14 lutego jest w istocie próbą zalegalizowania ekshibicjonizmu i infantylizmu, a same walentynki są niezłym pomysłem na banalizację miłości. Jest to świetny dzień, by się odkochać
Przez moment, gdy dostałem od nieznajomej z Sosnowca pełną serduszek kartkę z napisem "Chcę być Twoim Pyziaczkiem" (dzięki, ale co to jest Pyziaczek?), myślałem, że zmienię temat felietonu. W końcu po co robić komuś przykrość. Ale nie zmienię. Nienawidzę walentynek. Niestety, powódź czerwonych serduszek nie kończy się u nas przy okazji Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. W importowanym z Ameryki "święcie przesady" jest jednak coś, co bardzo mi się podoba. Cyniczny biznes. Trudno się dziwić naszemu potężnemu deficytowi w obrotach handlowych z USA, skoro importujemy z Ameryki taki chłam. Wolałbym, byśmy z niej importowali niskie ceny benzyny, brak korków w godzinach pracy, niezamienianie toalet w palarnie, szacunek do pracy i prawa, bezinteresowną życzliwość, przekonanie, że jest się twórcą własnego losu, a nie jego ofiarą, i brak poczucia, że w każdej chwili można stracić samochód. Importowałbym nawet amerykański futbol. Rozumiem jednak, że akurat walentynki są najbliższe poetyki disco polo. Fałszywe wydaje mi się natomiast porównywanie ich do Dnia Kobiet. Istnieją, owszem, podobieństwa - choćby wyrażanie uczuć na komendę. Dzień Kobiet był jednak w gruncie rzeczy świętem państwowym, podczas gdy walentynki są w istocie świętem biznesowym. Polacy nie wydali oczywiście na walentynki tyle co Amerykanie, którzy tylko w Internecie zrobili walentynkowe zakupy za 650 mln dolarów (w tym 240 mln dolarów na bieliznę i stroje intymne). Walentynki są jednak u nas naprawdę świetnie kręcącym się interesem. Wystarczy przejrzeć gazety albo włączyć telewizor. Walentynkowe życzenia ("Wielkie romanse, wielkie uczucia, wielkie emocje"); walentynkowa promocja Ery GSM; walentynkowe zniżki na życzenia; kartki; serduszka; baloniki; telefony komórkowe z serduszkami; walentynkowe kolacje; butelki wódki z całującymi się gołąbkami; czekoladki z serduszkami; walentynkowy plebiscyt na najlepszą piosenkę o miłości (do wyboru m.in. "Kochać", "Jeżeli kochać", "Zawsze cię będę kochać", "Kocham cię kochanie moje", a nawet "Kochać inaczej"); losowanie walentynkowych życzeń ("wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych dla celów marketingowych..."); walentynkowe dodatki (obok zapowiedź jakże ' propos - "jutro nieruchomości: umowa dożywocia" i druga, też ' propos - "za tydzień - jak spać zdrowo i wygodnie"); lizaki "Love"; bombonierki "Mój sekret"; walentynkowe życzenia internetowe; walentynkowe reklamy; walentynkowe programy telewizyjne; walentynkowy konkurs audiotele (główna nagroda - samochód ze sterowanym położeniem kierownicy, choć bardziej na miejscu byłyby sterowane siedzenia); wreszcie ciastka "Donuts" "z nadzieniem owocowym w czerwonej polewie lukrowej". W porządku, też mi słodko i mnie mdli, ale przyznają Państwo, że lista jest imponująca. Czyż nie o to nam szło? Nasz klient nasz pan. Ludność zgłasza oddolne zapotrzebowanie, a biznes gwarantuje podaż. A jak biznes ma łeb, to nawet stworzy popyt. Można więc biadolić, że im mniej prawdziwych więzi uczuciowych, tym więcej erzacu, ale też erzac jest niemal pod każdą postacią, do wyboru, do koloru. W zaproszeniu, jakie dostałem kilka dni temu na Karnawałowy Wieczór Zakochanych, napisano, że 14 lutego to dzień, w którym miłość potrzebuje dowodów. Otóż jest to jedyny dzień, w którym miłość nie potrzebuje żadnych dowodów, w każdym razie nie potrzebuje dowodów walentynkowych. Mogą nas one bowiem narazić na całkiem słuszny zarzut ulegania atmosferze kiczu i tandety. Już w Biblii napisano, że "z obfitości serca - usta mówią". No i dobrze, ale czy muszą mówić na rozkaz? 14 lutego jest w istocie próbą zalegalizowania ekshibicjonizmu i infantylizmu, a same walentynki są niezłym pomysłem na banalizację miłości. Jest to więc w sumie świetny dzień, by się odkochać. Ciekawe, że w stosunku do św. Walentego, męczennika rzymskiego z IV wieku, o wiele więcej rozsądku wykazywali nasi przodkowie. W Niemczech uznawano jego święto za dzień feralny, a jego samego za patrona chorych na padaczkę. W Polsce zaś od połowy XVI wieku Walek był dla ludu synonimem diabła. Jak patron chorych na padaczkę i synonim diabła mógł zostać patronem zakochanych? Może to, że tak się stało, mówi nam wszystko o istocie miłości? Z krytyką i kpinami z walentynek nie należy jednak przesadzać. W końcu to wszystko głównie dla młodych, a lepiej, że młodzi wysyłają sobie walentynkowe kartki, niż mieliby się walić po głowie kijami baseballowymi. Przyjdzie czas, to ochłoną i dostaną od życia po głowie tak, że zrozumieją sens żydowskiego dowcipu. W czasie przyjęcia z okazji srebrnego wesela do smutnego małżonka podchodzi znajomy: - Kohn, dlaczego ty jesteś taki smutny? - Bo wiesz, już w piątą rocznicę ślubu miałem ochotę ją zabić. A teraz jestem smutny, bo dostałbym 20 lat i właśnie wychodziłbym na wolność. Sam walentynki spędzę profilaktycznie za granicą. Może tam nie dojdzie moich uszu wielki jazgot. Rżnij Walenty!
Więcej możesz przeczytać w 8/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.