W momencie, gdy matki i ojcowie żołnierzy z 19 państw członkowskich Paktu Północnoatlantyckiego, w tym od niedawna z Polski, zadają sobie dramatyczne pytanie o sens "umierania za Kosowo" (vide: "Pistolet w kolebce"), a sam pakt w cokolwiek minorowym nastroju obchodzi swoje 50. urodziny (vide: "Strażnik świata"), polecam Państwu lekturę rozmowy naszego waszyngtońskiego korespondenta z Josephem Bidenem, najwyższej rangi demokratą amerykańskim w Senackiej Komisji Stosunków Zagranicznych. "Jakie wrażenia wyniósł pan z Polski?" - pyta senatora Tadeusz Zachurski. Pytanie dotyczy okresu, gdy Krzaklewski ramię w ramię z Millerem (spółka w innych okolicznościach raczej niewyobrażalna) usiłowali wyważyć drzwi do NATO. "Doszedłem do wniosku, że brakuje zrozumienia rzeczywistych problemów związanych z rozszerzeniem sojuszu" - odpowiada początkowo bardzo dyplomatycznie Biden, ale później mówi już wprost. Przede wszystkim podkreśla znaczenie twardych praw demokracji, czyli zależności amerykańskiego polityka od woli amerykańskiego wyborcy. Cytuje "przeciętnego farmera": "Zaraz, zaraz Joe! Mówisz mi, że będę miał mniejsze szanse pójść na wojnę, ponieważ państwa, które zawsze były wplątane w wojny, będą teraz naszymi sojusznikami i my będziemy odpowiedzialni za ich bezpieczeństwo na podstawie artykułu V, że użyjemy broni atomowej w ich obronie?". "Dla takiego Amerykanina - wyjaśnia senator - problem (...) sprowadza się do pytania, czy w ogóle powinno być NATO?!". Następnie Biden, wciąż mając na uwadze opinię "przeciętnego farmera", powiada bez ogródek, że "pakt nie jest instytucją charytatywną", a to tym razem na okoliczność sugestii "jednego z polskich ministrów", aby Ameryka płaciła (sic!) za możność przeprowadzenia na naszym terytorium manewrów wojskowych z udziałem swoich żołnierzy. "Ten przykład - puentuje Joseph Biden - potwierdza, jak bardzo niewyrafinowana była postawa Europejczyków starających się o przyjęcie do sojuszu". Moim zdaniem, to tylko jeszcze jeden przykład na to, jak wciąż niewiele rozumie (a już na pewno nie rozumie "przeciętnego farmera" za oceanem) nasza tzw. klasa polityczna. Pojęcie "klasy politycznej" zawiera termin "klasa". "Klasa" zaś to - wedle jednej z definicji "Słownika poprawnej polszczyzny" PWN - "synonim kogoś lub czegoś doskonałego, pierwszorzędnego". Teraz, pomijając już zdroworozsądkowe racje senatora Bidena, którego polityczny byt zależy między innymi od zdrowego rozsądku "przeciętnego farmera", niekoniecznie chcącego wiedzieć, gdzie leży Polska lub Jugosławia (daj Boże polskim wybrańcom ludu tego rodzaju więź z wyborcami), zadajmy kilka pytań. Jeśli wciąż skąpi się pieniędzy na rozwój nauki i edukacji, a "reforma systemu emerytalnego zrównuje prawa większości profesorów tytularnych z prawami obywateli III RP utrzymujących się z opilstwa" (vide: "Świnie i rozum" autorstwa prof. Łukasza A. Turskiego), czy świadczy to o "doskonałości" naszej klasy politycznej? Jeśli działania korupcyjne zaczynają się już na poziomie stanowienia prawa, a anonimowy parlamentarzysta wyznaje w tekście "Wielkie branie", że "w Polsce polityka, który może być przydatny dla zachodnich koncernów, można kupić już za cenę samochodu średniej klasy", czy świadczy to o tym, że mamy "pierwszorzędnych" polityków? Jeśli szef rządu domaga się lustracji premiera, bowiem bliżej nie znany nikomu poseł z kilkuosobowej kanapy politycznej zarzucił mu współpracę z peerelowskimi służbami specjalnymi, czy nie świadczy to o tym, że polskie "elity" coraz szerzej korzystają z najbardziej współczesnych, tzw. wschodnich sztuk walki, z użyciem brudnego kija, które - ilustrując "rosyjską wojnę na górze" - przedstawiamy w artykule "Starcie gigantów"? "Myślę, że nie mógłbym być politykiem, gdybym jednocześnie nie uprawiał mojego zawodu historyka. Nigdy nie jestem w stanie zamknąć tego, co robię, w wymiar jednego wydarzenia" - mówi Bronisław Geremek, bohater tekstu "Minister racji stanu". Chyba dokładnie to samo mógłby powiedzieć o sobie Leszek Balcerowicz, autor "Strategii finansów publicznych i rozwoju gospodarczego, Polska 2000-2010", zakładającej dwukrotny wzrost zamożności Rzeczypospolitej do końca następnej dekady (vide: "Drugi plan Balcerowicza"). Śmiem twierdzić, iż szczęściem w nieszczęściu polskiej klasy politycznej - dokonującej na ogół doraźnych wyborów w perspektywie najbliższych wyborów - jest posiadanie w swym gronie ludzi z klasą.
Więcej możesz przeczytać w 17/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.