniu wszystkich, którzy wiedzą, że faktycznie chyba tylko najwyższa instancja jest w stanie załatwić jednemu facetowi dziewięć wyroków w zawieszeniu. Bo na ludzki rozum pojąć się tego nie da. Skąd taka łaskawość? Wcześniej, za zamkniętymi drzwiami sali narad, sędziowie tłumaczą ministrowi swój punkt widzenia. Kto jest w składzie ekipy dowodzącej, że w kwestii Amber Gold „nic się nie stało”, przynajmniej nie w sądzie? Bingo! Prezes Milewski. Ten sam, który odbiera telefony od rzekomego asystenta szefa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.
Jak to jest, że żądanie dymisji pojawia się dopiero po tym, jak czarno na białym udowodniono kompletny brak kompetencji do pełnienia takiej funkcji? Można tylko spekulować,że kompromitacji by nie było, gdyby Jarosław Gowin nie wylądował w wymiarze sprawiedliwości w charakterze przybysza z kosmosu. Można się domyślać, że gdyby specyficzny, zawiły i pełen obco brzmiących terminów język prawników robił na ministrze nieco mniejsze wrażenie, ten byłby w stanie zadać gdańskim sędziom kilka kłopotliwych pytań. A nie na gwałt zaostrzać opinie dzień po powrocie z Gdańska, kiedy doradcy wyjaśnili mu, że dał się na Wybrzeżu ograć. Krótko mówiąc, gdyby Jarosław Gowin zwyczajnie znał się na robocie, którą powierzył mu premier. I gdyby wiedział, gdzie leży problem i co trzeba z nim zrobić. Nie byłoby wtedy trzeba nagłej zmiany frontu, dałoby się uniknąć kompromitacji z dziennikarską prowokacją.
Minister sprawiedliwości – zanim został ministrem – dał się poznać jako uczciwy propaństwowiec. Jego niezaprzeczalnym atutem jest to, że przez lata nie znalazł się nawet w pobliżu jakiejkolwiek afery. Miał odwagę wygłaszać swoje poglądy, nawet kiedy ewidentnie szły pod prąd. Ale ministrem jest kiepskim. Nie umiał zdiagnozować najważniejszych problemów materii, z którą przyszło mu się mierzyć. Ten źle napisany plan pracy wlecze się za nim do teraz. Kiedy staje twarzą w twarz z problemem, słychać tykanie zegara odmierzającego czas do eksplozji. Gdyby zastosować w jego ocenie te same kryteria, które premier przymierzył do Zbigniewa Ćwiąkalskiego, już dawno nie byłby ministrem. Ale jest. Ze szkodą dla świata, w którym teraz jest. I stratą dla tego, w którym go nie ma.
Minister sprawiedliwości Jarosław Gowin zareagował w tej sprawie zadziwiająco szybko. Stosowne procedury, odpowiednie słowa, właściwa ocena. Koledzy chwalą, słodzenie słychać nawet z szeregów PiS. To akurat nie dziwi, umizgi partii Kaczyńskiego marzącej o wyrwaniu konserwatywnego Gowina z jego konserwatywną kompanią trwają już jakiś czas.
A teraz cofnijmy obrazki w serialu pt. „Afera Amber Gold” o jakieś trzy tygodnie.Zobaczymy ministra sprawiedliwości w gmachu gdańskiego sądu. Za stołem na zorganizowanej wtedy po południu konferencji Jarosław Gowin wystawia laurkę pomorskim sędziom. Nie widzi większych błędów, nie uważa, by w sądowych procedurach widać było poważniejsze luki. Spoglądając wymownie w górę, poddaje wyroki sądowe pod arbitraż opatrzności. Ku bezbrzeżnemu zdumieniu wszystkich, którzy wiedzą, że faktycznie chyba tylko najwyższa instancja jest w stanie załatwić jednemu facetowi dziewięć wyroków w zawieszeniu. Bo na ludzki rozum pojąć się tego nie da. Skąd taka łaskawość? Wcześniej, za zamkniętymi drzwiami sali narad, sędziowie tłumaczą ministrowi swój punkt widzenia. Kto jest w składzie ekipy dowodzącej, że w kwestii Amber Gold „nic się nie stało”, przynajmniej nie w sądzie? Bingo! Prezes Milewski. Ten sam, który odbiera telefony od rzekomego asystenta szefa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.
Jak to jest, że żądanie dymisji pojawia się dopiero po tym, jak czarno na białym udowodniono kompletny brak kompetencji do pełnienia takiej funkcji? Można tylko spekulować,że kompromitacji by nie było, gdyby Jarosław Gowin nie wylądował w wymiarze sprawiedliwości w charakterze przybysza z kosmosu. Można się domyślać, że gdyby specyficzny, zawiły i pełen obco brzmiących terminów język prawników robił na ministrze nieco mniejsze wrażenie, ten byłby w stanie zadać gdańskim sędziom kilka kłopotliwych pytań. A nie na gwałt zaostrzać opinie dzień po powrocie z Gdańska, kiedy doradcy wyjaśnili mu, że dał się na Wybrzeżu ograć. Krótko mówiąc, gdyby Jarosław Gowin zwyczajnie znał się na robocie, którą powierzył mu premier. I gdyby wiedział, gdzie leży problem i co trzeba z nim zrobić. Nie byłoby wtedy trzeba nagłej zmiany frontu, dałoby się uniknąć kompromitacji z dziennikarską prowokacją.
Minister sprawiedliwości – zanim został ministrem – dał się poznać jako uczciwy propaństwowiec. Jego niezaprzeczalnym atutem jest to, że przez lata nie znalazł się nawet w pobliżu jakiejkolwiek afery. Miał odwagę wygłaszać swoje poglądy, nawet kiedy ewidentnie szły pod prąd. Ale ministrem jest kiepskim. Nie umiał zdiagnozować najważniejszych problemów materii, z którą przyszło mu się mierzyć. Ten źle napisany plan pracy wlecze się za nim do teraz. Kiedy staje twarzą w twarz z problemem, słychać tykanie zegara odmierzającego czas do eksplozji. Gdyby zastosować w jego ocenie te same kryteria, które premier przymierzył do Zbigniewa Ćwiąkalskiego, już dawno nie byłby ministrem. Ale jest. Ze szkodą dla świata, w którym teraz jest. I stratą dla tego, w którym go nie ma.
Więcej możesz przeczytać w 38/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.