"Alleluja!" Madeleine Albright
Szef amerykańskiej dyplomacji nie należy do polityków sentymentalnych, roniących łzę wzruszenia zamiast zimnej kalkulacji. Zostaliśmy przyjęci do NATO, bo taki był wspólny strategiczny interes sojuszu i nasz. Członkowie NATO przeanalizowali polityczną, militarną i ekonomiczną opłacalność tej transakcji. Rozszerzenie NATO nie wynikło z naszej bezkrytycznej miłości do niebieskiego sztandaru ani z ich naiwnego sentymentu dla biało-czerwonej. Dlatego obie flagi zawisły przy warszawskim Grobie Nieznanego Żołnierza.
A jednak nie tylko spontanicznym okrzykiem pani Albright uroczystość w Independence wpisała się w emocjonalny wymiar polityki, która u wielu wywołała jakiś skurcz gardła. Poza chłodną analizą do małego miasta w stanie Missouri zaprowadził nas także czynnik emocji, której poddaliśmy się świadomie sami i do której nakłoniliśmy sceptyków tu i tam. Czy była to polityka powodowana emocjami, czy też raczej usprawiedliwiona i pożądana emocja, uwiarygodniająca działania polityczne, od których naprawdę zależą losy świata? I czy te działania byłyby lepsze i skuteczniejsze, gdyby odepchnąć od siebie skok adrenaliny, gdyby pozostać "cool"?
Komentarze trafnie pokazują trudy czekających nas dostosowań, ale i odpowiedzialność, którą tym aktem wzięliśmy na siebie. Zwraca się uwagę, że będziemy odpowiadać za wschodnią flankę NATO, że teraz oto otwiera się przed nami perspektywa partnerskiej rozmowy z Rosją, że staniemy się współdecydentem w realizacji zasady "otwartych drzwi" na przykład wobec państw bałtyckich. Że nie będziemy wśród 19 członków jakimś państwem-Michałkiem, lecz wpływowym uczestnikiem decyzji. I Polacy dobrze wiedzą, że nasze decyzje wymagać będą wszechstronnej analizy interesów: naszych własnych, Europy, całego NATO. Ale dlaczego mają udawać, że to ich nie wzrusza? Czymże więc różni się polityka emocji od emocji polityki? Czy Bronisław Geremek, przekazując do Biblioteki Trumana plakat wyborczy "Solidarności" z 1989 r. z Gary Cooperem, uczynił to z powodu polityki dyktowanej emocjami, czy też dał wyraz emocji, która powinna towarzyszyć naszej polityce sojuszy wojskowych? Czy i gdzie wyznaczyć linię graniczną, która oddzieli zastąpienie polityki emocjami od prowadzenia polityki w sposób zdolny potrzebną emocję wyzwolić?
Te pytania warto sobie stawiać nie tylko ze względu na 12 marca 1999 r. Dotyczą one także naszych przyszłych porażek i sukcesów. Nie zdołalibyśmy dojść do NATO, gdybyśmy przed światem i sobą skrywali związaną z tym narodową emocję. Gdybyśmy udawali, że nasze strategiczne cele osiągniemy bez uruchomienia narodowego entuzjazmu, poprzestając jedynie na zimnym wyliczeniu korzyści i - zwłaszcza - kosztów. Gdybyśmy - sięgając do innego języka - dostarczali naszemu społeczeństwu jedynie "neutralnych i pozbawionych emocji informacji". Taka strategia jest nam proponowana przez niektórych polityków - aspirujących do miana "eurorealistów", w istocie zaś propagujących swoisty "eurodefetyzm" w odniesieniu do naszego członkostwa w Unii Europejskiej. Nie uzyskalibyśmy poparcia społecznego dla członkostwa w NATO, gdybyśmy receptę "informacji bez emocji" stosowali przez ostatnie lata dla naszej polityczno-wojskowej integracji z NATO. I trudno liczyć, że uzyskamy poparcie społeczne dla polityczno-gospodarczej integracji z
Unią Europejską, jeśli wyzujemy polską politykę z czynnika emocji, do jakiego przyznała się Madeleine Albright w Independence.
Jeśli polityk chce, by jego działania były wiarygodne i by opinia publiczna wierzyła w jego dobre intencje, nie powinien rezygnować z emocji. Dotyczy to wszystkich działań, wszystkich reform, wszystkich przedsięwzięć. Zdolność do chłodnej analizy nie stoi w sprzeczności z ujawnieniem swej radości, a nawet swego entuzjazmu. A przynajmniej należy przekonywać do idei, która leży u podstaw codziennych działań. Także do idei integracji europejskiej.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.