Benedykt XVI zareagował na zamordowanie ambasadora amerykańskiego w Libii zwróceniem uwagi chrześcijańskiego świata na „poważne konsekwencje nieuzasadnionych zniewag i prowokacji wobec wrażliwości wiernych muzułmańskich”.
Rzeczywiście konsekwencje były bardzo poważne, ale równie (jeśli nie bardziej) są szkodliwe – według papieża – prowokacje, które wywołują takie tragiczne rezultaty. Bogów nie wolno bowiem obrażać ani karykaturą, ani filmem, ani rockową piosenką w cerkwi.
W podobnym tonie wypowiedział się niedawno Lech Wałęsa. Na pytanie Moniki Olejnik, co sądzi o wyroku na Pussy Riot, wyraził swoje oburzenie obrażaniem Boga i miejsc świętych. Słuchałam w wielkim zdumieniu, że nasz bojowniko wolność i demokrację, a także więzień sumienia, gotów jest za wszelką cenę bronić raczej Pana Boga przed obrazą niż młodych dziewczyn przed łagrem. Na szczęście Wałęsa po dwóch dniach oprzytomniał i zatroszczył się bardziej o więźniarki, a mniej o symbole. I mimo swojej wielkiej religijności zaczął się domagać od Putina aktu litości dla rockowych sprawczyń boskiej obrazy. Benedykt w swoim potępieniu dla filmu przedstawiającego Mahometa w nieprzychylnym obyczajowo świetle wytrwał. Zapewne dlatego, że dawno temu zaplanował podróż do Libii i nie zamierza tam sobie mnożyć wrogów. To zawsze nieprzyjemne, jak przyjeżdża świątobliwość, a ludzie gwiżdżą. Niepomiernie mnie jednak dziwi, jak religia, która za największe dobro uważa ludzkie życie, może to dobro relatywizować, gdy zacznie ono konkurować z rzekomą obrazą Pana Boga, religijnych symboli lub uczuć. Pan Bóg – według mojej teologicznej wiedzy – jest w swej wielkości stanowczo ponad ludzką obrazę, a jego majestatowi nie zagrożą ani film, ani karykatura, ani zespół rockowy, ani nawet Doda. Żarty, karykatury, filmy i bluźnierstwa mogą zagrażać jedynie ludziom bardzo słabej wiary, o uczuciach religijnych tak kruchych, że potrzebują bagnetów, polityków, sądów i łagrów do swojej obrony.
Jest w tym wszystkim jeszcze inne pytanie: dlaczego w etyce religijnej konkret przegrywa z abstrakcją; żywy człowiek z symbolem? Być może w czasach dzikich, wojowniczych plemion istniała silna potrzeba jednoczącej wszystkich religii z jej symbolami, być może było potrzebne absolutne posłuszeństwo bogom i okazywanie im czci większej niż ludziom, może nie potrafiono kiedyś kochać bliźniego bez zapośredniczenia tej miłości w bóstwie. Ale dziś?
Znam polityków, którzy się wzruszają (autentycznie? na pokaz?) cierpieniem Jezusa na krzyżu, a nie są w stanie zrozumieć cierpienia zwierzęcia we wnykach lub niepłodnego mężczyzny, którego nie stać wraz z żoną na zabieg in vitro. Znam jednego ministra (a może nawet więcej), który słyszy krzyk zamrażanych zarodków, a nie jest w stanie zrozumieć cierpienia zgwałconej przez męża kobiety, która nie chce i nie może ciąży utrzymać. Znam panów (bo to głównie jednak panowie), których mit tradycyjnej rodziny bardziej wzrusza niż krzywda żon i dzieci będących ofiarami rodzinnej przemocy.
Czemu służy to zainteresowanie życiem i cierpieniem bogów oraz świętych, jeśli nie przekłada się na zainteresowanie życiem i cierpieniem żyjących? Każdy wie, że w polskiej polityce zrobi się karierę na ostentacyjnym okazywaniu szacunku dla życia poczętego, i każdy wie, że nie zrobi się jej na okazywaniu zainteresowania dzieciom w biedzie. Dlaczego?
Zapewne nie jestem w stanie pojąć wielkich tajników etyki monoteizmu religijnego, która chętniej potępia krzywdzicieli symboli niż krzywdzicieli ludzi. I nie jestem w stanie pojąć, dlaczego wybieramy polityków, którzy chętniej zajmują się naszym zbawieniem i mitologizowaniem rzeczywistości niż naszym teraźniejszym dobrostanem i walką z realną krzywdą. Być może, że jak się człowiek tak wgapi w symbol i abstrakt, to już nie musi ani myśleć, ani rozmawiać, ani czuć się odpowiedzialny. Konkret jest problemem, wybija z pychy pewności, z konkretnym człowiekiem coś trzeba zrobić, wierność symbolom można tylko deklarować. A czyż jest coś piękniejszego w polityce (i religii) niż deklaracje?
W podobnym tonie wypowiedział się niedawno Lech Wałęsa. Na pytanie Moniki Olejnik, co sądzi o wyroku na Pussy Riot, wyraził swoje oburzenie obrażaniem Boga i miejsc świętych. Słuchałam w wielkim zdumieniu, że nasz bojowniko wolność i demokrację, a także więzień sumienia, gotów jest za wszelką cenę bronić raczej Pana Boga przed obrazą niż młodych dziewczyn przed łagrem. Na szczęście Wałęsa po dwóch dniach oprzytomniał i zatroszczył się bardziej o więźniarki, a mniej o symbole. I mimo swojej wielkiej religijności zaczął się domagać od Putina aktu litości dla rockowych sprawczyń boskiej obrazy. Benedykt w swoim potępieniu dla filmu przedstawiającego Mahometa w nieprzychylnym obyczajowo świetle wytrwał. Zapewne dlatego, że dawno temu zaplanował podróż do Libii i nie zamierza tam sobie mnożyć wrogów. To zawsze nieprzyjemne, jak przyjeżdża świątobliwość, a ludzie gwiżdżą. Niepomiernie mnie jednak dziwi, jak religia, która za największe dobro uważa ludzkie życie, może to dobro relatywizować, gdy zacznie ono konkurować z rzekomą obrazą Pana Boga, religijnych symboli lub uczuć. Pan Bóg – według mojej teologicznej wiedzy – jest w swej wielkości stanowczo ponad ludzką obrazę, a jego majestatowi nie zagrożą ani film, ani karykatura, ani zespół rockowy, ani nawet Doda. Żarty, karykatury, filmy i bluźnierstwa mogą zagrażać jedynie ludziom bardzo słabej wiary, o uczuciach religijnych tak kruchych, że potrzebują bagnetów, polityków, sądów i łagrów do swojej obrony.
Jest w tym wszystkim jeszcze inne pytanie: dlaczego w etyce religijnej konkret przegrywa z abstrakcją; żywy człowiek z symbolem? Być może w czasach dzikich, wojowniczych plemion istniała silna potrzeba jednoczącej wszystkich religii z jej symbolami, być może było potrzebne absolutne posłuszeństwo bogom i okazywanie im czci większej niż ludziom, może nie potrafiono kiedyś kochać bliźniego bez zapośredniczenia tej miłości w bóstwie. Ale dziś?
Znam polityków, którzy się wzruszają (autentycznie? na pokaz?) cierpieniem Jezusa na krzyżu, a nie są w stanie zrozumieć cierpienia zwierzęcia we wnykach lub niepłodnego mężczyzny, którego nie stać wraz z żoną na zabieg in vitro. Znam jednego ministra (a może nawet więcej), który słyszy krzyk zamrażanych zarodków, a nie jest w stanie zrozumieć cierpienia zgwałconej przez męża kobiety, która nie chce i nie może ciąży utrzymać. Znam panów (bo to głównie jednak panowie), których mit tradycyjnej rodziny bardziej wzrusza niż krzywda żon i dzieci będących ofiarami rodzinnej przemocy.
Czemu służy to zainteresowanie życiem i cierpieniem bogów oraz świętych, jeśli nie przekłada się na zainteresowanie życiem i cierpieniem żyjących? Każdy wie, że w polskiej polityce zrobi się karierę na ostentacyjnym okazywaniu szacunku dla życia poczętego, i każdy wie, że nie zrobi się jej na okazywaniu zainteresowania dzieciom w biedzie. Dlaczego?
Zapewne nie jestem w stanie pojąć wielkich tajników etyki monoteizmu religijnego, która chętniej potępia krzywdzicieli symboli niż krzywdzicieli ludzi. I nie jestem w stanie pojąć, dlaczego wybieramy polityków, którzy chętniej zajmują się naszym zbawieniem i mitologizowaniem rzeczywistości niż naszym teraźniejszym dobrostanem i walką z realną krzywdą. Być może, że jak się człowiek tak wgapi w symbol i abstrakt, to już nie musi ani myśleć, ani rozmawiać, ani czuć się odpowiedzialny. Konkret jest problemem, wybija z pychy pewności, z konkretnym człowiekiem coś trzeba zrobić, wierność symbolom można tylko deklarować. A czyż jest coś piękniejszego w polityce (i religii) niż deklaracje?
Więcej możesz przeczytać w 38/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.