Berlinale '99
Czy muza filmu ucieszy nas jeszcze w odchodzącym wieku jakimś arcydziełem, czy doczekamy się go dopiero w przyszłym tysiącleciu? Nie ma tu żadnej metafizyki. Arcydzieło może powstać w każdym momencie. Ale czy nie byłoby pięknie, gdyby za sto lat ówczesny historyk kina mógł napisać: "Wiek XX u swego schyłku wydał dzieło tak potężne, jak..." i gdyby mógł tu wymienić tytuł o sile i oryginalności "Obywatela Kane?a" Orsona Wellesa?
Pierwsza doroczna konfrontacja, jaką bywa festiwal w Berlinie, nie rokuje zbyt dobrze. Rok temu ujawniono tam trzy filmy zasługujące na najwyższą punktację: "Dworzec w Rio" Brazylijczyka Sallesa, "Tę piosenkę znamy" Francuza Resnaisego i "Fakty i akty" Amerykanina Levinsona (notabene, tylko ostatni z nich dostąpił zaszczytu wejścia na polskie ekrany). Tymczasem tegoroczne Berlinale przyniosło kilkanaście filmów dobrych i bardzo dobrych, ale żadnego wyjątkowego.
I tu od razu uwaga krytyka, który próbuje ocenić sytuację w dzisiejszej sztuce filmowej. Z tego, co napisze, tylko pewna część będzie sprawdzalna dla polskiego czytelnika, mianowicie to, co stwierdzi o filmach amerykańskich. Bo tylko one - czy to wybitne osiągnięcia, czy żałosne kicze - wejdą wkrótce do kin i nasz widz sprawdzi, czy krytyk miał co do nich rację. Natomiast pisanie o dziełach innych krajów zaczyna przypominać literaturę fantastyczną. Autor zapewnia mianowicie, że istnieje świetny film niemiecki albo turecki, wywodzi, na czym owa świetność polega, ale czytelnik takiego tekstu może mu tylko ślepo zaufać, bo sam nie będzie mógł tego sprawdzić przez całe lata.
Jesteśmy systematycznie pozbawiani dostępu do dzieł nieamerykańskiej sztuki filmowej w stopniu porównywalnym tylko z ograniczeniami żelaznej kurtyny stalinowskich lat 1949-1955. Proszę, sam obliczyłem: w gomułkowskim roku 1960 festiwal w Cannes - ciągle główna witryna światowych sukcesów - przyznał nagrody dziewięciu filmom; osiem z nich pokazano w polskich kinach. Tymczasem w wolnym, demokratycznym i pozbawionym cenzury roku 1992 w Cannes nagrodzono osiem filmów, z czego zobaczyliśmy jedynie trzy (w tym oba wyróżnione amerykańskie).
Ustalmy pozycje wyjściowe. Zgoda. Kino amerykańskie jest najlepsze i największe na świecie. W ciągu stulecia kina tylko kilkanaście roczników odebrało Amerykanom prymat i to nie na długo. Oczywiście, poza arcydziełami produkowano tam i produkuje się nadal masę bezwartościowego śmiecia, często krzykliwie opakowanego, wypierającego rzeczy wartościowsze. Tak było i tak jest. Od początku lat 90. pojawiają się jednak nowe, niebezpieczne zjawiska. Wraz z modą na kosztowne "efekty specjalne", grafikę komputerową i digitalizację środków wyrazu Hollywood już nie zadowala się pierwszym miejscem w produkcji; zmierza do zajęcia miejsca jedynego. Prawda, mimo wielu zakulisowych chwytów, Amerykanom wciąż nie udało się zlikwidować produkcji narodowych (szczególnie mądrze broni swej integralności kino francuskie), ale w znacznym stopniu (vide: przykłady z roku 1960 i 1992) utrudnili wyjście narodowych kinematografii poza rodzime opłotki. We Włoszech trudno obejrzeć film hiszpański, na Węgrzech czeski itp.
Nie dziwił nikogo znaczny udział filmów z USA w tegorocznej berlińskiej imprezie, zwłaszcza że z trzech największych festiwali świata Berlin ma tradycyjnie najlepsze stosunki z Hollywood. Można się było jedynie zastanawiać, czy dopuszczenie do trzydziestki filmów głównego konkursu aż dwunastu filmów made in USA, nie jest przesadą.
Można tak sądzić, wskazując, że z dziewięciu nagród filmy te otrzymały dwie i pół: dwie przyznano jednak temu samemu filmowi - "Cienkiej czerwonej linii" Malicka, a pół nagrody trzeciej "Krajowi Hi-Lo", niemal klasycznemu westernowi, zrobionemu we współpracy z Anglią przez Stephena Frearsa, typowego reżysera brytyjskiego. W związku z tym, że trzy inne filmy amerykańskie byłyby jednak - moim zdaniem - godne nagród (błyskotliwe "Szczęście Cookie" starego wygi Altmana, pastelowe "Trzy pory roku" Buiego i od razu postawione poza konkursem "To, co najważniejsze" Carla Franklina), rachunek się w pewnym stopniu wyrównuje.
Wymienionych wyżej obrazów wystarczy, by potwierdzić tezę, że kino amerykańskie swymi czołowymi osiągnięciami przoduje w sensie artystycznym. Ale właśnie w perspektywie całej kinematografii światowej widać, że jest ono tylko częścią wielkiej całości. I jednym tchem wykrzyczeć trzeba zdumienie, że selekcjonerzy Berlinale, mogąc z amerykańskiej produkcji czerpać garściami, włączyli do amerykańskiej dwunastki aż trzy filmy bardzo złe, wyśmiane na festiwalu i w różnych rankingach zajmujące trzy ostatnie miejsca: "8 milimetrów" Joela Schumachera (niedołężną brednię o rzekomo makabrycznych kulisach przemysłu porno), "Śniadanie mistrzów" Alana Rudolpha (miałką i pełną wygłupów satyrkę na prowincjonalnych bossów), a zwłaszcza "Fakultet" Roberta Rodrigueza (bezdennie głupi horror o tym, jak ciało profesorskie pewnego uniwersytetu zamienia się bez specjalnych powodów w odrażające, oślizgłe potwory). Jeśli któryś z nich zobaczą państwo w programach kin polskich, proszę pamiętać: każdy z nich zabiera miejsce na ekranie jakiemuś pięknemu, mądremu lub zabawnemu filmowi, którego nie zobaczycie.
Tegoroczne Berlinale przyniosło kilkanaście filmów dobrych i bardzo dobrych, ale żadnego wyjątkowego
Ale zajmijmy się tym, czym naprawdę warto. Oto za najlepszy film jury Berlinale pod wodzą aktorki hiszpańskiej Angeli Moliny uznało "Cienką czerwoną linię" Amerykanina Terrence?a Malicka, dodatkowo przyznając operatorowi filmu Johnowi Tollowi nagrodę za najlepsze zdjęcia. Już drugi raz w tym sezonie - po "Szeregowcu Ryanie" Spielberga - wielki przemysł widowiskowy Hollywood sięgnął po temat z drugiej wojny. Tym razem walki toczą się nie w pochmurnej Normandii, lecz w bajecznym pejzażu Wysp Salomona. Różnice idą dalej. "Szeregowiec Ryan" był filmem o wojnie, o jej maszynerii zbratanej z chaosem i absurdem. "Cienka czerwona linia" mówi o ludziach robiących wojnę. Widz z łatwością rozpoznaje każdego: jego odmienne motywacje, charakter, punkt widzenia. Jak głosi przysłowie z amerykańskiego Midwestu: tylko cienka czerwona linia oddziela ludzi zdrowych od wariatów. I byłby ów podział precyzyjnym majstersztykiem Malicka, gdyby podczas drugiego oglądania filmu nie rzucała się w oczy cokolwiek przesadna skłonność bohaterów do wygłaszania w marszu filozoficznych deklaracji.
"Kraj Hi-Lo" Frearsa, drugi nagrodzony obraz z USA, amerykańsko-angielski, też rozgrywa się w trakcie drugiej wojny światowej, na farmie środkowego zachodu Stanów Zjednoczonych. Spoza tradycyjnych konfliktów westernu dociera do widza obserwacja, jak tocząca się o dziesiątki tysięcy kilometrów wojna w niewielkim stopniu zmieniała rytuały i zainteresowania opalonych chłopców w kowbojskich kapeluszach.
Zaskoczeniem było, że jury nie znalazło żadnego wyróżnienia dla "Szczęścia Cookie" Altmana. Temu wielokrotnemu laureatowi festiwali nagroda nie była może specjalnie potrzebna. Ale sprawiedliwie zapowiedziałaby jeden z najinteligentniej zmajstrowanych thrillerów ostatnich lat (spadek po rzekomo obrabowanej i zamordowanej staruszce), gdzie co pięć minut pojawiają się fakty o 180 stopni zmieniające nasze wyobrażenie o pewnej prowincjonalnej familii. Altman musiał się dobrze bawić przy robocie. Nas też ubawił rzetelnie.
Poza konkursem pokazano melodramat "To, co najważniejsze" Carla Franklina. Ten czarnoskóry reżyser zrobił dopiero trzeci film, zdumiewa więc pewność jego ręki i umiejętność pracy z aktorami. Bohaterka, absolwentka Harvardu, ma świetną pracę dziennikarską i wiernego przyjaciela w Nowym Jorku. Dowiaduje się, że jej matka choruje na raka (przejmująca prawdą kreacja Meryl Streep). Ojciec, wykładowca na małym uniwersytecie w Massachusetts, skłania ją, by rzuciła wszystko i zamieszkała z chorą, potrzebującą coraz troskliwszej opieki. Otóż niespodzianką jest, że gdy prawie natychmiast i bez reszty przyjmiemy żal dziewczyny o złamane życie, potem stopniowo wraz z nią zmieniamy ten punkt widzenia, odkrywając w jej nowej sytuacji prawdę i godność.
Skoro piszę o filmach anglosaskich mających szansę na szybkie przybycie do Polski, nie mogę pominąć jeszcze dwóch obrazów, nominalnie angielskiego i kanadyjsko-angielskiego, obu pozostających jednak w dystrybucji amerykańskich Majors. "Zakochany Szekspir" Johna Maddena, obsypany trzynastoma nominacjami do Oscarów, to zrealizowana z dużym wdziękiem hipotetyczna biografia pisarza, o którego życiu wiemy zastanawiająco mało. Nagrodzony przez berlińskie jury scenariusz Toma Stopparda i Marka Normana nie ma zadęcia na hagiograficzną skrupulatność, puszcza natomiast wodze wyobraźni, polotowi i inteligencji. W romans pozbawionego natchnienia pisarza Madden wplótł niejedną myśl o sztuce, jej katartycznym działaniu, mozole artystycznej wypowiedzi, a nawet o istocie przemysłu widowiskowego. Oglądałem ten film razem z Andrzejem Wajdą, który po projekcji powiedział: "Urocze!".
Nie da się tego powiedzieć o nowym filmie Davida Cronenberga "eXistenZ", którego dziwaczny tytuł jest nazwą z gruntu nowej gry elektronicznej. Cronenberg pozostaje wierny swoim stałym obsesjom ("Mucha", "Nagi lunch", "Crash") i epatuje nas nie tylko odrażającymi szczegółami fizjologii, obrzydliwymi rekwizytami i wymyślnymi formami okaleczeń. W tej sarabandzie szoków (bliskiej kinu Lyncha czy Tarantino), powodzi rozstrzelań, masakr, wybuchów i krwistych potoków scenariusz (pióra samego reżysera) zdradza jednak głębsze inspiracje niż tylko chęć epatowania mieszczucha. Wyczuwa się tu mianowicie zrozumiały lęk autora przed najnowszymi płodami naszej cywilizacji. Dąży ona, zgodnie z prawami zysku, do otaczania nas obrazami świata wirtualnego, gdzie pękają twarde dotychczas bariery między rzeczywistością a zmyśleniem, między prawdziwym przeżyciem a zastępującym je, sztucznie spreparowanym doznaniem, które można kupić. To pogrążanie nas w świat nieautentyczny, ale technicznie imitujący prawdę w sposób łudzący, jest procesem niebezpiecznym i dla życia, i dla sztuki, która ostatecznie zatarłaby granice między życiem a widowiskiem, przestałaby być sztuką. Następnie trzeba się zająć kinem nieamerykańskim.
Pierwsza doroczna konfrontacja, jaką bywa festiwal w Berlinie, nie rokuje zbyt dobrze. Rok temu ujawniono tam trzy filmy zasługujące na najwyższą punktację: "Dworzec w Rio" Brazylijczyka Sallesa, "Tę piosenkę znamy" Francuza Resnaisego i "Fakty i akty" Amerykanina Levinsona (notabene, tylko ostatni z nich dostąpił zaszczytu wejścia na polskie ekrany). Tymczasem tegoroczne Berlinale przyniosło kilkanaście filmów dobrych i bardzo dobrych, ale żadnego wyjątkowego.
I tu od razu uwaga krytyka, który próbuje ocenić sytuację w dzisiejszej sztuce filmowej. Z tego, co napisze, tylko pewna część będzie sprawdzalna dla polskiego czytelnika, mianowicie to, co stwierdzi o filmach amerykańskich. Bo tylko one - czy to wybitne osiągnięcia, czy żałosne kicze - wejdą wkrótce do kin i nasz widz sprawdzi, czy krytyk miał co do nich rację. Natomiast pisanie o dziełach innych krajów zaczyna przypominać literaturę fantastyczną. Autor zapewnia mianowicie, że istnieje świetny film niemiecki albo turecki, wywodzi, na czym owa świetność polega, ale czytelnik takiego tekstu może mu tylko ślepo zaufać, bo sam nie będzie mógł tego sprawdzić przez całe lata.
Jesteśmy systematycznie pozbawiani dostępu do dzieł nieamerykańskiej sztuki filmowej w stopniu porównywalnym tylko z ograniczeniami żelaznej kurtyny stalinowskich lat 1949-1955. Proszę, sam obliczyłem: w gomułkowskim roku 1960 festiwal w Cannes - ciągle główna witryna światowych sukcesów - przyznał nagrody dziewięciu filmom; osiem z nich pokazano w polskich kinach. Tymczasem w wolnym, demokratycznym i pozbawionym cenzury roku 1992 w Cannes nagrodzono osiem filmów, z czego zobaczyliśmy jedynie trzy (w tym oba wyróżnione amerykańskie).
Ustalmy pozycje wyjściowe. Zgoda. Kino amerykańskie jest najlepsze i największe na świecie. W ciągu stulecia kina tylko kilkanaście roczników odebrało Amerykanom prymat i to nie na długo. Oczywiście, poza arcydziełami produkowano tam i produkuje się nadal masę bezwartościowego śmiecia, często krzykliwie opakowanego, wypierającego rzeczy wartościowsze. Tak było i tak jest. Od początku lat 90. pojawiają się jednak nowe, niebezpieczne zjawiska. Wraz z modą na kosztowne "efekty specjalne", grafikę komputerową i digitalizację środków wyrazu Hollywood już nie zadowala się pierwszym miejscem w produkcji; zmierza do zajęcia miejsca jedynego. Prawda, mimo wielu zakulisowych chwytów, Amerykanom wciąż nie udało się zlikwidować produkcji narodowych (szczególnie mądrze broni swej integralności kino francuskie), ale w znacznym stopniu (vide: przykłady z roku 1960 i 1992) utrudnili wyjście narodowych kinematografii poza rodzime opłotki. We Włoszech trudno obejrzeć film hiszpański, na Węgrzech czeski itp.
Nie dziwił nikogo znaczny udział filmów z USA w tegorocznej berlińskiej imprezie, zwłaszcza że z trzech największych festiwali świata Berlin ma tradycyjnie najlepsze stosunki z Hollywood. Można się było jedynie zastanawiać, czy dopuszczenie do trzydziestki filmów głównego konkursu aż dwunastu filmów made in USA, nie jest przesadą.
Można tak sądzić, wskazując, że z dziewięciu nagród filmy te otrzymały dwie i pół: dwie przyznano jednak temu samemu filmowi - "Cienkiej czerwonej linii" Malicka, a pół nagrody trzeciej "Krajowi Hi-Lo", niemal klasycznemu westernowi, zrobionemu we współpracy z Anglią przez Stephena Frearsa, typowego reżysera brytyjskiego. W związku z tym, że trzy inne filmy amerykańskie byłyby jednak - moim zdaniem - godne nagród (błyskotliwe "Szczęście Cookie" starego wygi Altmana, pastelowe "Trzy pory roku" Buiego i od razu postawione poza konkursem "To, co najważniejsze" Carla Franklina), rachunek się w pewnym stopniu wyrównuje.
Wymienionych wyżej obrazów wystarczy, by potwierdzić tezę, że kino amerykańskie swymi czołowymi osiągnięciami przoduje w sensie artystycznym. Ale właśnie w perspektywie całej kinematografii światowej widać, że jest ono tylko częścią wielkiej całości. I jednym tchem wykrzyczeć trzeba zdumienie, że selekcjonerzy Berlinale, mogąc z amerykańskiej produkcji czerpać garściami, włączyli do amerykańskiej dwunastki aż trzy filmy bardzo złe, wyśmiane na festiwalu i w różnych rankingach zajmujące trzy ostatnie miejsca: "8 milimetrów" Joela Schumachera (niedołężną brednię o rzekomo makabrycznych kulisach przemysłu porno), "Śniadanie mistrzów" Alana Rudolpha (miałką i pełną wygłupów satyrkę na prowincjonalnych bossów), a zwłaszcza "Fakultet" Roberta Rodrigueza (bezdennie głupi horror o tym, jak ciało profesorskie pewnego uniwersytetu zamienia się bez specjalnych powodów w odrażające, oślizgłe potwory). Jeśli któryś z nich zobaczą państwo w programach kin polskich, proszę pamiętać: każdy z nich zabiera miejsce na ekranie jakiemuś pięknemu, mądremu lub zabawnemu filmowi, którego nie zobaczycie.
Tegoroczne Berlinale przyniosło kilkanaście filmów dobrych i bardzo dobrych, ale żadnego wyjątkowego
Ale zajmijmy się tym, czym naprawdę warto. Oto za najlepszy film jury Berlinale pod wodzą aktorki hiszpańskiej Angeli Moliny uznało "Cienką czerwoną linię" Amerykanina Terrence?a Malicka, dodatkowo przyznając operatorowi filmu Johnowi Tollowi nagrodę za najlepsze zdjęcia. Już drugi raz w tym sezonie - po "Szeregowcu Ryanie" Spielberga - wielki przemysł widowiskowy Hollywood sięgnął po temat z drugiej wojny. Tym razem walki toczą się nie w pochmurnej Normandii, lecz w bajecznym pejzażu Wysp Salomona. Różnice idą dalej. "Szeregowiec Ryan" był filmem o wojnie, o jej maszynerii zbratanej z chaosem i absurdem. "Cienka czerwona linia" mówi o ludziach robiących wojnę. Widz z łatwością rozpoznaje każdego: jego odmienne motywacje, charakter, punkt widzenia. Jak głosi przysłowie z amerykańskiego Midwestu: tylko cienka czerwona linia oddziela ludzi zdrowych od wariatów. I byłby ów podział precyzyjnym majstersztykiem Malicka, gdyby podczas drugiego oglądania filmu nie rzucała się w oczy cokolwiek przesadna skłonność bohaterów do wygłaszania w marszu filozoficznych deklaracji.
"Kraj Hi-Lo" Frearsa, drugi nagrodzony obraz z USA, amerykańsko-angielski, też rozgrywa się w trakcie drugiej wojny światowej, na farmie środkowego zachodu Stanów Zjednoczonych. Spoza tradycyjnych konfliktów westernu dociera do widza obserwacja, jak tocząca się o dziesiątki tysięcy kilometrów wojna w niewielkim stopniu zmieniała rytuały i zainteresowania opalonych chłopców w kowbojskich kapeluszach.
Zaskoczeniem było, że jury nie znalazło żadnego wyróżnienia dla "Szczęścia Cookie" Altmana. Temu wielokrotnemu laureatowi festiwali nagroda nie była może specjalnie potrzebna. Ale sprawiedliwie zapowiedziałaby jeden z najinteligentniej zmajstrowanych thrillerów ostatnich lat (spadek po rzekomo obrabowanej i zamordowanej staruszce), gdzie co pięć minut pojawiają się fakty o 180 stopni zmieniające nasze wyobrażenie o pewnej prowincjonalnej familii. Altman musiał się dobrze bawić przy robocie. Nas też ubawił rzetelnie.
Poza konkursem pokazano melodramat "To, co najważniejsze" Carla Franklina. Ten czarnoskóry reżyser zrobił dopiero trzeci film, zdumiewa więc pewność jego ręki i umiejętność pracy z aktorami. Bohaterka, absolwentka Harvardu, ma świetną pracę dziennikarską i wiernego przyjaciela w Nowym Jorku. Dowiaduje się, że jej matka choruje na raka (przejmująca prawdą kreacja Meryl Streep). Ojciec, wykładowca na małym uniwersytecie w Massachusetts, skłania ją, by rzuciła wszystko i zamieszkała z chorą, potrzebującą coraz troskliwszej opieki. Otóż niespodzianką jest, że gdy prawie natychmiast i bez reszty przyjmiemy żal dziewczyny o złamane życie, potem stopniowo wraz z nią zmieniamy ten punkt widzenia, odkrywając w jej nowej sytuacji prawdę i godność.
Skoro piszę o filmach anglosaskich mających szansę na szybkie przybycie do Polski, nie mogę pominąć jeszcze dwóch obrazów, nominalnie angielskiego i kanadyjsko-angielskiego, obu pozostających jednak w dystrybucji amerykańskich Majors. "Zakochany Szekspir" Johna Maddena, obsypany trzynastoma nominacjami do Oscarów, to zrealizowana z dużym wdziękiem hipotetyczna biografia pisarza, o którego życiu wiemy zastanawiająco mało. Nagrodzony przez berlińskie jury scenariusz Toma Stopparda i Marka Normana nie ma zadęcia na hagiograficzną skrupulatność, puszcza natomiast wodze wyobraźni, polotowi i inteligencji. W romans pozbawionego natchnienia pisarza Madden wplótł niejedną myśl o sztuce, jej katartycznym działaniu, mozole artystycznej wypowiedzi, a nawet o istocie przemysłu widowiskowego. Oglądałem ten film razem z Andrzejem Wajdą, który po projekcji powiedział: "Urocze!".
Nie da się tego powiedzieć o nowym filmie Davida Cronenberga "eXistenZ", którego dziwaczny tytuł jest nazwą z gruntu nowej gry elektronicznej. Cronenberg pozostaje wierny swoim stałym obsesjom ("Mucha", "Nagi lunch", "Crash") i epatuje nas nie tylko odrażającymi szczegółami fizjologii, obrzydliwymi rekwizytami i wymyślnymi formami okaleczeń. W tej sarabandzie szoków (bliskiej kinu Lyncha czy Tarantino), powodzi rozstrzelań, masakr, wybuchów i krwistych potoków scenariusz (pióra samego reżysera) zdradza jednak głębsze inspiracje niż tylko chęć epatowania mieszczucha. Wyczuwa się tu mianowicie zrozumiały lęk autora przed najnowszymi płodami naszej cywilizacji. Dąży ona, zgodnie z prawami zysku, do otaczania nas obrazami świata wirtualnego, gdzie pękają twarde dotychczas bariery między rzeczywistością a zmyśleniem, między prawdziwym przeżyciem a zastępującym je, sztucznie spreparowanym doznaniem, które można kupić. To pogrążanie nas w świat nieautentyczny, ale technicznie imitujący prawdę w sposób łudzący, jest procesem niebezpiecznym i dla życia, i dla sztuki, która ostatecznie zatarłaby granice między życiem a widowiskiem, przestałaby być sztuką. Następnie trzeba się zająć kinem nieamerykańskim.
Więcej możesz przeczytać w 11/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.