Kiedy trafi nam się dość mądra władza, by zrozumieć, że znaczącą część naszych problemów można rozwiązać przez dobrą edukację?! Dzięki niej można skutecznie budować kapitał społeczny (uczniowie powinni od najmłodszych lat uczyć się współpracy i wzajemnego zaufania), dzięki niej można budować postawy tolerancji i szacunku dla różnorodności (co zminimalizowałoby rosnący dziś wpływ ksenofobii i mentalności plemiennej); w szkole – dzięki lekcjom etyki – można by nauczyć się wiedzy aksjologicznej i normatywnej, a także kształtować postawy obywatelskiego zaangażowania czy umiejętności uczestniczenia w debacie. Można też – dzięki filozofii – uczyć myślenia, krytycyzmu, podstaw duchowej kultury Europy (że nie tylko z chrześcijańskiej pobożności jest ona złożona). Dzięki dobrze przemyślanym warsztatom z przedsiębiorczości można w szkole przyswoić etos pracy (co wielu krajom pozwala na utrzymanie wysokiego poziomu wydajności i niskiego korupcji); no i – co najważniejsze – dzięki mądrej edukacji seksualnej można by uniknąć wielu nieszczęść i problemów, o których dziś intensywnie i bez konkluzji dyskutujemy.
Toczy się właśnie debata w sprawie „okien życia”. Większość Polaków jest śmiertelnie oburzona pomysłem zamykania ich. Nic dziwnego, wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że jeśli mamy jakieś problemy, to zawsze jakaś władza zafunduje nam „okno życia”, czyli takie rozwiązanie problemu, które jest tyleż nieskuteczne, co spektakularne, ale zgodne z tradycją. Jak powstanie styczniowe…
Wiele mamy takich rozwiązań, które urosły do rangi poważnych instytucji: „okno życia”, becikowe czy religia w szkole. Instytucje te niewiele (relatywnie) kosztują, nie wywołują społecznego oporu, nie wymagają reform, a przede wszystkim dają poczucie czystych rąk: że ratujemy życie, że pomagamy młodym matkom, że jesteśmy przyzwoici i moralni, bo umiemy się modlić i wieszać krzyże. Biada temu, kto to skrytykuje!
Wróćmy jednak do edukacji seksualnej. Gdyby ją wprowadzić do szkół, gdyby potraktować ją jako dziedzinę wiedzy równie ważną, jak język polski czy matematyka, a do tego dziedzinę, którą w przeciwieństwie do innych młodzież się interesuje, to rozwiązalibyśmy znaczącą część różnych problemów: osobistych, społecznych, demograficznych. Z pewnością zmniejszyłby się poziom narodowej hipokryzji związanej z istnieniem podziemia aborcyjnego: dziś wszyscy wiedzą, że jest, ale cieszą się zakazem aborcji, uważając, że kobiety i tak dadzą sobie radę. Dzięki edukacji seksualnej można uniknąć wielu chorób i zrozumieć zdrowotny sens bezpiecznego seksu. Można też nauczyć się traktować seksualność jako ważny element ludzkiego życia, który jest tym bogatszy, im bogatsza jest nasza znajomość ludzkich relacji, uczuć i wartości (edukacja seksualna w oczywisty sposób powinna zawierać elementy psychologii i pedagogiki etyki seksualnej). Nie bez znaczenia jest też wiedza praktyczna; ileż to osób mogłoby czerpać przyjemność z seksu, gdyby wiedzieli, jak omijać mankamenty własnej (lub partnera/ partnerki) fizjologii! Sądzę nawet, że dzięki edukacji seksualnej zmniejszyłaby się liczba frustratów, którzy – gdyby mieli szczęśliwe życie seksualne – przestaliby nas dręczyć swoimi obsesjami i kompleksami zwanymi dziś eufemistycznie uprawianiem polityki. Edukacja seksualna powinna przełożyć się też na znajomość praw jednostki (nie tylko seksualnych), a także praw dziecka (np. do edukacji seksualnej oraz wiedzy o swoim pochodzeniu), co pozwoliłoby na zrozumienie na przykład tego, że „okno życia” jest instytucją średniowieczną, więc ułomną pod względem prawnym. Ratuje życie, ale pozbawia praw, jest więc jak samochód, który co prawda jedzie, ale nie ma hamulców. I nie chodzi o to, by kwestionować wartość tej instytucji, ale znaleźć lepsze, bardziej systemowe i nowoczesne rozwiązanie.
Edukacja seksualna nie rozwiąże wszystkich problemów, zawsze pozostanie problem osób, które wierząc w wartość średniowiecznych instytucji, nie wierzą w to, że ludzka seksualność jest przedmiotem wiedzy, której można i powinno się nauczać. Problemem jest to, że takie osoby stanowią większość.
Toczy się właśnie debata w sprawie „okien życia”. Większość Polaków jest śmiertelnie oburzona pomysłem zamykania ich. Nic dziwnego, wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że jeśli mamy jakieś problemy, to zawsze jakaś władza zafunduje nam „okno życia”, czyli takie rozwiązanie problemu, które jest tyleż nieskuteczne, co spektakularne, ale zgodne z tradycją. Jak powstanie styczniowe…
Wiele mamy takich rozwiązań, które urosły do rangi poważnych instytucji: „okno życia”, becikowe czy religia w szkole. Instytucje te niewiele (relatywnie) kosztują, nie wywołują społecznego oporu, nie wymagają reform, a przede wszystkim dają poczucie czystych rąk: że ratujemy życie, że pomagamy młodym matkom, że jesteśmy przyzwoici i moralni, bo umiemy się modlić i wieszać krzyże. Biada temu, kto to skrytykuje!
Wróćmy jednak do edukacji seksualnej. Gdyby ją wprowadzić do szkół, gdyby potraktować ją jako dziedzinę wiedzy równie ważną, jak język polski czy matematyka, a do tego dziedzinę, którą w przeciwieństwie do innych młodzież się interesuje, to rozwiązalibyśmy znaczącą część różnych problemów: osobistych, społecznych, demograficznych. Z pewnością zmniejszyłby się poziom narodowej hipokryzji związanej z istnieniem podziemia aborcyjnego: dziś wszyscy wiedzą, że jest, ale cieszą się zakazem aborcji, uważając, że kobiety i tak dadzą sobie radę. Dzięki edukacji seksualnej można uniknąć wielu chorób i zrozumieć zdrowotny sens bezpiecznego seksu. Można też nauczyć się traktować seksualność jako ważny element ludzkiego życia, który jest tym bogatszy, im bogatsza jest nasza znajomość ludzkich relacji, uczuć i wartości (edukacja seksualna w oczywisty sposób powinna zawierać elementy psychologii i pedagogiki etyki seksualnej). Nie bez znaczenia jest też wiedza praktyczna; ileż to osób mogłoby czerpać przyjemność z seksu, gdyby wiedzieli, jak omijać mankamenty własnej (lub partnera/ partnerki) fizjologii! Sądzę nawet, że dzięki edukacji seksualnej zmniejszyłaby się liczba frustratów, którzy – gdyby mieli szczęśliwe życie seksualne – przestaliby nas dręczyć swoimi obsesjami i kompleksami zwanymi dziś eufemistycznie uprawianiem polityki. Edukacja seksualna powinna przełożyć się też na znajomość praw jednostki (nie tylko seksualnych), a także praw dziecka (np. do edukacji seksualnej oraz wiedzy o swoim pochodzeniu), co pozwoliłoby na zrozumienie na przykład tego, że „okno życia” jest instytucją średniowieczną, więc ułomną pod względem prawnym. Ratuje życie, ale pozbawia praw, jest więc jak samochód, który co prawda jedzie, ale nie ma hamulców. I nie chodzi o to, by kwestionować wartość tej instytucji, ale znaleźć lepsze, bardziej systemowe i nowoczesne rozwiązanie.
Edukacja seksualna nie rozwiąże wszystkich problemów, zawsze pozostanie problem osób, które wierząc w wartość średniowiecznych instytucji, nie wierzą w to, że ludzka seksualność jest przedmiotem wiedzy, której można i powinno się nauczać. Problemem jest to, że takie osoby stanowią większość.
Więcej możesz przeczytać w 50/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.