Diabły i arlekiny weneckie, tańczące korowody na ulicach Rio de Janeiro, szaleństwa w Vancouver, Nicei i niemieckich miasteczkach
Na początku roku świat zakłada prześmiewczą maskę - niezależnie od szerokości i długości geograficznej. Najbardziej magiczny karnawał odbywa się w Wenecji. W przeszłości tylko dwie Rzeczpospolite stawiały przed swą nazwą słowo "najjaśniejsza": Polska i Wenecja. Serenissima (najjaśniejsza), zwana perłą Adriatyku, jest miejscem fascynującym. Najlepiej wybrać się tam teraz - gdy trwa karnawał. I to nie tylko dlatego, że jadąc do tego miasta, można zatrzymać się w Alpach, by pojeździć na nartach. I nie tylko dlatego, że nad Adriatykiem zimy praktycznie nie ma, a rześkie powietrze łagodzi trudy zwiedzania.
Romantyczny arlekin z dawnych komedii króluje tu niepodzielnie. Wyobraźmy sobie wenecki plac św. Marka wypełniony tłumem arlekinów, smutnych błaznów pedrolino (we Francji przechrzczonych na pierrota), pięknych Colombin, głupkowatych Pulcinell. Między nimi przechadzają się tajemnicze postaci w trójgraniastych kapeluszach i długich płaszczach, w których na pewno ukrywają sztylet lub truciznę, bo w Serenissimie nieustannie spiskowano, dopuszczano się mordów politycznych i tajnych sprzysiężeń. Oto groźny Turek, odwieczny wróg Wenecji, wyciąga zakrzywiony miecz, a naprzeciw niego staje rycerz chrześcijański ze znakiem św. Marka na tarczy. Obok przechadzają się damy w tiulach, z wymalowanymi na policzkach znakami kabały. Wprawdzie formalnie karnawał w Wenecji rozpoczyna się w drugi dzień Bożego Narodzenia i trwa do tłustego czwartku, ale pierwsze maski i szaty z komedii dell?arte zobaczymy tam już w październiku. Czas zabawy kończy się w przededniu Popielca szalonym balem na placu św. Marka. Historia karnawału sięga aż do starogreckich Dionizjów, kiedy przez kilka dni oddawano cześć bogowi wina i jego rozpustnemu orszakowi. Zachowania, które na co dzień uznawano za nieprzyzwoite, akceptowano w dionizyjskim upojeniu winem, tańcem i swobodą. W starożytnym Rzymie sławę zyskały obchodzone pod koniec grudnia Saturnalia. Odwracały się wówczas społeczne i towarzyskie role: panowie obsługiwali niewolników, dorośli mieli prawo do dziecięcych zachcianek. Wszyscy mogli się przebrać - ukrywając tożsamość, zyskiwali zapewnienie, że wszelkie obyczajowe ekscesy pozostaną bezkarne. Kilkudniowa zamiana ról i zwolnienie z krępujących fantazję zakazów pozwalały później łatwiej znosić trudy życia: niewolnik wiedział, że może naubliżać panu, czcigodny senator mógł się upić, a mężatce wolno było się oddać przygodnemu włóczędze. W takiej postaci obyczaj ten najpełniej przetrwał w Wenecji. Jego znakiem jest kostium ulicznej komedii. Jest bowiem najlepiej znany i pozwala w zrozumiały dla innych sposób wyrazić skrywane przez cały rok pragnienia: Colombiny na przygodę z nieznajomym, arlekina na romantyczne spotkanie, pedrolina na odrzucenie trywialnego błazeństwa i dialog z dorównującym mu przenikliwością mędrcem.
Wprawdzie maski i kolorowe szaty są dziś wyrobami made in Taiwan, ale duch miejsca i czasu jest wciąż ten sam. Chuderlawi panowie przebrani ni to za rycerzy, ni to za kosmitów zyskali nagle poczucie siły, które pewnie pomoże im wytrwać następne miesiące przed komputerem. Cnotliwy mieszczuch przebrany za diabła wierzy, że, dzięki jednodniowemu szaleństwu zachowa spokój przez resztę roku. Diabeł wenecki? Nie, słynne diabły lub półdiabla weneckie to archaiczne barometry wyrabiane przez mistrzów szklarstwa na wyspie Murano; czarcie figurki zamknięte w wypełnionych cieczą słojach poruszają się, gdy zmienia się ciśnienie atmosferyczne. Wenecja to chyba jedyne miasto na świecie, gdzie człowiek czuje się jak aktor na scenie. Wzdłuż Canale Grande wznoszą się - niczym monstrualne dekoracje - opustoszałe pałace, które pamiętają dawną świetność miasta, a dziś są przeżarte grzybem, namoknięte przez coraz wyżej podnoszącą się wodę. Przy schodach przed wiekami wbito w dno drewniane pale, do których przywiązywano łodzie. W 828 r. wenecjanie wykradli z Aleksandrii ciało św. Marka Ewangelisty, by pochować je w konsekrowanej w cztery lata później katedrze. Ta bogata świątynia nie przypomina romańskich czy gotyckich katedr Europy; jedni ją uwielbiają, inni uważają za przykład złego smaku i architektury barbarzyńskiej. Obok słynny Pałac Dożów z wieloma zdobieniami i zakamarkami.
Serce Wenecji przypomina olbrzymią, pompatyczną scenę, na której w wielkim spektaklu Wschód toczy spór z Zachodem. Przeciwnicy nie walczą, co najwyżej pokazują sobie miny i grymasy, w efekcie wzajemnie się wzbogacają. Dlatego wenecki karnawał jest największym na świe- cie spektaklem teatralnym, uczestniczą w nim wszyscy: mieszkańcy, turyści i zamknięta w kamieniu historia. I nie rywalizuje z najsłynniejszym karnawałem w Rio de Janeiro. Jest inny - to nade wszystko orgia kostiumów, po włosku pompatycznych, fantazyjnych i kolorowych. Jak w filmach wielkiego Felliniego na ulice i place wychodzą marzenia i fantazje o innym i barwniejszym życiu.
Rio de Janeiro widziane z daleka może się wydać piękne i pociągające. Nad miastem góruje posąg Chrystusa na górze Corcovado - garbus. Chrystus opiekuńczo wyciąga ręce nad metropolią położoną w miejscu, gdzie morze styka się z górami. Ale miejscowi mają na ten temat swoje zdanie: "Na samej górze jest Bóg. Poniżej posągu, na stokach wzgórz, znajdują się dobrze strzeżone domy bogaczy. A na samym dole tłoczą się niechlujne favelas - dzielnice biedy. Tam mieszkamy my, prawdziwi cariocas!". Jeśli na Rio spojrzymy z bliska, okaże się, że nędza wdziera się wszędzie. Ale cariocas odziedziczyli od swych murzyńskich i portugalskich przodków poczucie rytmu i nie pohamowaną chęć zabawy. Nawet na przekór własnej biedzie. Przez cały rok trenują drużyny konkurujących z sobą szkół samby, przygotowują się reprezentacje różnych dzielnic, by przez kilka dni na przełomie stycznia i lutego oddać się szaleństwu gorących rytmów i tańczyć na ulicach aż do zatracenia - jak ich przodkowie, afrykańscy szamani. To nie jest przedstawienie, w którym wszyscy grają cudze role. To kilka dni zapomnienia o codziennej wegetacji. Nikt niczego nie ukrywa i nie chce wydać się innym, niż jest. Muzyka i temperament przejmują panowanie nad całą metropolią - od szczytów gór, przez nadmorskie drapacze chmur, aż po najbiedniejsze fawele. Podrygują nawet celnicy podczas odprawy bagażowej. Ulice zapełniają się nie tylko wyżywającymi się w ognistym rytmie cariocas, dziewczynami usiłującymi coraz bardziej obnażyć prawie nagie ciała i wieloma turystami z całego świata. Z faweli wychodzą i dołączają do tłumu inni "specjaliści" - łatwo wówczas stracić kamerę, torbę, zegarek. Uniesieni gorącym rytmem i pięknem pobliskiej przyrody, błądzimy po roztańczonych uliczkach starego miasta, przemierzamy je tramwajem bondinho i kolejką linową wjeżdżamy na wzgórze zwane Głową Cukru. Jest to idealne miejsce do nocnej obserwacji owładniętej tańcem metropolii. Nie widać wtedy brzydoty dzielnic nędzy, a Chrystus rozpościerający ramiona symbolizuje wyrozumiałość.
Podobnie położone jest Vancouver. Również tam skalne ściany przeglądają się w wodzie zatok i głębokich fiordów. Leżące nad Pacyfikiem Vancouver coraz bardziej staje się metropolią azjatycką, bo bogaci Chińczycy z Hongkongu upodobali je sobie na bezpieczną siedzibę na wypadek, gdyby komunistyczne Chiny usiłowały ograniczyć swobody gospodarcze przejętej niedawno od Anglików kolonii. Dlatego powstają tam coraz wyższe i wymyślniejsze wieżowce, gdzie mają siedziby chińskie banki i biura. Obchodzony w lutym chiński Nowy Rok świętuje się tu okazalej i huczniej niż w chińskich dzielnicach Nowego Jorku lub San Francisco. Hałaśliwy pochód z długim, wijącym się smokiem z papieru i mnóstwem lampionów jest okazją do zabawy nie tylko dla emigrantów z Państwa Środka. Spokojniejszy jest karnawał indiański, odbywający się tu - podobnie jak w całej Ameryce Północnej - na początku października, kiedy liście drzew, a zwłaszcza klonu kanadyjskiego stają się purpurowe. Polska jesień jest złota, a północnoamerykańska - czerwona. Miejscowi indiańskim latem (Indian summer) nazywają czas, gdy jesienne słońce podkreśla intensywną czerwień gór. Wówczas potomkowie czerwonoskórych wojowników w USA i Kanadzie odrywają się od codziennych zajęć, zakładają pióropusze, malują twarze i tańczą jak przodkowie. Odbywa się to w Stanley Park, gdzie na lesistym półwyspie między wielkim fiordem a wieżowcami miasta zgromadzono indiańskie totemy z całej okolicy. Indianie nie spoufalają się z obcymi. Krępi ludzie o śniadej cerze, trochę podobni do Meksykanów w prostej linii pochodzą od czerwonoskórych wojowników. Na co dzień są farmerami, mechanikami, pracują w lesie albo wegetują, utrzymując się z zasiłku dla bezrobotnych. Ale jest czas, gdy wstępuje w nich duch przodków. Karnawał bardziej teatralny i jednocześnie przypominający wenecki odbywa się również w Nicei - uczestnicy pochodu niosą olbrzymie, karykaturalne maski z masy papierowej. Tutaj - wszak jest to Francja - dominuje aluzja oraz dowcip polityczny i obyczajowy. Grają orkiestry z całego świata, a ludzie obrzucają się kwiatami. Kiedyś było tu więcej szaleństwa niż w czasach antycznych, gdy obchodzono Dionizje czy Saturnalia: obrzucano się jajami i mąką. Karnawał ma wiele twarzy i odbywa się w różnych porach roku. W londyńskiej dzielnicy Notting Hill pochód rusza już sierpniu. W Meksyku czas zabawy zaczyna się 12 grudnia od procesji ku czci Matki Bożej z Guadelupe. Temperament uczestników nie kłóci się z religijnym charakterem uroczystości, podczas której Meksykanie oddają cześć Madonnie. Niemieckie nadreńskie miasta wciąż rywalizują o tytuł stolicy karnawału. Kulminacją szaleństwa jest babska noc, gdy kobiety napadają na mężczyzn i obcinają im... krawaty. Zabawę kończy podobny do nicejskiego pochód z karykaturami znanych osobistości, artystów i polityków. Matką wszystkich karnawałów jest z pewnością wenecki. Jest najbliższy Dionizjom i Saturnaliom. Tylko tu najpełniej realizują się sny i marzenia o innym życiu, innej osobowości, w innych czasach. Wenecja zawsze słynęła z wymyślnych zabaw. Dziś jest stolicą sztuki. Wystarczy wymienić najsłynniejszy na świecie (obok Cannes) festiwal filmowy, najważniejsze biennale sztuk plastycznych, wiele barwnych świąt (w tym festiwal gondolierów rozpoczynający się w pierwszą niedzielę września). Jeśli nawet nie lubimy arii operowych, trudno nie wpaść w podziw, gdy usłyszymy wieczorem bohaterski baryton lub liryczny tenor i chwilę później zobaczymy łódź z zasłuchaną parą oraz oddanym swej arii, jak i swej pracy gondolierem. Potem wyłaniają się kolejne gondole. Smukli chłopcy, ubrani w czarne stroje z czerwonymi kokardami, przypominają rywalizujących z sobą asów słynnej La Scali. W tym konkursie nagrodą są oklaski publiczności i napiwek pasażera. Nierzadko również on włącza się w popisy. Jak nie nazwać tego karnawałem?
Romantyczny arlekin z dawnych komedii króluje tu niepodzielnie. Wyobraźmy sobie wenecki plac św. Marka wypełniony tłumem arlekinów, smutnych błaznów pedrolino (we Francji przechrzczonych na pierrota), pięknych Colombin, głupkowatych Pulcinell. Między nimi przechadzają się tajemnicze postaci w trójgraniastych kapeluszach i długich płaszczach, w których na pewno ukrywają sztylet lub truciznę, bo w Serenissimie nieustannie spiskowano, dopuszczano się mordów politycznych i tajnych sprzysiężeń. Oto groźny Turek, odwieczny wróg Wenecji, wyciąga zakrzywiony miecz, a naprzeciw niego staje rycerz chrześcijański ze znakiem św. Marka na tarczy. Obok przechadzają się damy w tiulach, z wymalowanymi na policzkach znakami kabały. Wprawdzie formalnie karnawał w Wenecji rozpoczyna się w drugi dzień Bożego Narodzenia i trwa do tłustego czwartku, ale pierwsze maski i szaty z komedii dell?arte zobaczymy tam już w październiku. Czas zabawy kończy się w przededniu Popielca szalonym balem na placu św. Marka. Historia karnawału sięga aż do starogreckich Dionizjów, kiedy przez kilka dni oddawano cześć bogowi wina i jego rozpustnemu orszakowi. Zachowania, które na co dzień uznawano za nieprzyzwoite, akceptowano w dionizyjskim upojeniu winem, tańcem i swobodą. W starożytnym Rzymie sławę zyskały obchodzone pod koniec grudnia Saturnalia. Odwracały się wówczas społeczne i towarzyskie role: panowie obsługiwali niewolników, dorośli mieli prawo do dziecięcych zachcianek. Wszyscy mogli się przebrać - ukrywając tożsamość, zyskiwali zapewnienie, że wszelkie obyczajowe ekscesy pozostaną bezkarne. Kilkudniowa zamiana ról i zwolnienie z krępujących fantazję zakazów pozwalały później łatwiej znosić trudy życia: niewolnik wiedział, że może naubliżać panu, czcigodny senator mógł się upić, a mężatce wolno było się oddać przygodnemu włóczędze. W takiej postaci obyczaj ten najpełniej przetrwał w Wenecji. Jego znakiem jest kostium ulicznej komedii. Jest bowiem najlepiej znany i pozwala w zrozumiały dla innych sposób wyrazić skrywane przez cały rok pragnienia: Colombiny na przygodę z nieznajomym, arlekina na romantyczne spotkanie, pedrolina na odrzucenie trywialnego błazeństwa i dialog z dorównującym mu przenikliwością mędrcem.
Wprawdzie maski i kolorowe szaty są dziś wyrobami made in Taiwan, ale duch miejsca i czasu jest wciąż ten sam. Chuderlawi panowie przebrani ni to za rycerzy, ni to za kosmitów zyskali nagle poczucie siły, które pewnie pomoże im wytrwać następne miesiące przed komputerem. Cnotliwy mieszczuch przebrany za diabła wierzy, że, dzięki jednodniowemu szaleństwu zachowa spokój przez resztę roku. Diabeł wenecki? Nie, słynne diabły lub półdiabla weneckie to archaiczne barometry wyrabiane przez mistrzów szklarstwa na wyspie Murano; czarcie figurki zamknięte w wypełnionych cieczą słojach poruszają się, gdy zmienia się ciśnienie atmosferyczne. Wenecja to chyba jedyne miasto na świecie, gdzie człowiek czuje się jak aktor na scenie. Wzdłuż Canale Grande wznoszą się - niczym monstrualne dekoracje - opustoszałe pałace, które pamiętają dawną świetność miasta, a dziś są przeżarte grzybem, namoknięte przez coraz wyżej podnoszącą się wodę. Przy schodach przed wiekami wbito w dno drewniane pale, do których przywiązywano łodzie. W 828 r. wenecjanie wykradli z Aleksandrii ciało św. Marka Ewangelisty, by pochować je w konsekrowanej w cztery lata później katedrze. Ta bogata świątynia nie przypomina romańskich czy gotyckich katedr Europy; jedni ją uwielbiają, inni uważają za przykład złego smaku i architektury barbarzyńskiej. Obok słynny Pałac Dożów z wieloma zdobieniami i zakamarkami.
Serce Wenecji przypomina olbrzymią, pompatyczną scenę, na której w wielkim spektaklu Wschód toczy spór z Zachodem. Przeciwnicy nie walczą, co najwyżej pokazują sobie miny i grymasy, w efekcie wzajemnie się wzbogacają. Dlatego wenecki karnawał jest największym na świe- cie spektaklem teatralnym, uczestniczą w nim wszyscy: mieszkańcy, turyści i zamknięta w kamieniu historia. I nie rywalizuje z najsłynniejszym karnawałem w Rio de Janeiro. Jest inny - to nade wszystko orgia kostiumów, po włosku pompatycznych, fantazyjnych i kolorowych. Jak w filmach wielkiego Felliniego na ulice i place wychodzą marzenia i fantazje o innym i barwniejszym życiu.
Rio de Janeiro widziane z daleka może się wydać piękne i pociągające. Nad miastem góruje posąg Chrystusa na górze Corcovado - garbus. Chrystus opiekuńczo wyciąga ręce nad metropolią położoną w miejscu, gdzie morze styka się z górami. Ale miejscowi mają na ten temat swoje zdanie: "Na samej górze jest Bóg. Poniżej posągu, na stokach wzgórz, znajdują się dobrze strzeżone domy bogaczy. A na samym dole tłoczą się niechlujne favelas - dzielnice biedy. Tam mieszkamy my, prawdziwi cariocas!". Jeśli na Rio spojrzymy z bliska, okaże się, że nędza wdziera się wszędzie. Ale cariocas odziedziczyli od swych murzyńskich i portugalskich przodków poczucie rytmu i nie pohamowaną chęć zabawy. Nawet na przekór własnej biedzie. Przez cały rok trenują drużyny konkurujących z sobą szkół samby, przygotowują się reprezentacje różnych dzielnic, by przez kilka dni na przełomie stycznia i lutego oddać się szaleństwu gorących rytmów i tańczyć na ulicach aż do zatracenia - jak ich przodkowie, afrykańscy szamani. To nie jest przedstawienie, w którym wszyscy grają cudze role. To kilka dni zapomnienia o codziennej wegetacji. Nikt niczego nie ukrywa i nie chce wydać się innym, niż jest. Muzyka i temperament przejmują panowanie nad całą metropolią - od szczytów gór, przez nadmorskie drapacze chmur, aż po najbiedniejsze fawele. Podrygują nawet celnicy podczas odprawy bagażowej. Ulice zapełniają się nie tylko wyżywającymi się w ognistym rytmie cariocas, dziewczynami usiłującymi coraz bardziej obnażyć prawie nagie ciała i wieloma turystami z całego świata. Z faweli wychodzą i dołączają do tłumu inni "specjaliści" - łatwo wówczas stracić kamerę, torbę, zegarek. Uniesieni gorącym rytmem i pięknem pobliskiej przyrody, błądzimy po roztańczonych uliczkach starego miasta, przemierzamy je tramwajem bondinho i kolejką linową wjeżdżamy na wzgórze zwane Głową Cukru. Jest to idealne miejsce do nocnej obserwacji owładniętej tańcem metropolii. Nie widać wtedy brzydoty dzielnic nędzy, a Chrystus rozpościerający ramiona symbolizuje wyrozumiałość.
Podobnie położone jest Vancouver. Również tam skalne ściany przeglądają się w wodzie zatok i głębokich fiordów. Leżące nad Pacyfikiem Vancouver coraz bardziej staje się metropolią azjatycką, bo bogaci Chińczycy z Hongkongu upodobali je sobie na bezpieczną siedzibę na wypadek, gdyby komunistyczne Chiny usiłowały ograniczyć swobody gospodarcze przejętej niedawno od Anglików kolonii. Dlatego powstają tam coraz wyższe i wymyślniejsze wieżowce, gdzie mają siedziby chińskie banki i biura. Obchodzony w lutym chiński Nowy Rok świętuje się tu okazalej i huczniej niż w chińskich dzielnicach Nowego Jorku lub San Francisco. Hałaśliwy pochód z długim, wijącym się smokiem z papieru i mnóstwem lampionów jest okazją do zabawy nie tylko dla emigrantów z Państwa Środka. Spokojniejszy jest karnawał indiański, odbywający się tu - podobnie jak w całej Ameryce Północnej - na początku października, kiedy liście drzew, a zwłaszcza klonu kanadyjskiego stają się purpurowe. Polska jesień jest złota, a północnoamerykańska - czerwona. Miejscowi indiańskim latem (Indian summer) nazywają czas, gdy jesienne słońce podkreśla intensywną czerwień gór. Wówczas potomkowie czerwonoskórych wojowników w USA i Kanadzie odrywają się od codziennych zajęć, zakładają pióropusze, malują twarze i tańczą jak przodkowie. Odbywa się to w Stanley Park, gdzie na lesistym półwyspie między wielkim fiordem a wieżowcami miasta zgromadzono indiańskie totemy z całej okolicy. Indianie nie spoufalają się z obcymi. Krępi ludzie o śniadej cerze, trochę podobni do Meksykanów w prostej linii pochodzą od czerwonoskórych wojowników. Na co dzień są farmerami, mechanikami, pracują w lesie albo wegetują, utrzymując się z zasiłku dla bezrobotnych. Ale jest czas, gdy wstępuje w nich duch przodków. Karnawał bardziej teatralny i jednocześnie przypominający wenecki odbywa się również w Nicei - uczestnicy pochodu niosą olbrzymie, karykaturalne maski z masy papierowej. Tutaj - wszak jest to Francja - dominuje aluzja oraz dowcip polityczny i obyczajowy. Grają orkiestry z całego świata, a ludzie obrzucają się kwiatami. Kiedyś było tu więcej szaleństwa niż w czasach antycznych, gdy obchodzono Dionizje czy Saturnalia: obrzucano się jajami i mąką. Karnawał ma wiele twarzy i odbywa się w różnych porach roku. W londyńskiej dzielnicy Notting Hill pochód rusza już sierpniu. W Meksyku czas zabawy zaczyna się 12 grudnia od procesji ku czci Matki Bożej z Guadelupe. Temperament uczestników nie kłóci się z religijnym charakterem uroczystości, podczas której Meksykanie oddają cześć Madonnie. Niemieckie nadreńskie miasta wciąż rywalizują o tytuł stolicy karnawału. Kulminacją szaleństwa jest babska noc, gdy kobiety napadają na mężczyzn i obcinają im... krawaty. Zabawę kończy podobny do nicejskiego pochód z karykaturami znanych osobistości, artystów i polityków. Matką wszystkich karnawałów jest z pewnością wenecki. Jest najbliższy Dionizjom i Saturnaliom. Tylko tu najpełniej realizują się sny i marzenia o innym życiu, innej osobowości, w innych czasach. Wenecja zawsze słynęła z wymyślnych zabaw. Dziś jest stolicą sztuki. Wystarczy wymienić najsłynniejszy na świecie (obok Cannes) festiwal filmowy, najważniejsze biennale sztuk plastycznych, wiele barwnych świąt (w tym festiwal gondolierów rozpoczynający się w pierwszą niedzielę września). Jeśli nawet nie lubimy arii operowych, trudno nie wpaść w podziw, gdy usłyszymy wieczorem bohaterski baryton lub liryczny tenor i chwilę później zobaczymy łódź z zasłuchaną parą oraz oddanym swej arii, jak i swej pracy gondolierem. Potem wyłaniają się kolejne gondole. Smukli chłopcy, ubrani w czarne stroje z czerwonymi kokardami, przypominają rywalizujących z sobą asów słynnej La Scali. W tym konkursie nagrodą są oklaski publiczności i napiwek pasażera. Nierzadko również on włącza się w popisy. Jak nie nazwać tego karnawałem?
Więcej możesz przeczytać w 8/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.