Jean-Paul Marat nigdy nic nie zrobił, tylko pisał w swojej gazecie, a jednak doprowadził do straszliwej masakry w paryskich więzieniach 10 września 1792 r.
„Mein Kampf” to także były tylko słowa, w dodatku nieczytane, bo książka fatalnie się sprzedawała, ale gdyby ją czytano, to wszystkiego na temat zamiarów Hitlera można było się dowiedzieć. Republika Weimarska była jednak słabą demokracją i nie umiała walczyć ze sprawczą mocą słów, co wielu jej wytykało. Gdyby tchórzliwy premier Chamberlain zgodził się na proponowane przez prezydenta Roosevelta wspólne wystąpienie, bardzo spokojne w tonie, ale wyjaśniające Niemcom, że Anglosasi nigdy nie zgodzą się na agresję Niemiec wobec innych państw (przełom 1937 i 1938 r.), może historia potoczyłaby się inaczej, bo Hitler nie był jeszcze pewien swoich sił.
Konserwatyści w XIX w., którzy zdawali sobie sprawę ze sprawczej mocy słów i plotki, chcieli cenzuralnych zakazów. W demokracji jednak słowo jest wolne. Sprawcza moc plotki jest wszakże równie potężna jak wtedy, kiedy nie było mass mediów w żadnej formie, lub wtedy, kiedy dopiero się pojawiły, jak w czasie rewolucji francuskiej. Plotka stanowi niebywale potężną siłę, a jej podstawą jest słowo. A czymże – między innymi – jest internet, jak nie gigantycznym zbiorem plotek, czyli słów.
Przeglądam przez 20 minut internet. Znajduję bardzo szybko wpis, że wszystkich polskich polityków należałoby razem z Żydami posłać do Oświęcimia oraz że tylko rewolucja może zmienić sytuację w Europie. Paskudna i idiotyczna gadanina. Rozrywka dla głupich, zgorzkniałych i nieodpowiedzialnych. Oczywiście. Gdyby te wpisy traktować poważnie, to policja i inne siły tajne nie miałyby nic innego do roboty, tylko musiały oskarżać ich autorów. A jednak słowa mają sprawczą moc, a moc ta zwielokrotniła się w czasach demokracji i liberalizmu. Jarosław Kaczyński mówiący o zbrodni i zbrodniarzach to tylko słowa, a niemądrzy młodzi ludzie 11 listopada – to też tylko słowa o obaleniu władzy w Polsce. Czy jednak możemy przystać na to, że słowa są niewinne?
Ponieważ dysponujemy tak potężnym zapasem historycznych argumentów dotyczących tego, jak bardzo słowa mogą być winne (lub brak słów), to powinniśmy wyciągać z tego wnioski. Jest to szczególnie ważne i szczególnie trudne w krajach demokratycznych. Ze względu na potęgę słów uważam, że należy je traktować dokładnie tak samo jak czyny, tyle że konsekwencje karne powinny być znacznie łagodniejsze, ale jednak być powinny.
Przypomnijmy bowiem, że demokracja jest zawsze słaba i trzeba na nią chuchać, żeby się trzymała i nie uległa naporowi radykałów antykonstytucyjnych, a wolność liberalna ma silnie określoną granicę, a mianowicie możemy jej używać, jak chcemy, dopóki nie naruszamy cudzej wolności. To są dostateczne podstawy prawne do ograniczania wolności sprawczej mocy słowa. Przecież naruszanie cudzej wolności to nie jest tylko naruszanie wolności konkretnego, znanego z imienia i nazwiska człowieka, to jest także naruszanie wolności ludzi głoszących pewne poglądy czy zajmujących pewne postawy. Ten idiota, który pisze o Oświęcimiu, narusza także moją wolność, twoją wolność, naszą wolność i nie powinien móc tego czynić, nawet jeśli jest tylko idiotą. Zresztą skąd mam wiedzieć, że tylko idiotą – a może on by chciał naprawdę, tylko nie dysponuje środkami, a może już się z kimś zmawia?
Wszystko to wygląda niegroźnie, a fakt, że anonimowi ludzie w internecie są skłonni wypisywać głupstwa, jakich nigdy by nie powiedzieli nawet w prywatnej rozmowie, jest doskonale znany. Jednak nie wynika z tego, że ich słowa są niewinne. Są winne, tylko kara powinna uwzględniać okoliczności łagodzące. Ale kara powinna być. Jeżeli chcemy bronić sensownej demokracji przed niszczącą sprawczą mocą słowa, to musimy sięgać po rozmaite formy dyscypliny i stosować przemoc w rozmaitych postaciach. Nie ma wolności dla wrogów wolności. Ileż to razy powtarzano! Bywa jednak tak, że naprawdę nie może być tej wolności, że trzeba sięgnąć po środki nadzoru i karania. Demokracja, która się nie broni przed podłą sprawczą mocą słów, nie gwarantuje wolności swoim obywatelom.
Konserwatyści w XIX w., którzy zdawali sobie sprawę ze sprawczej mocy słów i plotki, chcieli cenzuralnych zakazów. W demokracji jednak słowo jest wolne. Sprawcza moc plotki jest wszakże równie potężna jak wtedy, kiedy nie było mass mediów w żadnej formie, lub wtedy, kiedy dopiero się pojawiły, jak w czasie rewolucji francuskiej. Plotka stanowi niebywale potężną siłę, a jej podstawą jest słowo. A czymże – między innymi – jest internet, jak nie gigantycznym zbiorem plotek, czyli słów.
Przeglądam przez 20 minut internet. Znajduję bardzo szybko wpis, że wszystkich polskich polityków należałoby razem z Żydami posłać do Oświęcimia oraz że tylko rewolucja może zmienić sytuację w Europie. Paskudna i idiotyczna gadanina. Rozrywka dla głupich, zgorzkniałych i nieodpowiedzialnych. Oczywiście. Gdyby te wpisy traktować poważnie, to policja i inne siły tajne nie miałyby nic innego do roboty, tylko musiały oskarżać ich autorów. A jednak słowa mają sprawczą moc, a moc ta zwielokrotniła się w czasach demokracji i liberalizmu. Jarosław Kaczyński mówiący o zbrodni i zbrodniarzach to tylko słowa, a niemądrzy młodzi ludzie 11 listopada – to też tylko słowa o obaleniu władzy w Polsce. Czy jednak możemy przystać na to, że słowa są niewinne?
Ponieważ dysponujemy tak potężnym zapasem historycznych argumentów dotyczących tego, jak bardzo słowa mogą być winne (lub brak słów), to powinniśmy wyciągać z tego wnioski. Jest to szczególnie ważne i szczególnie trudne w krajach demokratycznych. Ze względu na potęgę słów uważam, że należy je traktować dokładnie tak samo jak czyny, tyle że konsekwencje karne powinny być znacznie łagodniejsze, ale jednak być powinny.
Przypomnijmy bowiem, że demokracja jest zawsze słaba i trzeba na nią chuchać, żeby się trzymała i nie uległa naporowi radykałów antykonstytucyjnych, a wolność liberalna ma silnie określoną granicę, a mianowicie możemy jej używać, jak chcemy, dopóki nie naruszamy cudzej wolności. To są dostateczne podstawy prawne do ograniczania wolności sprawczej mocy słowa. Przecież naruszanie cudzej wolności to nie jest tylko naruszanie wolności konkretnego, znanego z imienia i nazwiska człowieka, to jest także naruszanie wolności ludzi głoszących pewne poglądy czy zajmujących pewne postawy. Ten idiota, który pisze o Oświęcimiu, narusza także moją wolność, twoją wolność, naszą wolność i nie powinien móc tego czynić, nawet jeśli jest tylko idiotą. Zresztą skąd mam wiedzieć, że tylko idiotą – a może on by chciał naprawdę, tylko nie dysponuje środkami, a może już się z kimś zmawia?
Wszystko to wygląda niegroźnie, a fakt, że anonimowi ludzie w internecie są skłonni wypisywać głupstwa, jakich nigdy by nie powiedzieli nawet w prywatnej rozmowie, jest doskonale znany. Jednak nie wynika z tego, że ich słowa są niewinne. Są winne, tylko kara powinna uwzględniać okoliczności łagodzące. Ale kara powinna być. Jeżeli chcemy bronić sensownej demokracji przed niszczącą sprawczą mocą słowa, to musimy sięgać po rozmaite formy dyscypliny i stosować przemoc w rozmaitych postaciach. Nie ma wolności dla wrogów wolności. Ileż to razy powtarzano! Bywa jednak tak, że naprawdę nie może być tej wolności, że trzeba sięgnąć po środki nadzoru i karania. Demokracja, która się nie broni przed podłą sprawczą mocą słów, nie gwarantuje wolności swoim obywatelom.
Więcej możesz przeczytać w 48/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.