W Lusace, na największym w Zambii międzynarodowym lotnisku, od czterech dni nie ma prądu. Huk, łomot, wszystko zgasło. W ruch poszedł agregat awaryjny, ale też wyleciał w powietrze. Przez pół dnia, zanim elektrycy skoczyli do miasta po kable i założyli prowizoryczne obejście, samoloty lądowały na nieoświetlonym pasie, nie skanowano walizek, boardingi wypisywano ręcznie przy świeczkach, służby nawet nie udawały, że kontrolują, wszyscy łazili w tę i z powrotem, jak chcieli. Bagaże nadal obsługiwane są „analogowo”. W ścianie terminala wykuto dziurę, panowie wystawiają w niej przywiezione z samolotu torby, podróżni krzyczą: „Moja, moja!”. W korytarzach – egipskie ciemności, nie działają sklepy, bankomaty, dystrybutor biletów parkingowych zastępuje dwóch młodzieńców dogorywających w odblaskowych kamizelkach w czterdziestostopniowym upale.
Na lotnisku, w internecie, w gazetach Zambijczycy albo robią sobie jaja, albo załamują ręce. Mówią dokładnie to samo, co kilka tygodni temu słyszałem w Moskwie od Rosjan opowiadających historie o prezydencie, który żeby zmniejszyć liczbę ofiar wypadków, wstrzymał remonty dróg, kazał natomiast budować przy nich szpitale. Albo gdy sam dzieliłem się przeżyciami z boju z systemem, który – żebyś mógł wjechać na teren sklepu – wymaga od ciebie wypełnienia trzech (chwilę później wyrzucanych) kartek formatu A4. Ludzie mówią: przepraszamy, to nie my, to taki kraj. W Lusace państwowy zarząd lotniska twierdzi, że agregat wyleciał w powietrze przez elektryków, państwowi elektrycy twierdzą, że lotnisko naprawiało go metodą „na ślinę i sznurek”. Za kilka tygodni wszystko wróci pewnie do normy, czyli do stanu pogodnego oczekiwania na kolejny skandalik. Ot, choćby taki jak ten sprzed kilku miesięcy, gdy policjant uznał psychicznie chorą kobietę za czarownicę i wywiózł ją w okolice pasa startowego, żeby sobie stamtąd odleciała na miotle, a ta ułożyła się do snu w silniku jednego z nocujących na lotnisku samolotów (i Bogu dzięki, że rano ostatecznie stamtąd wypadła, a nie dała się wciągnąć).
Z tych historii wniosek mogą wyciągnąć nie tylko terroryści (żeby dostać się z bombą na pokład, nie trzeba obchodzić wymyślnych detektorów w Chicago czy Amsterdamie, wystarczy przeciąć parę kabli koło jednego z afrykańskich lotnisk). Takie miejsca to też fascynujący poligon dla wszystkich przekonanych, że prawo modeluje zachowania, ma nie tylko zadania regulujące, ale też kulturotwórcze. W Zambii, w Rosji, w dziesiątkach innych krajów, na każdym świstku wypisanych jest przecież 850 podstaw prawnych. A społeczeństwa, wspólnoty ludzi wzajemnie za siebie odpowiedzialnych wciąż nie ma. Jest oficjalny patriotyczny lukier u góry, wzmacniane (dawną wojną albo współczesnym mistrzostwem w piłkę) głębokie poczucie przynależności w sercu, na co dzień jednak – trudna walka o swoje i wymuszona okolicznościami lojalność tylko wobec tych, którym dobrze się życzy. Policjant, który na jednej z lusackich ulic zatrzymuje nas, by powiedzieć, że mamy włączone światła. Odpowiadamy, że powinniśmy mieć, bo to obowiązek od szóstej po południu. Policjant uprzejmie się dziwi: ale przecież jest dopiero za dziesięć...
Jak skleić tu na powrót literę prawa z jego duchem? Droga nie do przejścia, dla których fascynująca i złożona Afryka to wyłącznie miejsce dobroczynnej aktywności, względnie kopalnia anegdot. Albo mentalnej kolonizacji. W południowoafrykańskiej gazecie czytam, że w Kamerunie (gdzie homoseksualiści są karani, podobnie jest np. w Ugandzie) skazano dwóch facetów na pięć lat w pace za to, że używali „zniewieściałego słownictwa” oraz pili słodki likier Baileys, który sędzia w uzasadnieniu uznał za „napój dla gejów”. Zachodnie organizacje napiszą teraz tonę listów, ktoś zablokuje jakiś kredyt, my damy wyraz (słusznemu) oburzeniu, a przecież ludzie tu nadal będą myśleć to, co myślą. Gdy ktoś naszym zdaniem źle waży racje między elementarnymi prawami człowieka a tym, co nosi cechy promocji jakiejś ideologii, nie ma co pouczać go z pozycji jaśnie oświeconego, bo to się na tym kontynencie zwykle kończyło jeszcze większą katastrofą. Stara zasada: zanim zacznie się gadać o Afryce, trzeba nauczyć się jej słuchać.
Świetnie się składa – słuch wyostrza się podobno po ciemku.
Na lotnisku, w internecie, w gazetach Zambijczycy albo robią sobie jaja, albo załamują ręce. Mówią dokładnie to samo, co kilka tygodni temu słyszałem w Moskwie od Rosjan opowiadających historie o prezydencie, który żeby zmniejszyć liczbę ofiar wypadków, wstrzymał remonty dróg, kazał natomiast budować przy nich szpitale. Albo gdy sam dzieliłem się przeżyciami z boju z systemem, który – żebyś mógł wjechać na teren sklepu – wymaga od ciebie wypełnienia trzech (chwilę później wyrzucanych) kartek formatu A4. Ludzie mówią: przepraszamy, to nie my, to taki kraj. W Lusace państwowy zarząd lotniska twierdzi, że agregat wyleciał w powietrze przez elektryków, państwowi elektrycy twierdzą, że lotnisko naprawiało go metodą „na ślinę i sznurek”. Za kilka tygodni wszystko wróci pewnie do normy, czyli do stanu pogodnego oczekiwania na kolejny skandalik. Ot, choćby taki jak ten sprzed kilku miesięcy, gdy policjant uznał psychicznie chorą kobietę za czarownicę i wywiózł ją w okolice pasa startowego, żeby sobie stamtąd odleciała na miotle, a ta ułożyła się do snu w silniku jednego z nocujących na lotnisku samolotów (i Bogu dzięki, że rano ostatecznie stamtąd wypadła, a nie dała się wciągnąć).
Z tych historii wniosek mogą wyciągnąć nie tylko terroryści (żeby dostać się z bombą na pokład, nie trzeba obchodzić wymyślnych detektorów w Chicago czy Amsterdamie, wystarczy przeciąć parę kabli koło jednego z afrykańskich lotnisk). Takie miejsca to też fascynujący poligon dla wszystkich przekonanych, że prawo modeluje zachowania, ma nie tylko zadania regulujące, ale też kulturotwórcze. W Zambii, w Rosji, w dziesiątkach innych krajów, na każdym świstku wypisanych jest przecież 850 podstaw prawnych. A społeczeństwa, wspólnoty ludzi wzajemnie za siebie odpowiedzialnych wciąż nie ma. Jest oficjalny patriotyczny lukier u góry, wzmacniane (dawną wojną albo współczesnym mistrzostwem w piłkę) głębokie poczucie przynależności w sercu, na co dzień jednak – trudna walka o swoje i wymuszona okolicznościami lojalność tylko wobec tych, którym dobrze się życzy. Policjant, który na jednej z lusackich ulic zatrzymuje nas, by powiedzieć, że mamy włączone światła. Odpowiadamy, że powinniśmy mieć, bo to obowiązek od szóstej po południu. Policjant uprzejmie się dziwi: ale przecież jest dopiero za dziesięć...
Jak skleić tu na powrót literę prawa z jego duchem? Droga nie do przejścia, dla których fascynująca i złożona Afryka to wyłącznie miejsce dobroczynnej aktywności, względnie kopalnia anegdot. Albo mentalnej kolonizacji. W południowoafrykańskiej gazecie czytam, że w Kamerunie (gdzie homoseksualiści są karani, podobnie jest np. w Ugandzie) skazano dwóch facetów na pięć lat w pace za to, że używali „zniewieściałego słownictwa” oraz pili słodki likier Baileys, który sędzia w uzasadnieniu uznał za „napój dla gejów”. Zachodnie organizacje napiszą teraz tonę listów, ktoś zablokuje jakiś kredyt, my damy wyraz (słusznemu) oburzeniu, a przecież ludzie tu nadal będą myśleć to, co myślą. Gdy ktoś naszym zdaniem źle waży racje między elementarnymi prawami człowieka a tym, co nosi cechy promocji jakiejś ideologii, nie ma co pouczać go z pozycji jaśnie oświeconego, bo to się na tym kontynencie zwykle kończyło jeszcze większą katastrofą. Stara zasada: zanim zacznie się gadać o Afryce, trzeba nauczyć się jej słuchać.
Świetnie się składa – słuch wyostrza się podobno po ciemku.
Więcej możesz przeczytać w 41/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.