Mówiąc wprost, sprawa jest trudna i kontrowersyjna. Sprawa mediów i dziennikarzy.
Słyszymy czasem zarzut, że media kochają mówić i pisać o mediach, że to nasza choroba zawodowa, gonienie w piętkę w zamkniętym kręgu. Ale jak mamy nie pisać, skoro sprawy branży stają się najgłośniejszymi tematami dyskusji publicznych. To nie tylko wątek mowy nienawiści, obecnej także w przekazie dziennikarskim. To także temat samych mediów, ich roli, przywilejów, serii wpadek i klęsk. Taka dyskusja trwa zresztą w wielu miejscach świata.
Kiedy rozmawiam o sytuacji prasy i mediów ze światłymi ludźmi, bardzo często widzę w ich oczach niedowierzanie. Nie chcą uwierzyć, że dziś zagrożone szybkim upadkiem są wszystkie polskie gazety, no może poza tymi najkrzykliwiej kolorowymi. Coś, Kobosko, przesadzacie. To niemożliwe, by znane i uznane media miały nagle zniknąć. Tak z dnia na dzień. Dopiero gdy przytaczam dane o niskim i szybko spadającym czytelnictwie prasy w Polsce – i gdy wspomnę, że z końcem grudnia znika na zawsze amerykański „Newsweek” – zaczyna się pojawiać zrozumienie.
W tym kontekście nagłośnienie kłopotów „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze” może mieć nawet zbożny efekt. Wszak to najpoważniejsza dotąd gazeta codzienna, od zawsze kandydat na polski „Financial Times” – i od zawsze niemogący z różnych przyczyn podskoczyć tak wysoko. I do tego duży tygodnik opinii – najszybszy sukces w segmencie, w którym krótkotrwałe sukcesy się zdarzają, ale równie szybko gasną. „Uważam Rze” miało szansę podtrzymać dobrą passę – aż do wydarzeń ostatniego tygodnia.
Nie będę, jak inne dyżurne mądrale medialne, pastwić się nad „Uważam Rze”. Po pierwsze, to był istotny rynkowy konkurent obchodzącego w tym tygodniu swoje 30-lecie tygodnika „Wprost”. Po drugie – uważam, że razem i z osobna autorzy tego pisma sobie po prostu poradzą. Widać, że jest w Polsce wystarczająco wielu odbiorców gazet, które łączą atrakcyjnie niską cenę detaliczną z ostrym, zaangażowanym w walkę profilem politycznym. Skoro jest popyt – znajdzie się rynkowa szansa na reaktywację, jeśli nie na papierze, to na pewno w internecie.
Z Pawłem Lisickim wielokrotnie mogłem się nie zgadzać. Podzielam jednak całkowicie jego pogląd, że także w czasach kryzysu mediów – a może wręcz szczególnie w tych czasach – o przyszłości mediów będzie decydować postępowanie wydawców. Tam gdzie wydawcy będą się bezpośrednio angażować w redagowanie gazet, narzucać redaktorom, o czym można, a o czym lepiej nie pisać – czyli będą w istocie cenzurować treści – tam szanse na przeżycie, utrzymanie wiarygodności i sprzedaży pism spadną do zera. To nie jest taki sam biznes jak wszystkie inne. Nie mówię, że lepszy – jest po prostu inny. Kto tego nie rozumie, powinien się przesiąść na coś spokojniejszego. I pewnie bardziej zyskownego.
O cenzurze napisałem nie dlatego, że to taka nasza polska specjalność czy przypadłość. Wręcz przeciwnie – o nałożeniu kagańca mediom rozmawia się nawet tam, gdzie można by się tego najmniej spodziewać. Kiedy my tu, w polskim grajdołku, rozważaliśmy, kto kogo kiedy wyrzuci z pracy w jednej czy drugiej redakcji, w Wielkiej Brytanii trwała i trwa awantura o same fundamenty rynku medialnego. Pokłóciły się o to dwie partie tworzące koalicję. Napisano specjalny raport, w którym wyłożono, że z mediami tak dalej być nie może. To znaczy – nie może być tak liberalnie jak przez ostatnie kilkaset lat. Awantura zaczęła się od najbrudniejszych trików gazet Murdocha, podsłuchów, hakerów, łapówek itd. A kończy się pomysłami niejakiego lorda Levesona, by ustawowo zagwarantować wolność prasy – ale jednocześnie utworzyć urząd nadzoru nad jej działalnością. I by zagrozić dziennikarzom nawet wsadzaniem do więzienia za nadużycie informacji poufnych. I to wszystko na Wyspach, w kolebce wolnej prasy i myśli. Świat się kończy.
Na spotkaniu w jednej z ambasad w Warszawie zapytano mnie ostatnio, czy podobna, pogłębiona dyskusja – inspirowana przypadkiem brytyjskim – mogłaby się odbyć w Polsce. Zacząłem się głośno zastanawiać, ale gdzie ci politycy? Gdzie jakiś polski lord, który na podzielonej ziemi mógłby ujść za bezpartyjny autorytet, np. od mediów? Nie ma i nie będzie. My wolimy się okładać maczugami. A media? Media umrą sobie po cichu.
Kiedy rozmawiam o sytuacji prasy i mediów ze światłymi ludźmi, bardzo często widzę w ich oczach niedowierzanie. Nie chcą uwierzyć, że dziś zagrożone szybkim upadkiem są wszystkie polskie gazety, no może poza tymi najkrzykliwiej kolorowymi. Coś, Kobosko, przesadzacie. To niemożliwe, by znane i uznane media miały nagle zniknąć. Tak z dnia na dzień. Dopiero gdy przytaczam dane o niskim i szybko spadającym czytelnictwie prasy w Polsce – i gdy wspomnę, że z końcem grudnia znika na zawsze amerykański „Newsweek” – zaczyna się pojawiać zrozumienie.
W tym kontekście nagłośnienie kłopotów „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze” może mieć nawet zbożny efekt. Wszak to najpoważniejsza dotąd gazeta codzienna, od zawsze kandydat na polski „Financial Times” – i od zawsze niemogący z różnych przyczyn podskoczyć tak wysoko. I do tego duży tygodnik opinii – najszybszy sukces w segmencie, w którym krótkotrwałe sukcesy się zdarzają, ale równie szybko gasną. „Uważam Rze” miało szansę podtrzymać dobrą passę – aż do wydarzeń ostatniego tygodnia.
Nie będę, jak inne dyżurne mądrale medialne, pastwić się nad „Uważam Rze”. Po pierwsze, to był istotny rynkowy konkurent obchodzącego w tym tygodniu swoje 30-lecie tygodnika „Wprost”. Po drugie – uważam, że razem i z osobna autorzy tego pisma sobie po prostu poradzą. Widać, że jest w Polsce wystarczająco wielu odbiorców gazet, które łączą atrakcyjnie niską cenę detaliczną z ostrym, zaangażowanym w walkę profilem politycznym. Skoro jest popyt – znajdzie się rynkowa szansa na reaktywację, jeśli nie na papierze, to na pewno w internecie.
Z Pawłem Lisickim wielokrotnie mogłem się nie zgadzać. Podzielam jednak całkowicie jego pogląd, że także w czasach kryzysu mediów – a może wręcz szczególnie w tych czasach – o przyszłości mediów będzie decydować postępowanie wydawców. Tam gdzie wydawcy będą się bezpośrednio angażować w redagowanie gazet, narzucać redaktorom, o czym można, a o czym lepiej nie pisać – czyli będą w istocie cenzurować treści – tam szanse na przeżycie, utrzymanie wiarygodności i sprzedaży pism spadną do zera. To nie jest taki sam biznes jak wszystkie inne. Nie mówię, że lepszy – jest po prostu inny. Kto tego nie rozumie, powinien się przesiąść na coś spokojniejszego. I pewnie bardziej zyskownego.
O cenzurze napisałem nie dlatego, że to taka nasza polska specjalność czy przypadłość. Wręcz przeciwnie – o nałożeniu kagańca mediom rozmawia się nawet tam, gdzie można by się tego najmniej spodziewać. Kiedy my tu, w polskim grajdołku, rozważaliśmy, kto kogo kiedy wyrzuci z pracy w jednej czy drugiej redakcji, w Wielkiej Brytanii trwała i trwa awantura o same fundamenty rynku medialnego. Pokłóciły się o to dwie partie tworzące koalicję. Napisano specjalny raport, w którym wyłożono, że z mediami tak dalej być nie może. To znaczy – nie może być tak liberalnie jak przez ostatnie kilkaset lat. Awantura zaczęła się od najbrudniejszych trików gazet Murdocha, podsłuchów, hakerów, łapówek itd. A kończy się pomysłami niejakiego lorda Levesona, by ustawowo zagwarantować wolność prasy – ale jednocześnie utworzyć urząd nadzoru nad jej działalnością. I by zagrozić dziennikarzom nawet wsadzaniem do więzienia za nadużycie informacji poufnych. I to wszystko na Wyspach, w kolebce wolnej prasy i myśli. Świat się kończy.
Na spotkaniu w jednej z ambasad w Warszawie zapytano mnie ostatnio, czy podobna, pogłębiona dyskusja – inspirowana przypadkiem brytyjskim – mogłaby się odbyć w Polsce. Zacząłem się głośno zastanawiać, ale gdzie ci politycy? Gdzie jakiś polski lord, który na podzielonej ziemi mógłby ujść za bezpartyjny autorytet, np. od mediów? Nie ma i nie będzie. My wolimy się okładać maczugami. A media? Media umrą sobie po cichu.
Więcej możesz przeczytać w 49/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.