Na polskiej wsi sensu jest dwa procent, reszta to obijanie się przy płocie, przy piwie, pod sklepem
Ostatnio często czytamy i słyszymy o polskiej wsi, o niedostatkach produkcji rolnej, rozdrobnieniu gospodarstw i ogólnej beznadziei w tej kwestii. Sądzę, że wszystko to prawda, ale do pewnego stopnia, tak jak w jednej z powieści Evelyna Waugha redaktorowi naczelnemu trzeba było odpowiadać tylko „yes” albo „up to a point”. „Teraz pojedzie pan do Moskwy, to w Japonii” – mówi szef. „Up to a point” – odpowiada dziennikarz.
Otóż wieś polska jest taka, jak ją opisują, ale „up to a point”. Dwie historyjki: trzech braci, jeden pojechał do Niemiec, pracował jako mechanik samochodowy. Kiedy wrócił, pomógł dwóm młodszym i razem założyli pośrednictwo samochodowe, które w lokalnym miasteczku sprowadza dobre zachodnie samochody tylko na zamówienie. Ponieważ są uczciwi – prosperują, a ojciec pijak tak się zdumiał, że przestał pić.
Dwóch prawie dwudziestoletnich synów skromnej bardzo znajomej było świetnymi uczniami w lokalnym gimnazjum, i to do tego stopnia świetnymi, że mieli kłopoty, bo poprawiali nauczycieli. Nie poszli jednak najpierw na studia, jak to robili wszyscy dziesięć lat temu (zaoczne i beznadziejne), ale do szkół zawodowych. Jeden się kształci na murarza, drugi na fizykoterapeutę. Potem pomyślą o maturze i tak dalej. Najpierw zawód.
Tyle o młodzieży niepijącej, bo z pijącej nic nie będzie. Natomiast dorośli w zasadzie nic nie robią, wyjąwszy też dwóch. Jeden ma 30 hektarów kaczek, dużo pieniędzy, ale haruje jak wół. Drugi 70 hektarów agrestu, potentat ciężko zapracowany. Zielony agrest idzie na wyrób galaretek. Skąd zdobyli takie areały? Stopniowo skupują ziemię, jak tylko jest okazja, i tak od lat. Obaj przed pięćdziesiątką, mili, bez pretensji, dorzeczni, niepolityczni, bez układów i sieci. Ludzie ich podziwiają, ale na tym koniec. Naśladować ci, którzy zostali na wsi, nie potrafią. Za dużo wysiłku, trzeba umieć liczyć i planować. Trzeba trochę ryzykować, bo ceny się zmieniają. Jednak i kaczki, i galaretki ludzie jeść będą. Kto im doradził? Nikt, bo doradztwo praktycznie nie istnieje, mimo że są odpowiednie agendy i posady. Zwyczajne, tradycyjne rolnictwo jest skazane na upadek.
Zwyczajne codzienne uprawy ogrodu warzywnego – także, bo to się po prostu nie opłaca, trzeba mieć nawet na wsi takie hobby, a ma je coraz mniej osób. Więc nawet, jeżeli to PSL broni tych rolników, którzy mają 5-7 hektarów i żyją w błędnym kole przetrwania do wiosny, to oni dają się bronić, bo są leniwi. Wielokrotnie wyliczałem, że taki rolnik pracuje dwa miesiące w roku. Jak ma z tego mieć kokosy? Czego by chciał od świata? Jeśli woli spędzać życie na patrzeniu na krowę (jedną) i przeczepianiu jej co kilka godzin, to jego sprawa.
Ależ nie jego – krzyczą zwolennicy modernizacji rolnictwa. Nonsens. Żeby modernizować, trzeba zmienić mentalność, a nie wielkość areału. Trzeba ludziom powiedzieć, że się zachowują leniwie i beztrosko, żeby nie narzekali na marne żytko czy kartofle, jak jest susza i jak są deszcze, bo i tak zawsze będzie marnie. Trzeba chcieć mieć nie tyle pieniądze, ile poczucie, że się pracuje z sensem i że się odpoczywa z sensem. Na polskiej wsi sensu jest dwa procent, reszta to obijanie się po lekarzach, przy płocie, przy piwie, pod sklepem lub w lesie na kradzeniu drzewa.
Nie jest to specjalnie groźne dla gospodarki, jeżeli stopniowo przestaniemy płacić za leczenie i emerytury tych basałyków, ale jest groźne dla polityki, bo to są ludzie z natury rzeczy najbardziej ciemni. Nie dlatego, że są głupi, wcale nie, bo bywają całkiem rozsądni, ale dlatego, że nic ich nie obchodzi. Nic bowiem nie wpłynie na ich los ani pozytywnie, ani negatywnie. Ufają obietnicom PSL czy PiS, ale też do pewnego stopnia. Oni bowiem, jak nie byli obywatelami na skutek bestialskiego czy tylko niemądrego zachowania polskiej szlachty, tak dalej obywatelami są tylko nazwy. Prowadzą bowiem życie poza życiem.
Ale za dziesięć lat przyjdzie kres i ci młodzi, o których mowa była na początku, przyjdą do władzy i do siły przede wszystkim materialnej, a wtedy drżyjcie, wielomówni mieszczanie! Przyjdzie prawdziwa kryska na Matyska.
Otóż wieś polska jest taka, jak ją opisują, ale „up to a point”. Dwie historyjki: trzech braci, jeden pojechał do Niemiec, pracował jako mechanik samochodowy. Kiedy wrócił, pomógł dwóm młodszym i razem założyli pośrednictwo samochodowe, które w lokalnym miasteczku sprowadza dobre zachodnie samochody tylko na zamówienie. Ponieważ są uczciwi – prosperują, a ojciec pijak tak się zdumiał, że przestał pić.
Dwóch prawie dwudziestoletnich synów skromnej bardzo znajomej było świetnymi uczniami w lokalnym gimnazjum, i to do tego stopnia świetnymi, że mieli kłopoty, bo poprawiali nauczycieli. Nie poszli jednak najpierw na studia, jak to robili wszyscy dziesięć lat temu (zaoczne i beznadziejne), ale do szkół zawodowych. Jeden się kształci na murarza, drugi na fizykoterapeutę. Potem pomyślą o maturze i tak dalej. Najpierw zawód.
Tyle o młodzieży niepijącej, bo z pijącej nic nie będzie. Natomiast dorośli w zasadzie nic nie robią, wyjąwszy też dwóch. Jeden ma 30 hektarów kaczek, dużo pieniędzy, ale haruje jak wół. Drugi 70 hektarów agrestu, potentat ciężko zapracowany. Zielony agrest idzie na wyrób galaretek. Skąd zdobyli takie areały? Stopniowo skupują ziemię, jak tylko jest okazja, i tak od lat. Obaj przed pięćdziesiątką, mili, bez pretensji, dorzeczni, niepolityczni, bez układów i sieci. Ludzie ich podziwiają, ale na tym koniec. Naśladować ci, którzy zostali na wsi, nie potrafią. Za dużo wysiłku, trzeba umieć liczyć i planować. Trzeba trochę ryzykować, bo ceny się zmieniają. Jednak i kaczki, i galaretki ludzie jeść będą. Kto im doradził? Nikt, bo doradztwo praktycznie nie istnieje, mimo że są odpowiednie agendy i posady. Zwyczajne, tradycyjne rolnictwo jest skazane na upadek.
Zwyczajne codzienne uprawy ogrodu warzywnego – także, bo to się po prostu nie opłaca, trzeba mieć nawet na wsi takie hobby, a ma je coraz mniej osób. Więc nawet, jeżeli to PSL broni tych rolników, którzy mają 5-7 hektarów i żyją w błędnym kole przetrwania do wiosny, to oni dają się bronić, bo są leniwi. Wielokrotnie wyliczałem, że taki rolnik pracuje dwa miesiące w roku. Jak ma z tego mieć kokosy? Czego by chciał od świata? Jeśli woli spędzać życie na patrzeniu na krowę (jedną) i przeczepianiu jej co kilka godzin, to jego sprawa.
Ależ nie jego – krzyczą zwolennicy modernizacji rolnictwa. Nonsens. Żeby modernizować, trzeba zmienić mentalność, a nie wielkość areału. Trzeba ludziom powiedzieć, że się zachowują leniwie i beztrosko, żeby nie narzekali na marne żytko czy kartofle, jak jest susza i jak są deszcze, bo i tak zawsze będzie marnie. Trzeba chcieć mieć nie tyle pieniądze, ile poczucie, że się pracuje z sensem i że się odpoczywa z sensem. Na polskiej wsi sensu jest dwa procent, reszta to obijanie się po lekarzach, przy płocie, przy piwie, pod sklepem lub w lesie na kradzeniu drzewa.
Nie jest to specjalnie groźne dla gospodarki, jeżeli stopniowo przestaniemy płacić za leczenie i emerytury tych basałyków, ale jest groźne dla polityki, bo to są ludzie z natury rzeczy najbardziej ciemni. Nie dlatego, że są głupi, wcale nie, bo bywają całkiem rozsądni, ale dlatego, że nic ich nie obchodzi. Nic bowiem nie wpłynie na ich los ani pozytywnie, ani negatywnie. Ufają obietnicom PSL czy PiS, ale też do pewnego stopnia. Oni bowiem, jak nie byli obywatelami na skutek bestialskiego czy tylko niemądrego zachowania polskiej szlachty, tak dalej obywatelami są tylko nazwy. Prowadzą bowiem życie poza życiem.
Ale za dziesięć lat przyjdzie kres i ci młodzi, o których mowa była na początku, przyjdą do władzy i do siły przede wszystkim materialnej, a wtedy drżyjcie, wielomówni mieszczanie! Przyjdzie prawdziwa kryska na Matyska.
Więcej możesz przeczytać w 40/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.