Mówiąc wprost, serdecznie gratuluję. Na poważnie, bez kpin. Gratuluję Platformie efektu wizerunkowego, jaki zaliczyła na skutek „wybuchu trotylu”. Czegoś takiego nie było od wielu miesięcy. Miesięcy, w czasie których nic się nie udawało. Cokolwiek by rząd zrobił – wizerunkowo albo PR-owo – ponosił serię klęsk. Fatalne lato, z aferą PSL-owskich taśm i kłótnią (przegraną przez PO) o obsadę stanowiska ministra rolnictwa. Wybuch ambergoldowy i dyskusja o roli syna premiera – która premiera na długo wyprowadziła z równowagi. Nawet pieczołowicie tygodniami szykowane drugie exposé nie przyniosło oczekiwanej ulgi. Było jak kapiszon, który narobił huku i dymu, ale uzysku nie dał żadnego. Zwłaszcza że przykrył go odkryty dach stadionu…
I nagle taka gratka, prezent od losu. „Rzeczpospolita” pisze rzecz sensacyjną. Premier i ministrowie (którzy jak chcą, potrafią w kilka sekund pochwalić się sukcesem) nabierają wody w usta. Prezes PiS, niczym debiutant, wpada we własne sidła. Premier i ministrowie z dziką satysfakcją ogłaszają triumf. Nie wiemy, ile w tym było spontanu, a ile drobiazgowo przygotowanej operacji wizerunkowej. Nie dowiemy się pewnie do momentu, aż jakiś emerytowany platformer opisze rzecz całą w memuarach pt. „Jak wykończyliśmy Prezesa”. Ja pod teoriami spiskowymi nie zamierzam się podpisać, oceniam wyłącznie po efektach, a te dla partii rządzącej są nadzwyczaj krzepiące. Sondaże od razu podskoczyły. A PiS straciło twarz partii drugiego wyboru dla zmęczonych Platformą. Trafione, prawie zatopione.
Pytań wokół afery trotylowej jest i będzie wiele. Trudno zrozumieć, dlaczego prokuratury: generalna i wojskowa, które wiedziały kilkanaście godzin wcześniej o planowanej publikacji, tak długo zwlekały z dementi. To prokuratorzy pozwolili, by w kraju się zagotowało. Dali czas nie tylko na to, by PiS zdążyło się ośmieszyć, lecz także na to, by poważni ludzie zaczęli rozważać teorię zamachu jako „wysoce uprawdopodobnioną”. Albo więc prokuratura wzięła udział w akcji politycznej (tego byśmy bardzo nie lubili), albo zachowała się nieodpowiedzialnie (co brzmi równie niedobrze).
Zupełnie oddzielnym wątkiem jest ocena publikacji i postępowania redakcji „Rzeczpospolitej”. Sprawa poważna, bo wpłynie na postrzeganie wszystkich „starych” mediów. Nieliczni dziennikarze śledczy, którzy jeszcze się w Polsce (w tym w redakcji „Wprost”) uchowali, będą pod jeszcze większym ciśnieniem. Łatwiej będzie negować wartość publikacji niewygodnych dla władzy. W tym sensie „Rzepa” zrobiła nam wszystkim ogromną krzywdę.
Od paru dni trwa jednak coś, co trudno nazwać inaczej niż linczem na dziennikarzach tej gazety. Najróżniejsi fachowcy „od nawozów i od świata” mieszają ich z błotem, negując ich wiedzę i doświadczenie, a zarazem odmawiając im prawa do obrony. Autora tekstu znam na tyle, by wiedzieć, że – choć inaczej postrzegamy rzeczywistość – bzdur ewidentnych w życiu nie pisywał. A redaktor naczelny? Nie wiem, co kierowało Tomaszem Wróblewskim, gdy akceptował publikację do druku. Jest zbyt doświadczonym redaktorem, by nie przewidzieć skutków. Być może otrzymał od prokuratora Seremeta informacje, które w jego przekonaniu potwierdziły wiedzę posiadaną przez redakcję. Być może. Sprawę wyjaśniłaby publikacja efektów wewnętrznego śledztwa – tak robiły poważne gazety pokroju „New York Timesa” po wykryciu fałszerstw własnych dziennikarzy.
Wróblewski słusznie zawiesił swoje funkcjonowanie w redakcji. Piszę to, mając w pamięci różne mniejsze i większe grzeszki w 23-letniej historii naszych mediów. Nie przypominam sobie, by ich autorzy tracili pracę czy „oddawali się do dyspozycji”. Wymyślone historie, naciągane tytuły, krwawe albo po prostu grające na niskich instynktach zdjęcia. Dziś autorzy tych dokonań stanęli w pierwszym szeregu walki z „tą straszną »Rzepą«”. Zanik pamięci czy zanik tak przydatnej powściągliwości?
Redaktor naczelny musi ufać swoim dziennikarzom. Inaczej nie nadaje się do tej roboty. Ale ufając, musi też sprawdzać. Szczególnie wtedy, gdy na szali są losy kierowanego przez niego medium. W przypadku „Rzeczpospolitej” mechanizmy obronne zawiodły. Gazetę czeka ciężka walka o to, by znów zaczęła być kojarzona z rzetelnym, wiarygodnym dziennikarstwem. Ale takie media, szczególnie w czasach pudelkowego kultu celebryckości, są w kraju bardzo potrzebne.
I nagle taka gratka, prezent od losu. „Rzeczpospolita” pisze rzecz sensacyjną. Premier i ministrowie (którzy jak chcą, potrafią w kilka sekund pochwalić się sukcesem) nabierają wody w usta. Prezes PiS, niczym debiutant, wpada we własne sidła. Premier i ministrowie z dziką satysfakcją ogłaszają triumf. Nie wiemy, ile w tym było spontanu, a ile drobiazgowo przygotowanej operacji wizerunkowej. Nie dowiemy się pewnie do momentu, aż jakiś emerytowany platformer opisze rzecz całą w memuarach pt. „Jak wykończyliśmy Prezesa”. Ja pod teoriami spiskowymi nie zamierzam się podpisać, oceniam wyłącznie po efektach, a te dla partii rządzącej są nadzwyczaj krzepiące. Sondaże od razu podskoczyły. A PiS straciło twarz partii drugiego wyboru dla zmęczonych Platformą. Trafione, prawie zatopione.
Pytań wokół afery trotylowej jest i będzie wiele. Trudno zrozumieć, dlaczego prokuratury: generalna i wojskowa, które wiedziały kilkanaście godzin wcześniej o planowanej publikacji, tak długo zwlekały z dementi. To prokuratorzy pozwolili, by w kraju się zagotowało. Dali czas nie tylko na to, by PiS zdążyło się ośmieszyć, lecz także na to, by poważni ludzie zaczęli rozważać teorię zamachu jako „wysoce uprawdopodobnioną”. Albo więc prokuratura wzięła udział w akcji politycznej (tego byśmy bardzo nie lubili), albo zachowała się nieodpowiedzialnie (co brzmi równie niedobrze).
Zupełnie oddzielnym wątkiem jest ocena publikacji i postępowania redakcji „Rzeczpospolitej”. Sprawa poważna, bo wpłynie na postrzeganie wszystkich „starych” mediów. Nieliczni dziennikarze śledczy, którzy jeszcze się w Polsce (w tym w redakcji „Wprost”) uchowali, będą pod jeszcze większym ciśnieniem. Łatwiej będzie negować wartość publikacji niewygodnych dla władzy. W tym sensie „Rzepa” zrobiła nam wszystkim ogromną krzywdę.
Od paru dni trwa jednak coś, co trudno nazwać inaczej niż linczem na dziennikarzach tej gazety. Najróżniejsi fachowcy „od nawozów i od świata” mieszają ich z błotem, negując ich wiedzę i doświadczenie, a zarazem odmawiając im prawa do obrony. Autora tekstu znam na tyle, by wiedzieć, że – choć inaczej postrzegamy rzeczywistość – bzdur ewidentnych w życiu nie pisywał. A redaktor naczelny? Nie wiem, co kierowało Tomaszem Wróblewskim, gdy akceptował publikację do druku. Jest zbyt doświadczonym redaktorem, by nie przewidzieć skutków. Być może otrzymał od prokuratora Seremeta informacje, które w jego przekonaniu potwierdziły wiedzę posiadaną przez redakcję. Być może. Sprawę wyjaśniłaby publikacja efektów wewnętrznego śledztwa – tak robiły poważne gazety pokroju „New York Timesa” po wykryciu fałszerstw własnych dziennikarzy.
Wróblewski słusznie zawiesił swoje funkcjonowanie w redakcji. Piszę to, mając w pamięci różne mniejsze i większe grzeszki w 23-letniej historii naszych mediów. Nie przypominam sobie, by ich autorzy tracili pracę czy „oddawali się do dyspozycji”. Wymyślone historie, naciągane tytuły, krwawe albo po prostu grające na niskich instynktach zdjęcia. Dziś autorzy tych dokonań stanęli w pierwszym szeregu walki z „tą straszną »Rzepą«”. Zanik pamięci czy zanik tak przydatnej powściągliwości?
Redaktor naczelny musi ufać swoim dziennikarzom. Inaczej nie nadaje się do tej roboty. Ale ufając, musi też sprawdzać. Szczególnie wtedy, gdy na szali są losy kierowanego przez niego medium. W przypadku „Rzeczpospolitej” mechanizmy obronne zawiodły. Gazetę czeka ciężka walka o to, by znów zaczęła być kojarzona z rzetelnym, wiarygodnym dziennikarstwem. Ale takie media, szczególnie w czasach pudelkowego kultu celebryckości, są w kraju bardzo potrzebne.
Więcej możesz przeczytać w 45/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.