Dworzec w przebudowie, ludzie tłumaczą mi, jak iść, a przy okazji narzekają: PKP się kończy, szyny rozłażą, tabor rozpada. Takie polskie odwieczne utyskiwanie: a przecież wystaje im z bagaży „Wyborcza”, więc to nie „sekta smoleńska”.
Dzisiaj po gazecie poznasz, kto gdzie się lokuje w naszej domowej wojence. A z PKP czasami bywa trudno, pamięć młodości przypomina mi, że ze stolicy do Trójmiasta jechałem trzy godziny. Dzisiaj niemal siedem. Ale cała ta trasa w wielkim remoncie, udręka podróżnych czemuś służy. Jaka tam udręka?! Dla mnie podróż pociągiem to rozkosz spokoju od niepokoju domu, lektura książek, praca przy komputerze, nawet buszowanie po internecie, tak się porobiło. Aż dziwne, że w PRL zrujnowano polskie dworce, jakby toczono z nimi wojnę. I dopiero w 22 lata po tej wojnie zaczyna się wielka odbudowa.
W kasie nie było biletów do wagonu bez przedziałów, tam można podłączyć komputer do prądu. W pociągu jednak widzę taki wagon – zupełnie pusty. Pytam konduktora, mówi: – Też jestem w szoku, nie istnieje, nie ma w żadnej ewidencji. Proszę sobie usiąść, jeśli tylko ma pan odwagę jechać wagonem, którego nie ma. Tylko w PKP coś takiego jest możliwe.
A ja myślę, tylko u nas możliwe, by konduktor miał metafizyczne poczucie humoru. Pusty wagon, którego nie ma, pełen jest porozrzucanej „Rzeczpospolitej”. Bardziej nie chcąc, niż chcąc, czytam na pierwszej stronie o „Kongresie kobiet”. Tytuł: „Czwarty kongres inżynierii społecznej kobiet” (dobra dziennikarska robota, obiektywna informacja już w tytule). Tekst zaczyna się od słów: „Epidemia parytetów szerzy się szybciej niż epidemia wściekłych krów, świńskiej grypy i SARS razem wzięte”. I pomyśleć, przez tyle lat byłem stałym autorem tego pisma, zanim najechali je barbarzyńcy. To jest właśnie ten język miłości, jakże odmienny od języka nienawiści, którego używa liberalna banda. A „świnie i krowy” rzeczywiście zdobywają Polskę jak długa i szeroka, dzięki swojej krowiej i świńskiej wrażliwości i elastyczności, której sprzyjają nasze czasy. Prowadzę drugi warsztat literacko-dziennikarski w ramach Akademii Zwierciadła. Znowu kilkadziesiąt kobiet, najmłodszama 16 lat. Ani jednego faceta. Mężczyźni mogą już sobie tylko pozłorzeczyć. Marsz kobiet ku całkowitej dominacji opóźnia im tylko nieco macierzyństwo i opieka na dziećmi. Ileż to daje światła, ale jak wiele zjada energii. W Sopocie wieczór w pięknej i przytulnej księgarniokawiarni Bookarnia, tu też niemal same kobiety. Niektórym wystaje z torebki jakiś liberalny tygodnik, czasami pismo kobiece. Gdybym ujrzał tam gazetę prawicową, poczułbym gwałtowny dysonans poznawczy. Czytelnicy tamtych gazet nie chodzą na takie spotkania. Mają jakiś inny, osobny obieg. Nie widzę ich w kinie, w teatrze, w galeriach, nawet w publicznych toaletach. Po spotkaniu dziewczyna pyta, czy zawsze będzie wojna domowa w Polsce. Od początków jej świadomości tak jest, więc boi się, że to na zawsze. Pocieszam: – Młodym zawsze wydaje się, że wojny, podłe systemy, inne nieszczęścia są na zawsze. A wszystko tylko na chwilę.
*
Sam na pustej sopockiej plaży. Jakiś „żaglowiec oparty na wietrze jak ja na myśli o tobie”. W dali dźwigi Stoczni Gdańskiej. Pamiętam, jak w sierpniu roku 1980 powiewały na nich szaliki biało- -czerwonych flag, a ja czułem na twarzy podmuch wiatru historii. Ich ramiona pogięte, wyciągnięte ku niebu, jaka biła wtedy od nich moc. Dźwigi już nieprzydatne, więc bierze się pod uwagę ich rozbiórkę. Nie wolno! Są jakoś piękne w stalowej pokraczności. To najbardziej naturalny i wymowny pomnik naszej walki o wolność w XX w.
*
Już w Warszawie. Po raz pierwszy na lotnisko Chopina (dla mnie zawsze Okęcie) nową miejską kolejką. Elegancja i luksus! Z centrum taka podróż to chwila. I już nie tylko stolica jest z innej perspektywy, glob cały jakby bliżej. Odbieram Dianę i Duncana z Kanady. – To Polska jest tak ładna, zasobna i nowoczesna? – dziwią się. – Jak się wyśpicie – obiecuję – poszukamy szczelin, pęknięć i blizn.
W kasie nie było biletów do wagonu bez przedziałów, tam można podłączyć komputer do prądu. W pociągu jednak widzę taki wagon – zupełnie pusty. Pytam konduktora, mówi: – Też jestem w szoku, nie istnieje, nie ma w żadnej ewidencji. Proszę sobie usiąść, jeśli tylko ma pan odwagę jechać wagonem, którego nie ma. Tylko w PKP coś takiego jest możliwe.
A ja myślę, tylko u nas możliwe, by konduktor miał metafizyczne poczucie humoru. Pusty wagon, którego nie ma, pełen jest porozrzucanej „Rzeczpospolitej”. Bardziej nie chcąc, niż chcąc, czytam na pierwszej stronie o „Kongresie kobiet”. Tytuł: „Czwarty kongres inżynierii społecznej kobiet” (dobra dziennikarska robota, obiektywna informacja już w tytule). Tekst zaczyna się od słów: „Epidemia parytetów szerzy się szybciej niż epidemia wściekłych krów, świńskiej grypy i SARS razem wzięte”. I pomyśleć, przez tyle lat byłem stałym autorem tego pisma, zanim najechali je barbarzyńcy. To jest właśnie ten język miłości, jakże odmienny od języka nienawiści, którego używa liberalna banda. A „świnie i krowy” rzeczywiście zdobywają Polskę jak długa i szeroka, dzięki swojej krowiej i świńskiej wrażliwości i elastyczności, której sprzyjają nasze czasy. Prowadzę drugi warsztat literacko-dziennikarski w ramach Akademii Zwierciadła. Znowu kilkadziesiąt kobiet, najmłodszama 16 lat. Ani jednego faceta. Mężczyźni mogą już sobie tylko pozłorzeczyć. Marsz kobiet ku całkowitej dominacji opóźnia im tylko nieco macierzyństwo i opieka na dziećmi. Ileż to daje światła, ale jak wiele zjada energii. W Sopocie wieczór w pięknej i przytulnej księgarniokawiarni Bookarnia, tu też niemal same kobiety. Niektórym wystaje z torebki jakiś liberalny tygodnik, czasami pismo kobiece. Gdybym ujrzał tam gazetę prawicową, poczułbym gwałtowny dysonans poznawczy. Czytelnicy tamtych gazet nie chodzą na takie spotkania. Mają jakiś inny, osobny obieg. Nie widzę ich w kinie, w teatrze, w galeriach, nawet w publicznych toaletach. Po spotkaniu dziewczyna pyta, czy zawsze będzie wojna domowa w Polsce. Od początków jej świadomości tak jest, więc boi się, że to na zawsze. Pocieszam: – Młodym zawsze wydaje się, że wojny, podłe systemy, inne nieszczęścia są na zawsze. A wszystko tylko na chwilę.
*
Sam na pustej sopockiej plaży. Jakiś „żaglowiec oparty na wietrze jak ja na myśli o tobie”. W dali dźwigi Stoczni Gdańskiej. Pamiętam, jak w sierpniu roku 1980 powiewały na nich szaliki biało- -czerwonych flag, a ja czułem na twarzy podmuch wiatru historii. Ich ramiona pogięte, wyciągnięte ku niebu, jaka biła wtedy od nich moc. Dźwigi już nieprzydatne, więc bierze się pod uwagę ich rozbiórkę. Nie wolno! Są jakoś piękne w stalowej pokraczności. To najbardziej naturalny i wymowny pomnik naszej walki o wolność w XX w.
*
Już w Warszawie. Po raz pierwszy na lotnisko Chopina (dla mnie zawsze Okęcie) nową miejską kolejką. Elegancja i luksus! Z centrum taka podróż to chwila. I już nie tylko stolica jest z innej perspektywy, glob cały jakby bliżej. Odbieram Dianę i Duncana z Kanady. – To Polska jest tak ładna, zasobna i nowoczesna? – dziwią się. – Jak się wyśpicie – obiecuję – poszukamy szczelin, pęknięć i blizn.
Więcej możesz przeczytać w 39/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.