Mówiąc wprost, debat u nas dostatek, a nawet pewna nadpodaż. Ale ich liczba nijak się ma do jakości. Inaczej niż w Ameryce, gdzie debata była tylko jedna, ale za to taka, po której pół świata zasnąć nie mogło z wrażenia. Kolejny raz polityka pokazała swoją magiczną przyciągającą moc. Pewniak dostał w skórę, skazaniec zmartwychwstał.
Były wielkie emocje, bezpośrednie starcie, brak fingowania ciosów. Obama przyszedł na debatę szalenie pewny siebie. Świadomy swojej sondażowej przewagi i równie świadomy nieskończonej liczby wpadek konkurenta. Ale prezydent najwyraźniej zachorował na chorobę władców absolutnych. Jej najjaskrawszym objawem jest organiczna niechęć do rozliczania własnych działań, do tłumaczenia się z błędów i niespełnionych obietnic. A Romney właśnie to robił, rozliczał i ostro punktował. Efekt: od ćwierć wieku w Stanach żaden kandydat nie wygrał debaty tak przekonująco. Jednym spektakularnym występem Romney zmienił reguły gry. Przestał być facetem, który chce otwierać okna w samolotach i tłumaczy Anglikom, jak organizować igrzyska. Zaczął być realną propozycją dla mieszkańców „swing states”. A to duża zaliczka przed listopadem.
A u nas? Jak mawia znajomy polityk: jaka Ameryka, taka Marilyn Monroe. Debaty takie więcej rachityczne, bardziej na pokaz niż do rzeczy. Naszych polityków tłumaczyć może to, że na szali nie ma dziś wiele, do wyborów jeszcze długie, długie miesiące. Ale skoro postanowili sięgnąć po format debat, to trzeba je stosownie ocenić.
Weźmy debatę ekonomiczną upichconą przez PiS. Miał być poważny entourage (w końcu Pałac Staszica Polskiej Akademii Nauk to nie byle jaki lokal i tradycja) i równie poważna wymiana (często sprzecznych) poglądów różnych ekonomicznych guru. Ale debaty nie było prawie wcale, profesorowie wygłaszali jeden po drugim własne oracje i na tym ich rola się skończyła. Nikt ich nie zachęcał, by wchodzili w spór. Bo też najwyraźniej tak właśnie być miało. Jarosław Kaczyński nie chciał żadnej debaty – bo przy takim założeniu musiałby być zainteresowany poglądami myślących inaczej (a nie jest). Chciał pokazania tak po PR-owsku własnej partii jako tej jedynej zaangażowanej i odpowiedzialnej. Ci, którzy przyszli do PAN z poważnymi zamiarami, wyszli niepoważnie. Także dlatego, wracając do lokalizacji, że zamiast dostojeństwa pałacu widzowie zobaczyli scenografięjak z wiejskiego wesela. Resztkę powagi dyskutantom odbierał wielki napis ALTERNATYWA. Byłoby już poważniej i trafniej, gdyby nad całością zawisło hasło „Alternatywy 4”.
PiS nie odpuszcza. Po skutecznie przeprowadzonym pobudkowym marszu i tyleż sztucznej, co przykuwającej uwagę zagrywce z wysunięciem na front niby-premiera zwołuje kolejne debaty, o służbie zdrowia, pracy i płacy itd. Ta ofensywa jeszcze przyspieszy, bo partia będzie – niczym Małysz wiatrem – niesiona wynikami najnowszego, dość sensacyjnego sondażu TNS Polska. Tak wyraźna, sześciopunktowa przewaga sondażowa PiS nad PO, pierwsza od lat, potwierdza, że podrdzewiała machina pisowska jakby dostała porcję świeżego oleju. Ale też platformersi coraz bardziej grzęzną. Wielu z nich dopiero po sondażu TNS będzie mogło dostrzec powagę sytuacji.
Od wielu tygodni politycy PO zbiorowo zamilkli w oczekiwaniu na to, że Donald jeszcze raz wyratuje ich wszystkich z opresji – dzięki jednemu mocnemu wystąpieniu w Sejmie. Obawiam się, że tym razem przeceniają możliwości premiera. Tzw. orędzie rodzi się w bólach, jest już jak mocno przenoszona ciąża. To, co o nim wiemy kilka dni przed wygłoszeniem, każe zachować lekki sceptycyzm. Cudów nie będzie, bo w tych czasach trzeba o nich zapomnieć. Żeby pokazać prawdziwe przyspieszenie, premier musiałby użyć czegoś więcej niż słów. Musiałby mocno przetasować skład swojego rządu. Byłoby to ze strony Tuska przyznanie, że jego własna autorska koncepcja sprzed roku po prostu nie wypaliła. Słabi ministrowie (wszyscy wiemy, o kim mowa) szkodzą nie tylko konkretnym sprawom, ale też samemu premierowi. Powinni ustąpić miejsca ludziom z wiedzą, doświadczeniem i charyzmą. To już najwyższa pora na zmiany. Tusku, musisz, ale czy chcesz i potrafisz?
A u nas? Jak mawia znajomy polityk: jaka Ameryka, taka Marilyn Monroe. Debaty takie więcej rachityczne, bardziej na pokaz niż do rzeczy. Naszych polityków tłumaczyć może to, że na szali nie ma dziś wiele, do wyborów jeszcze długie, długie miesiące. Ale skoro postanowili sięgnąć po format debat, to trzeba je stosownie ocenić.
Weźmy debatę ekonomiczną upichconą przez PiS. Miał być poważny entourage (w końcu Pałac Staszica Polskiej Akademii Nauk to nie byle jaki lokal i tradycja) i równie poważna wymiana (często sprzecznych) poglądów różnych ekonomicznych guru. Ale debaty nie było prawie wcale, profesorowie wygłaszali jeden po drugim własne oracje i na tym ich rola się skończyła. Nikt ich nie zachęcał, by wchodzili w spór. Bo też najwyraźniej tak właśnie być miało. Jarosław Kaczyński nie chciał żadnej debaty – bo przy takim założeniu musiałby być zainteresowany poglądami myślących inaczej (a nie jest). Chciał pokazania tak po PR-owsku własnej partii jako tej jedynej zaangażowanej i odpowiedzialnej. Ci, którzy przyszli do PAN z poważnymi zamiarami, wyszli niepoważnie. Także dlatego, wracając do lokalizacji, że zamiast dostojeństwa pałacu widzowie zobaczyli scenografięjak z wiejskiego wesela. Resztkę powagi dyskutantom odbierał wielki napis ALTERNATYWA. Byłoby już poważniej i trafniej, gdyby nad całością zawisło hasło „Alternatywy 4”.
PiS nie odpuszcza. Po skutecznie przeprowadzonym pobudkowym marszu i tyleż sztucznej, co przykuwającej uwagę zagrywce z wysunięciem na front niby-premiera zwołuje kolejne debaty, o służbie zdrowia, pracy i płacy itd. Ta ofensywa jeszcze przyspieszy, bo partia będzie – niczym Małysz wiatrem – niesiona wynikami najnowszego, dość sensacyjnego sondażu TNS Polska. Tak wyraźna, sześciopunktowa przewaga sondażowa PiS nad PO, pierwsza od lat, potwierdza, że podrdzewiała machina pisowska jakby dostała porcję świeżego oleju. Ale też platformersi coraz bardziej grzęzną. Wielu z nich dopiero po sondażu TNS będzie mogło dostrzec powagę sytuacji.
Od wielu tygodni politycy PO zbiorowo zamilkli w oczekiwaniu na to, że Donald jeszcze raz wyratuje ich wszystkich z opresji – dzięki jednemu mocnemu wystąpieniu w Sejmie. Obawiam się, że tym razem przeceniają możliwości premiera. Tzw. orędzie rodzi się w bólach, jest już jak mocno przenoszona ciąża. To, co o nim wiemy kilka dni przed wygłoszeniem, każe zachować lekki sceptycyzm. Cudów nie będzie, bo w tych czasach trzeba o nich zapomnieć. Żeby pokazać prawdziwe przyspieszenie, premier musiałby użyć czegoś więcej niż słów. Musiałby mocno przetasować skład swojego rządu. Byłoby to ze strony Tuska przyznanie, że jego własna autorska koncepcja sprzed roku po prostu nie wypaliła. Słabi ministrowie (wszyscy wiemy, o kim mowa) szkodzą nie tylko konkretnym sprawom, ale też samemu premierowi. Powinni ustąpić miejsca ludziom z wiedzą, doświadczeniem i charyzmą. To już najwyższa pora na zmiany. Tusku, musisz, ale czy chcesz i potrafisz?
Więcej możesz przeczytać w 41/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.