Horrory największym powodzeniem cieszą się ponoć w najbogatszych krajach świata. Trzeba mieć stosunkowo mało problemów i zmartwień "doczesnych", aby kreować znaczący popyt na "sztuczne lęki"
Jeżeli to stwierdzenie jest prawdziwe, Polacy zdecydowanie należą do krezusów. Żyjąc w kraju powiększającym w ostatnich pięciu latach swój PKB średnio o 5 proc. rocznie, bardzo lubią być straszeni wizją załamania gospodarczego. Po grudniowej fali straszenia inflacją (która w ujęciu rocznym de facto nie wzrosła) przyszła pora na straszenie deficytem. Deficyt obrotów bieżących wyniósł w 1999 r. 7,6 proc. PKB, co - zdaniem zawodowych horrorystów - oznacza prawie pewny krach finansowy, po którym biedni Polacy każdego dolara znowu będą dzielić na czworo.
Zanim jednak zaczniemy się bać, przyjrzyjmy się liczbom. Rzeczywiście deficyt obrotów bieżących występuje w polskiej gospodarce od czterech lat i ma tendencję rosnącą. Tyle że owe wyższe od przychodów wydatki były rekompensowane z nawiązką napływem kapitału. W efekcie rezerwy walutowe państwa (tzw. aktywa zagraniczne netto) stale rosły, powiększając się w latach 1995-1999 o 7 mld USD.
A zatem w pewnym uproszczeniu można powiedzieć, że mimo wzrostu deficytu obrotów bieżących nic złego się nie działo. A nawet przeciwnie, dzięki atrakcyjności inwestycyjnej Polski i atrakcyjności lokacyjnej złotego napływający kapitał pozwalał nam inwestować i konsumować więcej, niż wytwarzaliśmy. Mogliśmy to robić w błogim spokoju, że nie pogarszamy bezpieczeństwa finansowego kraju. Były jednak dwa powody do zmartwień. Pierwszy to tempo narastania deficytu, a drugi to fakt, że w latach 1996-1998 powodowany był on w całości przez pogarszanie się salda rejestrowanych obrotów handlowych. "Jeżeli import będzie stale rósł szybciej niż eksport, to w końcu bilans płatniczy musi się załamać" - argumentowano wtedy i nie bez racji. Jeżeli jednak takiemu rozumowaniu przyznamy rację, to odnotować należy fakt, że w roku ubiegłym znaczne zwiększenie deficytu obrotów bieżących (o 4,8 mld USD) nastąpiło przy bardzo nieznacznym (0,7 mld USD) pogorszeniu bilansu handlu zagranicznego.
Według GUS zmniejsza się ujemne saldo w handlu zagranicznym. Od stycznia do października 1999 r. wyniosło ono 14,8 mld USD, czyli o 800 mln USD mniej niż rok wcześniej. Statystyki handlu zagranicznego prowadzone przez NBP i GUS są tradycyjnie niezgodne. NBP uwzględnia tylko transakcje przechodzące przez system bankowy. Z kolei GUS liczy obroty handlu zagranicznego na podstawie dokumentów SAD, obrazujących fizyczny przepływ towarów i usług przez granicę. Na logikę różnica między tymi wielkościami powinna obrazować wielkość transakcji rozliczanych poza systemem bankowym i powinna być minimalna. Niestety, nie jest. NBP tradycyjnie "wycenia" niżej import, a wyżej eksport, co sprawia, iż deficyt w handlu jest według NBP niższy niż według GUS. Różnice są dość znaczne, bo wynoszą około 4,5-5 mld USD. W statystycznej prawidłowości szły w ubiegłym roku ciekawe zmiany. Po raz pierwszy NBP ocenił wartość eksportu niżej niż GUS, co spowodowało rozbieżne oceny zmian salda obrotów towarowych.
Znacznie większym niż rejestrowany handel zagraniczny i głównym winowajcą niekorzystnego wyniku obrotów bieżących były tzw. nie sklasyfikowane obroty bieżące, czyli eksport bazarowy i przygraniczny. W apogeum swojego rozwoju (w 1995 r.) handel ten dostarczał nadwyżki dewizowe w wysokości 7,8 mld USD (jedna trzecia przychodów eksportowych). Od tego momentu jednak systematycznie malał (6 mld USD w 1998 r. i 3,6 mld USD w 1999 r.). Przyczyny tego spadku są powszechnie znane i wiążą się z poprawą sytuacji we wschodnich landach RFN. Tej poprawie za naszą granicą zachodnią towarzyszy kryzys za granicą wschodnią. Ta znana prawidłowość wszystkiego jednak nie tłumaczy. Wysokość przychodów bazarowych szacowana jest na podstawie nadwyżki kantorowego skupu walut. Nadwyżka ta od stycznia do października 1999 r. wynosiła średnio 325 mln USD miesięcznie. Pozwalało to na spokojne prognozowanie jej rocznej wysokości na poziomie ponad 4 mld USD. I nagle wydarzyły się dwa cudy. Mniejszy w listopadzie, kiedy to nadwyżka kantorowa wyniosła tylko 299 mln USD, i większy w grudniu, gdy spadła do 174 mln USD. O ile listopad rzeczywiście na bazarach był sennawy, o tyle grudzień przypominał najlepsze lata kupieckiego najazdu ze wschodu. Ponieważ trudno przypuszczać, że nasi kupcy darmo rozdawali swe towary przybyszom, należy przyjąć, że doszło do tezauryzacji walut, powodowanej "problemem roku" i paniką wywołaną prognozami ministra Kropiwnickiego i zapowiedzią dymisji premiera Balcerowicza. Nie przeceniając skali tej tezauryzacji, można przypuszczać, że jakieś pół miliarda dolarów wylądowało w pończochach. Jest bardzo prawdopodobne, że zjawisko to dotyczyło także eksporterów "rejestrowych". Bo oto w ostatnim kwartale, a zwłaszcza w grudniu, nie odnotowaliśmy typowego dla tego okresu powiększenia eksportu (średnia miesięczna w ostatnim kwartale wyniosła 2,3 mld USD, czyli była niemal równa rocznej średniej). Sprawa jest o tyle dziwna, że w ostatnim kwartale co miesiąc odnotowywaliśmy kilkunastoprocentowe przyrosty produkcji przemysłowej (a udział eksportu w produkcji przemysłu przetwórczego sięga 50 proc.). Co więcej, z szacunków bilansowych wynika, że PKB wzrósł w ostatnim kwartale o 6,8 proc., podczas gdy przyrost popytu krajowego nie przekroczył 6 proc. (różnica około miliarda dolarów). Ponieważ trudno przypuszczać, że nasi producenci wyrzucali swoje wyroby do Wisły, prawdopodobne wydaje się, iż z zadowoleniem przyjmowali eksport z opóźnieniem płatności lub - co gorsza urzędzie skarbowy - przefakturowywali je na okres późniejszy. Praktyka taka jest może i naganna, ale przy wahaniach kursu dolara wynoszących 25 gr bardzo opłacalna. Dodatkową poszlaką potwierdzającą występowanie takiej sytuacji jest fakt, że dane Eurostat wykazują, iż w ciągu pierwszych dziesięciu miesięcy polski eksport (liczony w euro) do Unii Europejskiej wzrósł o 7 proc. Dostępne dane dotyczące struktury geograficznej eksportu wskazują, że głównym źródłem deficytu handlowego były obroty z Rosją. Z szacunkowych danych wynika, że nasz deficyt wzrósł z 0,8 mld USD w 1998 r. do 2 mld USD w roku ubiegłym. Przy stabilnym imporcie jest to następstwo spadku eksportu o połowę (a w stosunku do rekordowego 1997 r. - aż trzykrotnie). Odmienne niż większość komentatorów informacje te oceniam dość pozytywnie. Wzrost deficytu w obrotach z Rosją o 1,1 mld USD oznacza poprawę salda w obrotach z pozostałymi krajami o 0,5 mld USD (według NBP) lub nawet 1 mld USD (według GUS). A jest to dowodem na trudną, ale niezbędną konwersję eksportu, albowiem nie wierzę w odbudowanie rynku wschodniego.
To, co się wydarzyło w Rosji w sierpniu 1997 r., nie było żadnym kryzysem, a jedynie urealnieniem sytuacji tego kraju, polegającym na zaprzestaniu jego alimentowania zachodnimi kredytami. Zresztą Rosja, wygrywając kolejny los na loterii w postaci podwojenia dochodów z eksportu ropy, nie przeznaczyła ich bynajmniej na finansowanie reform i import, woląc raczej je wydać w Czeczenii. Dlatego między bajki należy włożyć opowiastki o utracie wielkiego rynku rosyjskiego i konieczności jego odbudowy. Jak trafnie zauważył kiedyś prof. Jan Winiecki, wielkie rynki są nie tam, gdzie mieszka wielu ludzi, lecz tam, gdzie mieszka wiele pieniędzy. I nie od rzeczy jest przypominać, że udział Rosji w handlu światowym w najlepszych latach był dwukrotnie mniejszy niż Holandii. Jest to smutne, ale prawdziwe - na rynku wschodnim mieliśmy swoje pięć minut od drugiej połowy 1995 r. do pierwszej połowy 1997 r. i takie drugie pięć minut prędko (jeżeli w ogóle) się nie powtórzy. Co zatem można powiedzieć na koniec o deficycie i potencjalnych zagrożeniach z niego wynikających? Zagrożenia rzeczywiście istnieją i walka z nimi jest bardzo trudna. Pierwszą jej zasadą musi być - nie szkodzić. Skoro deficyt wynosi 5-7 proc. PKB, stabilność finansowa Polski zawisa na napływie inwestycji zagranicznych, nie wolno dopuścić do ich zmniejszenia. A warto przypomnieć, że podstawowym bodźcem dla inwestorów zagranicznych jest stabilność polityczna i makroekonomiczna. Nie szkodzić to także nie uruchamiać "spec-programów" pobudzania eksportu. Programy takie oznaczają zawsze silne subwencjonowanie, czyli powiększanie krajowego obiegu pieniężnego, a więc wzrost importu. Wynika to z naszych wskaźników elastyczności handlu zagranicznego w ostatnich pięciu latach. Dla importu wskaźnik taki wynosi około 1, co oznacza, że wzrost dochodów o jeden procent powoduje jednoprocentowy przyrost importu. Natomiast dla eksportu wskaźnik ten wynosi ok. 0,5, co znaczy, że każdy procent przyrostu PKB powiększa wolumen eksportu jedynie o 0,5 proc. Nie przypadkiem zatem w latach 1995-1997, czyli w okresie pobudzania gospodarki, mieliśmy silne rozejście dynamiki importu (wzrost o 88 proc.) i importu (wzrost o 47 proc.). Ponadto trzeba pamiętać o skali koniecznych dotacji. Na przykład, by rozpocząć eksport mięsa do Rosji, niezbędne byłoby subwencjonowanie połowy jego ceny. Przy całym szacunku dla rolników i pana Leppera, trzeba zauważyć, że już taniej byłoby reeksportować na wschód importowaną z Kuwejtu ropę. Ponieważ nie ma cudownych lekarstw na wzrost eksportu, tym większego znaczenia nabierają środki bolesne, mało efektowne, ale konieczne. Jest to hamowanie ekspansji kredytowej (ponownej podwyżki stóp procentowych tak łatwo bym nie wykluczał), co nie tylko redukuje przelewanie popytu za granicę, ale także likwidując łatwość zbytu w kraju, wymusza wzrost eksportu. Podobne znaczenie ma trzymanie w ryzach deficytu budżetowego. Jest to tym ważniejsze, że małe mamy szanse na obniżkę kosztów poprzez redukowanie obciążeń socjalnych, a z okazji innej "powszechnej" obniżki, jaką dawało obniżenie podatków, zrezygnowaliśmy - dzięki SLD - w imię sprawiedliwości społecznej.
Rekapitulując, z przykrością stwierdzam, że istnieje alternatywa: więcej potu, krwi i łez albo większe niebezpieczeństwo kryzysu finansowego. Wiem, że jest to alternatywa nieprzyjemna, ale zapowiadam ją tylko na dwa lata. Potem do władzy dojdzie SLD i Polska stanie się nagle krajem, w którym Wisłą, Odrą i Wartą będzie płynąć mleko zmieszane z miodem. Wystarczy je zabutelkować i wysłać na eksport.
Zanim jednak zaczniemy się bać, przyjrzyjmy się liczbom. Rzeczywiście deficyt obrotów bieżących występuje w polskiej gospodarce od czterech lat i ma tendencję rosnącą. Tyle że owe wyższe od przychodów wydatki były rekompensowane z nawiązką napływem kapitału. W efekcie rezerwy walutowe państwa (tzw. aktywa zagraniczne netto) stale rosły, powiększając się w latach 1995-1999 o 7 mld USD.
A zatem w pewnym uproszczeniu można powiedzieć, że mimo wzrostu deficytu obrotów bieżących nic złego się nie działo. A nawet przeciwnie, dzięki atrakcyjności inwestycyjnej Polski i atrakcyjności lokacyjnej złotego napływający kapitał pozwalał nam inwestować i konsumować więcej, niż wytwarzaliśmy. Mogliśmy to robić w błogim spokoju, że nie pogarszamy bezpieczeństwa finansowego kraju. Były jednak dwa powody do zmartwień. Pierwszy to tempo narastania deficytu, a drugi to fakt, że w latach 1996-1998 powodowany był on w całości przez pogarszanie się salda rejestrowanych obrotów handlowych. "Jeżeli import będzie stale rósł szybciej niż eksport, to w końcu bilans płatniczy musi się załamać" - argumentowano wtedy i nie bez racji. Jeżeli jednak takiemu rozumowaniu przyznamy rację, to odnotować należy fakt, że w roku ubiegłym znaczne zwiększenie deficytu obrotów bieżących (o 4,8 mld USD) nastąpiło przy bardzo nieznacznym (0,7 mld USD) pogorszeniu bilansu handlu zagranicznego.
Według GUS zmniejsza się ujemne saldo w handlu zagranicznym. Od stycznia do października 1999 r. wyniosło ono 14,8 mld USD, czyli o 800 mln USD mniej niż rok wcześniej. Statystyki handlu zagranicznego prowadzone przez NBP i GUS są tradycyjnie niezgodne. NBP uwzględnia tylko transakcje przechodzące przez system bankowy. Z kolei GUS liczy obroty handlu zagranicznego na podstawie dokumentów SAD, obrazujących fizyczny przepływ towarów i usług przez granicę. Na logikę różnica między tymi wielkościami powinna obrazować wielkość transakcji rozliczanych poza systemem bankowym i powinna być minimalna. Niestety, nie jest. NBP tradycyjnie "wycenia" niżej import, a wyżej eksport, co sprawia, iż deficyt w handlu jest według NBP niższy niż według GUS. Różnice są dość znaczne, bo wynoszą około 4,5-5 mld USD. W statystycznej prawidłowości szły w ubiegłym roku ciekawe zmiany. Po raz pierwszy NBP ocenił wartość eksportu niżej niż GUS, co spowodowało rozbieżne oceny zmian salda obrotów towarowych.
Znacznie większym niż rejestrowany handel zagraniczny i głównym winowajcą niekorzystnego wyniku obrotów bieżących były tzw. nie sklasyfikowane obroty bieżące, czyli eksport bazarowy i przygraniczny. W apogeum swojego rozwoju (w 1995 r.) handel ten dostarczał nadwyżki dewizowe w wysokości 7,8 mld USD (jedna trzecia przychodów eksportowych). Od tego momentu jednak systematycznie malał (6 mld USD w 1998 r. i 3,6 mld USD w 1999 r.). Przyczyny tego spadku są powszechnie znane i wiążą się z poprawą sytuacji we wschodnich landach RFN. Tej poprawie za naszą granicą zachodnią towarzyszy kryzys za granicą wschodnią. Ta znana prawidłowość wszystkiego jednak nie tłumaczy. Wysokość przychodów bazarowych szacowana jest na podstawie nadwyżki kantorowego skupu walut. Nadwyżka ta od stycznia do października 1999 r. wynosiła średnio 325 mln USD miesięcznie. Pozwalało to na spokojne prognozowanie jej rocznej wysokości na poziomie ponad 4 mld USD. I nagle wydarzyły się dwa cudy. Mniejszy w listopadzie, kiedy to nadwyżka kantorowa wyniosła tylko 299 mln USD, i większy w grudniu, gdy spadła do 174 mln USD. O ile listopad rzeczywiście na bazarach był sennawy, o tyle grudzień przypominał najlepsze lata kupieckiego najazdu ze wschodu. Ponieważ trudno przypuszczać, że nasi kupcy darmo rozdawali swe towary przybyszom, należy przyjąć, że doszło do tezauryzacji walut, powodowanej "problemem roku" i paniką wywołaną prognozami ministra Kropiwnickiego i zapowiedzią dymisji premiera Balcerowicza. Nie przeceniając skali tej tezauryzacji, można przypuszczać, że jakieś pół miliarda dolarów wylądowało w pończochach. Jest bardzo prawdopodobne, że zjawisko to dotyczyło także eksporterów "rejestrowych". Bo oto w ostatnim kwartale, a zwłaszcza w grudniu, nie odnotowaliśmy typowego dla tego okresu powiększenia eksportu (średnia miesięczna w ostatnim kwartale wyniosła 2,3 mld USD, czyli była niemal równa rocznej średniej). Sprawa jest o tyle dziwna, że w ostatnim kwartale co miesiąc odnotowywaliśmy kilkunastoprocentowe przyrosty produkcji przemysłowej (a udział eksportu w produkcji przemysłu przetwórczego sięga 50 proc.). Co więcej, z szacunków bilansowych wynika, że PKB wzrósł w ostatnim kwartale o 6,8 proc., podczas gdy przyrost popytu krajowego nie przekroczył 6 proc. (różnica około miliarda dolarów). Ponieważ trudno przypuszczać, że nasi producenci wyrzucali swoje wyroby do Wisły, prawdopodobne wydaje się, iż z zadowoleniem przyjmowali eksport z opóźnieniem płatności lub - co gorsza urzędzie skarbowy - przefakturowywali je na okres późniejszy. Praktyka taka jest może i naganna, ale przy wahaniach kursu dolara wynoszących 25 gr bardzo opłacalna. Dodatkową poszlaką potwierdzającą występowanie takiej sytuacji jest fakt, że dane Eurostat wykazują, iż w ciągu pierwszych dziesięciu miesięcy polski eksport (liczony w euro) do Unii Europejskiej wzrósł o 7 proc. Dostępne dane dotyczące struktury geograficznej eksportu wskazują, że głównym źródłem deficytu handlowego były obroty z Rosją. Z szacunkowych danych wynika, że nasz deficyt wzrósł z 0,8 mld USD w 1998 r. do 2 mld USD w roku ubiegłym. Przy stabilnym imporcie jest to następstwo spadku eksportu o połowę (a w stosunku do rekordowego 1997 r. - aż trzykrotnie). Odmienne niż większość komentatorów informacje te oceniam dość pozytywnie. Wzrost deficytu w obrotach z Rosją o 1,1 mld USD oznacza poprawę salda w obrotach z pozostałymi krajami o 0,5 mld USD (według NBP) lub nawet 1 mld USD (według GUS). A jest to dowodem na trudną, ale niezbędną konwersję eksportu, albowiem nie wierzę w odbudowanie rynku wschodniego.
To, co się wydarzyło w Rosji w sierpniu 1997 r., nie było żadnym kryzysem, a jedynie urealnieniem sytuacji tego kraju, polegającym na zaprzestaniu jego alimentowania zachodnimi kredytami. Zresztą Rosja, wygrywając kolejny los na loterii w postaci podwojenia dochodów z eksportu ropy, nie przeznaczyła ich bynajmniej na finansowanie reform i import, woląc raczej je wydać w Czeczenii. Dlatego między bajki należy włożyć opowiastki o utracie wielkiego rynku rosyjskiego i konieczności jego odbudowy. Jak trafnie zauważył kiedyś prof. Jan Winiecki, wielkie rynki są nie tam, gdzie mieszka wielu ludzi, lecz tam, gdzie mieszka wiele pieniędzy. I nie od rzeczy jest przypominać, że udział Rosji w handlu światowym w najlepszych latach był dwukrotnie mniejszy niż Holandii. Jest to smutne, ale prawdziwe - na rynku wschodnim mieliśmy swoje pięć minut od drugiej połowy 1995 r. do pierwszej połowy 1997 r. i takie drugie pięć minut prędko (jeżeli w ogóle) się nie powtórzy. Co zatem można powiedzieć na koniec o deficycie i potencjalnych zagrożeniach z niego wynikających? Zagrożenia rzeczywiście istnieją i walka z nimi jest bardzo trudna. Pierwszą jej zasadą musi być - nie szkodzić. Skoro deficyt wynosi 5-7 proc. PKB, stabilność finansowa Polski zawisa na napływie inwestycji zagranicznych, nie wolno dopuścić do ich zmniejszenia. A warto przypomnieć, że podstawowym bodźcem dla inwestorów zagranicznych jest stabilność polityczna i makroekonomiczna. Nie szkodzić to także nie uruchamiać "spec-programów" pobudzania eksportu. Programy takie oznaczają zawsze silne subwencjonowanie, czyli powiększanie krajowego obiegu pieniężnego, a więc wzrost importu. Wynika to z naszych wskaźników elastyczności handlu zagranicznego w ostatnich pięciu latach. Dla importu wskaźnik taki wynosi około 1, co oznacza, że wzrost dochodów o jeden procent powoduje jednoprocentowy przyrost importu. Natomiast dla eksportu wskaźnik ten wynosi ok. 0,5, co znaczy, że każdy procent przyrostu PKB powiększa wolumen eksportu jedynie o 0,5 proc. Nie przypadkiem zatem w latach 1995-1997, czyli w okresie pobudzania gospodarki, mieliśmy silne rozejście dynamiki importu (wzrost o 88 proc.) i importu (wzrost o 47 proc.). Ponadto trzeba pamiętać o skali koniecznych dotacji. Na przykład, by rozpocząć eksport mięsa do Rosji, niezbędne byłoby subwencjonowanie połowy jego ceny. Przy całym szacunku dla rolników i pana Leppera, trzeba zauważyć, że już taniej byłoby reeksportować na wschód importowaną z Kuwejtu ropę. Ponieważ nie ma cudownych lekarstw na wzrost eksportu, tym większego znaczenia nabierają środki bolesne, mało efektowne, ale konieczne. Jest to hamowanie ekspansji kredytowej (ponownej podwyżki stóp procentowych tak łatwo bym nie wykluczał), co nie tylko redukuje przelewanie popytu za granicę, ale także likwidując łatwość zbytu w kraju, wymusza wzrost eksportu. Podobne znaczenie ma trzymanie w ryzach deficytu budżetowego. Jest to tym ważniejsze, że małe mamy szanse na obniżkę kosztów poprzez redukowanie obciążeń socjalnych, a z okazji innej "powszechnej" obniżki, jaką dawało obniżenie podatków, zrezygnowaliśmy - dzięki SLD - w imię sprawiedliwości społecznej.
Rekapitulując, z przykrością stwierdzam, że istnieje alternatywa: więcej potu, krwi i łez albo większe niebezpieczeństwo kryzysu finansowego. Wiem, że jest to alternatywa nieprzyjemna, ale zapowiadam ją tylko na dwa lata. Potem do władzy dojdzie SLD i Polska stanie się nagle krajem, w którym Wisłą, Odrą i Wartą będzie płynąć mleko zmieszane z miodem. Wystarczy je zabutelkować i wysłać na eksport.
Więcej możesz przeczytać w 8/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.