Tym razem, w przeciwieństwie do pierwszej połowy lat 90., wojna bałkańska to również nasz konflikt
"Wojna w Kosowie jest wynikiem konfliktu o wielowiekowym rodowodzie. Rozgrywa się ona na linii podziału pomiędzy cesarstwem otomańskim i austriackim, pomiędzy islamem i chrześcijaństwem, między nacjonalizmem serbskim i albańskim"
Henry Kissinger
Dawno temu, gdy przynajmniej w skali własnego kalendarza można było przewidywać przyszłość, od jesieni gromadzono w polskich domach konfitury. Dobroć tworzonego zapasu polegała nie tylko na jakości, ale i na różnorodności zapraw. Słoiki z usmażonymi wiśniami, gruszkami, pigwą, dziką różą, a nawet kandyzowanym tatarakiem oraz inne i bardziej egzotyczne dary natury w postaci scukrzonej skórki pomarańczy, fig i suszonych daktyli - wszystko to zapowiadało cud wielkanocnych wypieków, jakim był przekładaniec. Ciasta powinno w nim być na paznokieć - tyle tylko, aby misternie zwinięta odmiana strucli nie rozleciała się i by podniebienie nie napotykało na żadne mylące sygnały, utrudniające jednoznaczną identyfikację poszczególnych ingrediencji. Na palcach jednej ręki jest mi coraz trudniej wyliczyć współczesne domy, w których podtrzymano ten punkt wielkanocnego programu kulinarnego. Zamiast tego rzeczywistość zaserwowała nam inne przekładańce. Kissinger wcale nie wyliczył jeszcze kompletu składników, z których zbudowany jest kosowski konflikt - główne chyba danie, obecne przy naszym wielkanocnym stole. Wyliczenie ich wymagałoby długiej listy i żaden jej element nie byłby prosty ani czarno-biały. W przeciwieństwie jednak do pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych, gdy rozpoczynająca się wojna bałkańska mogła się niektórym z nas wydawać rzeczywistością odległą i nas nie dotyczącą, tym razem jest to również nasz konflikt. Musimy rozumieć jego genezę, śledzić na bieżąco rozwój wydarzeń, dopełnić wiedzę (w gruncie rzeczy bardziej niż skąpą) o tym najbardziej posiekanym etnicznie, kulturowo, religijnie i politycznie regionie Europy. Powinniśmy też prowadzić debaty, ale bardziej o dających się zastosować wariantach przyszłościowego i całościowego rozwiązania bałkańskiego problemu niż o tym, czy - gdyby co - powinniśmy tam wysyłać nasz kontyngent wojskowy. W tej ostatniej sprawie musimy pamiętać o argumencie, którego z przekonaniem używaliśmy, gdy podejmowaliśmy starania o członkostwo w NATO: gdyby ktoś kiedyś zechciał umrzeć za Gdańsk, może nie byłoby koszmaru drugiej wojny światowej ani tego, co nastąpiło później. Mamy też nasze własne przekładańce. Odbywają się związane z logiką demokracji manewry wewnątrzkoalicyjne, jedni ministrowie odchodzą, drudzy przychodzą - choć nie ma pewności, czy ten właśnie przekładaniec nie został podany na stół w stanie ciut niedopieczonym. Sam żyję w pewnym oczekiwaniu, nie wiedząc, czy nie przyjdzie za chwilę pora na danie inseratu do prasy w rubryce "zatrudnienie". Nie zostało bowiem jeszcze definitywnie rozstrzygnięte, jak będzie w nowej architekturze rządowej funkcjonować Komitet Integracji Europejskiej i zespół negocjacyjny Jana Kułakowskiego. Odrabiam więc zaległości, nabieram dystansu do spraw, w których niedawno bezpośrednio uczestniczyłem, i szczerze mówiąc, trochę martwię się ich losem. Z zespołu ubyły dotychczas trzy osoby, zaś kalendarz jego pracy nie tylko nie został ograniczony, ale w wyniku korzystnego dla nas rozstrzygnięcia szczytu berlińskiego wymagałby raczej przyspieszenia. Posmotrim, uwidim. Wielkanocne przekładańce bardziej niż jakieś proste dania wymagają wiedzy. To nie jest zajęcie dla początkującego czeladnika sztuki piekarskiej, bo na sukces składa się wiedza pokoleń, umiejętnie komponujących składniki. Niestety, w innych niż wielkanocne przekładańcach - podobnie wysoko stawiających nam poprzeczkę - nie ma tyle czasu. Nie można czekać z Bałkanami, nie można czekać z codzienną robotą rządową. W ogóle życie wymaga od nas coraz więcej i musimy się przyzwyczaić, że coraz mniej spraw należy do kategorii spraw łatwych. Takie czasy.
Henry Kissinger
Dawno temu, gdy przynajmniej w skali własnego kalendarza można było przewidywać przyszłość, od jesieni gromadzono w polskich domach konfitury. Dobroć tworzonego zapasu polegała nie tylko na jakości, ale i na różnorodności zapraw. Słoiki z usmażonymi wiśniami, gruszkami, pigwą, dziką różą, a nawet kandyzowanym tatarakiem oraz inne i bardziej egzotyczne dary natury w postaci scukrzonej skórki pomarańczy, fig i suszonych daktyli - wszystko to zapowiadało cud wielkanocnych wypieków, jakim był przekładaniec. Ciasta powinno w nim być na paznokieć - tyle tylko, aby misternie zwinięta odmiana strucli nie rozleciała się i by podniebienie nie napotykało na żadne mylące sygnały, utrudniające jednoznaczną identyfikację poszczególnych ingrediencji. Na palcach jednej ręki jest mi coraz trudniej wyliczyć współczesne domy, w których podtrzymano ten punkt wielkanocnego programu kulinarnego. Zamiast tego rzeczywistość zaserwowała nam inne przekładańce. Kissinger wcale nie wyliczył jeszcze kompletu składników, z których zbudowany jest kosowski konflikt - główne chyba danie, obecne przy naszym wielkanocnym stole. Wyliczenie ich wymagałoby długiej listy i żaden jej element nie byłby prosty ani czarno-biały. W przeciwieństwie jednak do pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych, gdy rozpoczynająca się wojna bałkańska mogła się niektórym z nas wydawać rzeczywistością odległą i nas nie dotyczącą, tym razem jest to również nasz konflikt. Musimy rozumieć jego genezę, śledzić na bieżąco rozwój wydarzeń, dopełnić wiedzę (w gruncie rzeczy bardziej niż skąpą) o tym najbardziej posiekanym etnicznie, kulturowo, religijnie i politycznie regionie Europy. Powinniśmy też prowadzić debaty, ale bardziej o dających się zastosować wariantach przyszłościowego i całościowego rozwiązania bałkańskiego problemu niż o tym, czy - gdyby co - powinniśmy tam wysyłać nasz kontyngent wojskowy. W tej ostatniej sprawie musimy pamiętać o argumencie, którego z przekonaniem używaliśmy, gdy podejmowaliśmy starania o członkostwo w NATO: gdyby ktoś kiedyś zechciał umrzeć za Gdańsk, może nie byłoby koszmaru drugiej wojny światowej ani tego, co nastąpiło później. Mamy też nasze własne przekładańce. Odbywają się związane z logiką demokracji manewry wewnątrzkoalicyjne, jedni ministrowie odchodzą, drudzy przychodzą - choć nie ma pewności, czy ten właśnie przekładaniec nie został podany na stół w stanie ciut niedopieczonym. Sam żyję w pewnym oczekiwaniu, nie wiedząc, czy nie przyjdzie za chwilę pora na danie inseratu do prasy w rubryce "zatrudnienie". Nie zostało bowiem jeszcze definitywnie rozstrzygnięte, jak będzie w nowej architekturze rządowej funkcjonować Komitet Integracji Europejskiej i zespół negocjacyjny Jana Kułakowskiego. Odrabiam więc zaległości, nabieram dystansu do spraw, w których niedawno bezpośrednio uczestniczyłem, i szczerze mówiąc, trochę martwię się ich losem. Z zespołu ubyły dotychczas trzy osoby, zaś kalendarz jego pracy nie tylko nie został ograniczony, ale w wyniku korzystnego dla nas rozstrzygnięcia szczytu berlińskiego wymagałby raczej przyspieszenia. Posmotrim, uwidim. Wielkanocne przekładańce bardziej niż jakieś proste dania wymagają wiedzy. To nie jest zajęcie dla początkującego czeladnika sztuki piekarskiej, bo na sukces składa się wiedza pokoleń, umiejętnie komponujących składniki. Niestety, w innych niż wielkanocne przekładańcach - podobnie wysoko stawiających nam poprzeczkę - nie ma tyle czasu. Nie można czekać z Bałkanami, nie można czekać z codzienną robotą rządową. W ogóle życie wymaga od nas coraz więcej i musimy się przyzwyczaić, że coraz mniej spraw należy do kategorii spraw łatwych. Takie czasy.
Więcej możesz przeczytać w 15/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.