Marta Strzelecka: Jakie miał pan nadzieje, wyjeżdżając sześć lat temu do USA jako korespondent TVN?
Marcin Wrona: Na łatwe życie z fascynującą, może trochę stresującą, ale przyjemną pracą. Moje ego zostało totalnie skopane, kiedy znalazłem się w rzeczywistości, której musiałem uczyć się od nowa – nie tylko w życiu zawodowym, także w prywatnym. Po sześciu miesiącach mieszkania w Waszyngtonie moja żona powiedziała: „Wiesz, może powinniśmy wracać?”.
Pan też tak myślał?
Nie było łatwo, ale postanowiliśmy, że trzeba zacisnąć zęby i przeć do przodu. Dopiero po roku udało nam się poczuć swobodnie. Nauczyłem się radzić sobie z tym, że jako dziennikarz jestem tam nie u siebie.
To znaczy?
Jak pani do mnie dzwoni i mówi, że jest z „Wprost”, od razu wiem, z kim mogę mieć do czynienia. Kiedy ja mówiłem w Stanach, że jestem z TVN, widziałem znaki zapytania w oczach swoich rozmówców. Zdarzały się też pytania, gdzie jest Polska.
Ze wschodzącej gwiazdy telewizji zamienił się pan w stażystę?
Okazało się, że muszę zaczynać od zera. Poza tym przekonałem się, że nie da się przyspieszyć procesu nabywania doświadczenia. Aby poruszać się w świecie tamtejszej polityki, orientować się w zmianach społecznych, posługiwać się w pracy intuicją, potrzebowałem kilkunastu miesięcy. No i przekonałem się, że naprawdę nie jesteśmy dla Stanów tak ważni, jak nam się wydaje.
Nie tęskni pan za robieniem audycji „JW 23” w RMF, w pierwszych latach istnienia tego radia?
Jasne. Dwie godziny temu spotkałem się z Marcinem Jędrychem, z którym wygłupialiśmy się wtedy na antenie. Wspominaliśmy ten czas – cudowny, bo praca pokrywała się wtedy idealnie z zabawą. Erupcja szczęścia, radości, wariactwa. Do tego wiedzieliśmy, że robimy coś nowego, a słuchacze do dziś nam mówią, że dla nich to było ważne. Za takim szaleństwem tęsknię.
„Wrony w Ameryce”, Marcin Wrona, The Facto, Warszawa 2012
Marcin Wrona: Na łatwe życie z fascynującą, może trochę stresującą, ale przyjemną pracą. Moje ego zostało totalnie skopane, kiedy znalazłem się w rzeczywistości, której musiałem uczyć się od nowa – nie tylko w życiu zawodowym, także w prywatnym. Po sześciu miesiącach mieszkania w Waszyngtonie moja żona powiedziała: „Wiesz, może powinniśmy wracać?”.
Pan też tak myślał?
Nie było łatwo, ale postanowiliśmy, że trzeba zacisnąć zęby i przeć do przodu. Dopiero po roku udało nam się poczuć swobodnie. Nauczyłem się radzić sobie z tym, że jako dziennikarz jestem tam nie u siebie.
To znaczy?
Jak pani do mnie dzwoni i mówi, że jest z „Wprost”, od razu wiem, z kim mogę mieć do czynienia. Kiedy ja mówiłem w Stanach, że jestem z TVN, widziałem znaki zapytania w oczach swoich rozmówców. Zdarzały się też pytania, gdzie jest Polska.
Ze wschodzącej gwiazdy telewizji zamienił się pan w stażystę?
Okazało się, że muszę zaczynać od zera. Poza tym przekonałem się, że nie da się przyspieszyć procesu nabywania doświadczenia. Aby poruszać się w świecie tamtejszej polityki, orientować się w zmianach społecznych, posługiwać się w pracy intuicją, potrzebowałem kilkunastu miesięcy. No i przekonałem się, że naprawdę nie jesteśmy dla Stanów tak ważni, jak nam się wydaje.
Nie tęskni pan za robieniem audycji „JW 23” w RMF, w pierwszych latach istnienia tego radia?
Jasne. Dwie godziny temu spotkałem się z Marcinem Jędrychem, z którym wygłupialiśmy się wtedy na antenie. Wspominaliśmy ten czas – cudowny, bo praca pokrywała się wtedy idealnie z zabawą. Erupcja szczęścia, radości, wariactwa. Do tego wiedzieliśmy, że robimy coś nowego, a słuchacze do dziś nam mówią, że dla nich to było ważne. Za takim szaleństwem tęsknię.
„Wrony w Ameryce”, Marcin Wrona, The Facto, Warszawa 2012
Więcej możesz przeczytać w 48/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.