Byłem zwolennikiem ordynacji większościowej w wyborach do Sejmu. Ale wiele doświadczeń, a zwłaszcza ostatnio Ukrainy, wskazuje na to, że w nierozwiniętej demokracji lub psującej się demokracji ordynacja większościowa może zamienić się w oligarchię pieniędzy i wpływów. Więc proporcjonalna ze śladem większościowej jak w Polsce? Też niedobrze, bo gdyby dziś były wybory i uznać by za trafne sondaże opinii publicznej, nie dałoby się utworzyć rządu. Oczywiście, tak bywało w kilku krajach, ale to nie jest ani zdrowe, ani sensowne.
We wtorek wybory w Stanach Zjednoczonych. Wymyślono tam kiedyś system elektorski, który miał polegać na tym, że obywatele wybierają najbardziej światłych przedstawicieli, by ci wybrali, po namyśle, prezydenta. Teraz to jest tylko maszynka do głosowania, która nieco wypacza czysto arytmetyczny wynik. Jednak to zaledwie jeden kłopot z wyborami USA, znacznie poważniejszy polega na tym, że różnica między kandydatami jest liczbowo minimalna, a programowo kolosalna. Bardzo łatwo może się zatem zdarzyć, że Amerykanie niemal przypadkiem wybiorą jednego z dwu kandydatów, których różni niemal wszystko: od zasadniczej kwestii podatków po równie zasadniczą – służby zdrowia. Od wizji moralnej liberalnych swobód po stosunek do Rosji czy w ogóle do wojny. Czy to świadczy, że Ameryka jest aż tak podzielona i aż tak skłócona? Ależ nie – jest to jedynie wynikiem walki wyborczej, w której trzeba prezentować wyraziste poglądy, żeby zyskać zainteresowanie, poparcie i wygrać. Czy to świadczy o tym, że Ameryka zmieni się po wyborze jednego z kandydatów? Także w niewielkim tylko stopniu, bo prezydent aż tak wiele nie może. Świadczy to zatem wyłącznie o tym, że arytmetyka całkowicie zdominowała demokrację.
Najciekawsze jest jednak to, że wszyscy zdają sobie sprawę z tego faktu, ale nie wiedzą, jak sobie z tym nonsensem poradzić. W Unii Europejskiej wprowadzono w niektórych przypadkach wcale nie taką głupią polską zasadę liberum veto, ale nadużywanie jej jest – jak wiemy – zgubne. Innych pomysłów, poza czysto teoretycznymi, na razie brak. Czy zatem uczestnicząc w demokracji arytmetycznej, mamy w ogóle do czynienia z demokracją?
W Polsce na razie nie ma wyborów, ale ani się obejrzymy, a będą, i to te najmniej demokratyczne, czyli do Parlamentu Europejskiego. Teraz zaczęto rozważać zmiany w ordynacji, tak żeby bardziej przypominała parlamentarną, ale czy to jest rzeczywiście najważniejsze? Czy PE powinien być ciałem, w którym reprezentowane są partie polityczne odpowiednio do ich popularności w danych krajach? Czy znajomość języków oraz minimalna kompetencja nie są niezbędne? Ale jak to osiągnąć? Przecież nikt nie odważy się naszych ewentualnych przedstawicieli egzaminować z angielskiego czy francuskiego.
Zaś co do kompetencji, to pytanie dotyczy także wyborów krajowych. Przecież, wyjąwszy ze czterdziestu polityków w skali kraju, reszty nie znamy i na ogół znać nie chcemy. Kiedy więc głosujemy na listy partyjne, poddajemy się presji matematyki, a w wyjątkowych przypadkach przechodzi ktoś nie z jednego z pierwszych miejsc.
Problem stał się ważny dlatego, że po stosunkowo długim okresie pokoju wewnętrznego w większości państw Zachodu zaczyna się wojna na pozór o programy ekonomiczne, ale w istocie ideologiczna. Do niedawna w zasadzie było obojętne, czy kanclerz w Niemczech jest z CDU, czy z SPD. Niewielkie wewnętrzne różnice. Obecnie przy konieczności podejmowania decyzji ekonomicznych, które są tylko pozornie ekonomicznymi, a w istocie ideologicznymi, zmiana władzy w rezultacie niewielkiej przewagi może oznaczać zmianę znacznie bardziej poważną, niż sądzimy. A ponadto coraz większe znaczenie w krajach Zachodu mają tak zwane sprawy moralne, co do których na ogół w ogóle nie może być zgody. Tu decyzja arytmetyczna 52 proc. do 48 proc. może powodować zniewolenie połowy społeczeństwa.
Co na to poradzić? Dziś nie da się zrobić nic, ale trzeba już myśleć nad zupełnie nowymi ordynacjami wyborczymi, które ilość (arytmetykę) jakoś zrównoważą jakością, czyli wiedzą na temat kompetencji.
We wtorek wybory w Stanach Zjednoczonych. Wymyślono tam kiedyś system elektorski, który miał polegać na tym, że obywatele wybierają najbardziej światłych przedstawicieli, by ci wybrali, po namyśle, prezydenta. Teraz to jest tylko maszynka do głosowania, która nieco wypacza czysto arytmetyczny wynik. Jednak to zaledwie jeden kłopot z wyborami USA, znacznie poważniejszy polega na tym, że różnica między kandydatami jest liczbowo minimalna, a programowo kolosalna. Bardzo łatwo może się zatem zdarzyć, że Amerykanie niemal przypadkiem wybiorą jednego z dwu kandydatów, których różni niemal wszystko: od zasadniczej kwestii podatków po równie zasadniczą – służby zdrowia. Od wizji moralnej liberalnych swobód po stosunek do Rosji czy w ogóle do wojny. Czy to świadczy, że Ameryka jest aż tak podzielona i aż tak skłócona? Ależ nie – jest to jedynie wynikiem walki wyborczej, w której trzeba prezentować wyraziste poglądy, żeby zyskać zainteresowanie, poparcie i wygrać. Czy to świadczy o tym, że Ameryka zmieni się po wyborze jednego z kandydatów? Także w niewielkim tylko stopniu, bo prezydent aż tak wiele nie może. Świadczy to zatem wyłącznie o tym, że arytmetyka całkowicie zdominowała demokrację.
Najciekawsze jest jednak to, że wszyscy zdają sobie sprawę z tego faktu, ale nie wiedzą, jak sobie z tym nonsensem poradzić. W Unii Europejskiej wprowadzono w niektórych przypadkach wcale nie taką głupią polską zasadę liberum veto, ale nadużywanie jej jest – jak wiemy – zgubne. Innych pomysłów, poza czysto teoretycznymi, na razie brak. Czy zatem uczestnicząc w demokracji arytmetycznej, mamy w ogóle do czynienia z demokracją?
W Polsce na razie nie ma wyborów, ale ani się obejrzymy, a będą, i to te najmniej demokratyczne, czyli do Parlamentu Europejskiego. Teraz zaczęto rozważać zmiany w ordynacji, tak żeby bardziej przypominała parlamentarną, ale czy to jest rzeczywiście najważniejsze? Czy PE powinien być ciałem, w którym reprezentowane są partie polityczne odpowiednio do ich popularności w danych krajach? Czy znajomość języków oraz minimalna kompetencja nie są niezbędne? Ale jak to osiągnąć? Przecież nikt nie odważy się naszych ewentualnych przedstawicieli egzaminować z angielskiego czy francuskiego.
Zaś co do kompetencji, to pytanie dotyczy także wyborów krajowych. Przecież, wyjąwszy ze czterdziestu polityków w skali kraju, reszty nie znamy i na ogół znać nie chcemy. Kiedy więc głosujemy na listy partyjne, poddajemy się presji matematyki, a w wyjątkowych przypadkach przechodzi ktoś nie z jednego z pierwszych miejsc.
Problem stał się ważny dlatego, że po stosunkowo długim okresie pokoju wewnętrznego w większości państw Zachodu zaczyna się wojna na pozór o programy ekonomiczne, ale w istocie ideologiczna. Do niedawna w zasadzie było obojętne, czy kanclerz w Niemczech jest z CDU, czy z SPD. Niewielkie wewnętrzne różnice. Obecnie przy konieczności podejmowania decyzji ekonomicznych, które są tylko pozornie ekonomicznymi, a w istocie ideologicznymi, zmiana władzy w rezultacie niewielkiej przewagi może oznaczać zmianę znacznie bardziej poważną, niż sądzimy. A ponadto coraz większe znaczenie w krajach Zachodu mają tak zwane sprawy moralne, co do których na ogół w ogóle nie może być zgody. Tu decyzja arytmetyczna 52 proc. do 48 proc. może powodować zniewolenie połowy społeczeństwa.
Co na to poradzić? Dziś nie da się zrobić nic, ale trzeba już myśleć nad zupełnie nowymi ordynacjami wyborczymi, które ilość (arytmetykę) jakoś zrównoważą jakością, czyli wiedzą na temat kompetencji.
Więcej możesz przeczytać w 45/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.