Wolność opinii polega nie tylko na pełnej swobodzie wypowiadanych poglądów, ale także na przestrzeganiu pewnych norm: moralnych, prawnych, etykietalnych. Jest ich niewiele, lecz są niezbędne, by nasza mowa nie traciła kontaktu z rzeczywistością, a ludzie mieli do siebie minimalne zaufanie. Nie jest wolny ten, kto używa języka, by kłamać, krzywdzić innych, obrażać czy siać dezinformację i chaos. Wulgarny cham, oszczerca lub seksista nie jest kimś, kto cieszy się wolnością, lecz kimś, kto jest chamem, oszczercą lub seksistą. Mowa nienawiści, inwektywy, insynuacje czy językowy seksizm nie są oznaką wolności, lecz degeneracji. I źle się dzieje, gdy degeneracja staje się normą, a przyzwoitość – jakąś formą heroizmu.
Piszę o tym wstrząśnięta językowymi "wydarzeniami” ostatnich tygodni, głównie oskarżycielskiego pieniactwa Kaczyńskiego, który wykorzystał język, by wprowadzić w życie publiczne destrukcję. Obrażał i insynuował, przekraczając granice nie tylko jakiejkolwiek rzetelności, ale i elementarnej uczciwości. To nie polityk, to demon.
Ale Kaczyński ze swoimi oskarżeniami nie wyskoczył jak filip z konopi. To jego rutynowa walka o władzę, której istotnym elementem, jeśli nie jedynym, jest właśnie "język na gigancie”, poza rygorami rzetelności i odpowiedzialności. Metod tej walki nauczył się u mistrza Zbigniew Ziobro. Prezentacji jego barbarzyńskiej ustawy zakazującej aborcji nawet w przypadkach ciężkiego uszkodzenia płodu towarzyszyła debata, w której język oskarżeń był eksploatowany do granic absurdu. O kobietach mających prawo do aborcji zaczęto mówić jako o "morderczyniach dzieci niepełnosprawnych”. Jeszcze wcześniej Kościół ustami swoich hierarchów plótł "o aborcji braci i sióstr”, która rzekomo towarzyszy zapłodnieniu in vitro.
I na nic tu się zda pocieszenie, że barbarzyńska ustawa Solidarnej Polski nie przeszła, oraz to, że PO najprawdopodobniej wprowadzi refundację in vitro. W języku barbarzyństwo i oszczerstwo już zostały utrwalone. "Język na gigancie” już dokonał swoich zniszczeń. Nie do naprawienia.
Niby nic nie powinno mnie dziwić. Czytam skrupulatnie wpisy internetowe pod swoimi i obcymi tekstami i wiem, jak ogromny jest tam poziom agresji, bezinteresownej nienawiści, zawiści, resentymentu i zwykłego chamstwa. Można usprawiedliwiająco powiedzieć: "to są jacyś frustraci”, „to są zorganizowane akcje” (najczęściej niestety zwolenników tradycji, Kościoła i PiS), „to są anonimy!”. Ale nie sposób też nie zauważyć, że dziennikarze coraz chętniej i bez moralnych oporów z anonimów korzystają.
Daniel Passent ("Polityka”z 20 października) zwrócił ostatnio uwagę na tekst trzech dziennikarzy „Newsweeka”, którzy atakując Joannę Muchę, powołali się niemal wyłącznie na anonimowe źródła informacji. Trzech muszkieterów: Kalukin, Krzymowski i Łazarewicz (choć nie tylko o nich chodzi) nie dość, że „nie brzydzili się drukować tych anonimów czy nawet je zmyślać”, to chyba w ogóle nie zadali sobie pytania, czy nie łamią w ten sposób elementarnych standardów wiarygodności i czy nie jest to zwykłe tchórzostwo, bo formuła „trzech na jedną” (plus anonimy) nie wydaje się ani bohaterska, ani nawet przyzwoita. Im bardziej rośnie polityczna hucpa, tym bardziej spada wiarygodność dziennikarska, i to nie tylko dlatego, że to dziennikarze tę hucpę rozgrzewają, lecz również dlatego, że w niej bezpośrednio uczestniczą. I dzieje się tak nie tylko w tabloidach, takich jak "Fakt” czy "Rzeczpospolita”.
"Język na gigancie” niszczy standardy życia publicznego, niszczy resztki zaufania do polityków, osłabia wiarygodność mediów, demoluje sferę publiczną. I co najważniejsze: mało kto stawia mu opór. Rozpanoszył się wszędzie, staje się normą. Krzyk podnosi się wtedy, gdy ktoś krytykuje symbole religijne lub bawi się w satanizm. A przecież szatani chętniej niż w salach koncertowych bywają w Sejmie, w mediach, w Kościele, na ulicy. Są wśród nas i niszczą wspólnotę. Ich bronią jest dziś język.
Piszę o tym wstrząśnięta językowymi "wydarzeniami” ostatnich tygodni, głównie oskarżycielskiego pieniactwa Kaczyńskiego, który wykorzystał język, by wprowadzić w życie publiczne destrukcję. Obrażał i insynuował, przekraczając granice nie tylko jakiejkolwiek rzetelności, ale i elementarnej uczciwości. To nie polityk, to demon.
Ale Kaczyński ze swoimi oskarżeniami nie wyskoczył jak filip z konopi. To jego rutynowa walka o władzę, której istotnym elementem, jeśli nie jedynym, jest właśnie "język na gigancie”, poza rygorami rzetelności i odpowiedzialności. Metod tej walki nauczył się u mistrza Zbigniew Ziobro. Prezentacji jego barbarzyńskiej ustawy zakazującej aborcji nawet w przypadkach ciężkiego uszkodzenia płodu towarzyszyła debata, w której język oskarżeń był eksploatowany do granic absurdu. O kobietach mających prawo do aborcji zaczęto mówić jako o "morderczyniach dzieci niepełnosprawnych”. Jeszcze wcześniej Kościół ustami swoich hierarchów plótł "o aborcji braci i sióstr”, która rzekomo towarzyszy zapłodnieniu in vitro.
I na nic tu się zda pocieszenie, że barbarzyńska ustawa Solidarnej Polski nie przeszła, oraz to, że PO najprawdopodobniej wprowadzi refundację in vitro. W języku barbarzyństwo i oszczerstwo już zostały utrwalone. "Język na gigancie” już dokonał swoich zniszczeń. Nie do naprawienia.
Niby nic nie powinno mnie dziwić. Czytam skrupulatnie wpisy internetowe pod swoimi i obcymi tekstami i wiem, jak ogromny jest tam poziom agresji, bezinteresownej nienawiści, zawiści, resentymentu i zwykłego chamstwa. Można usprawiedliwiająco powiedzieć: "to są jacyś frustraci”, „to są zorganizowane akcje” (najczęściej niestety zwolenników tradycji, Kościoła i PiS), „to są anonimy!”. Ale nie sposób też nie zauważyć, że dziennikarze coraz chętniej i bez moralnych oporów z anonimów korzystają.
Daniel Passent ("Polityka”z 20 października) zwrócił ostatnio uwagę na tekst trzech dziennikarzy „Newsweeka”, którzy atakując Joannę Muchę, powołali się niemal wyłącznie na anonimowe źródła informacji. Trzech muszkieterów: Kalukin, Krzymowski i Łazarewicz (choć nie tylko o nich chodzi) nie dość, że „nie brzydzili się drukować tych anonimów czy nawet je zmyślać”, to chyba w ogóle nie zadali sobie pytania, czy nie łamią w ten sposób elementarnych standardów wiarygodności i czy nie jest to zwykłe tchórzostwo, bo formuła „trzech na jedną” (plus anonimy) nie wydaje się ani bohaterska, ani nawet przyzwoita. Im bardziej rośnie polityczna hucpa, tym bardziej spada wiarygodność dziennikarska, i to nie tylko dlatego, że to dziennikarze tę hucpę rozgrzewają, lecz również dlatego, że w niej bezpośrednio uczestniczą. I dzieje się tak nie tylko w tabloidach, takich jak "Fakt” czy "Rzeczpospolita”.
"Język na gigancie” niszczy standardy życia publicznego, niszczy resztki zaufania do polityków, osłabia wiarygodność mediów, demoluje sferę publiczną. I co najważniejsze: mało kto stawia mu opór. Rozpanoszył się wszędzie, staje się normą. Krzyk podnosi się wtedy, gdy ktoś krytykuje symbole religijne lub bawi się w satanizm. A przecież szatani chętniej niż w salach koncertowych bywają w Sejmie, w mediach, w Kościele, na ulicy. Są wśród nas i niszczą wspólnotę. Ich bronią jest dziś język.
Więcej możesz przeczytać w 45/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.