Lokalne konflikty są dowodem na przemijanie mentalności rodem z PRL
Uwięzienie burmistrza i władz miejskich w podkrakowskiej Okleśni, obdarowanie w Gdańsku decydentów różą z żałobnymi wstęgami, pojawianie się na lekcjach rodziców zamiast dzieci - to tylko niektóre z ostatnio praktykowanych form protestu. Marsze protestacyjne, rzucanie jajami, okupowanie budynków, strajki głodowe czy blokowanie dróg to już rutyna. Każdy sposób jest dobry, jeśli zainteresuje opinię publiczną, zaskoczy mocodawców i przyniesie zwycięstwo. Coraz rzadziej protestujemy przeciw polityce rządu, a coraz częściej przeciw budowie nowych dróg i hipermarketów. Mniej nas obchodzi ideologiczna "wojna na górze", bardziej budowa spalarni i lokalizacja wysypiska śmieci. Liczba protestów wzrasta, ale nie są to już wielkie demonstracje z początku lat 90., lecz małe, lokalne "bunty". - Ludzie kierują swoje protesty do władz lokalnych, gdyż stopniowo orientują się, że wiele decyzji podejmowanych jest właśnie przez nie - twierdzi Marcin Święcicki, były prezydent Warszawy. - Poprzedni system z definicji nie dopuszczał konfliktów społecznych. Spory lokalne pojawiają się wtedy, gdy zostaje zdecentralizowany proces podejmowania decyzji - dodaje prof. Edmund Wnuk-Lipiński, socjolog. Między obywatelem a władzą centralną powstał swego rodzaju "bufor" w postaci lokalnych władz.
W okresie PRL uczono traktować konflikt jako podstawowe zagroże- nie społecznego spokoju. - Prawdo- podobnie jeszcze dziś ludzie oceniają konflikty jako wadę nowego systemu. Dopiero powoli uczą się, że są one czymś normalnym. Zauważają, że często nie ma rozwiązań złych czy dobrych, tylko nie wszyscy chcą tego samego - tłumaczy Mirosława Grabowska, socjolog.
- Władza bliższa i "oswojona" jest łatwiej i częściej kontestowana - tłumaczy Stanisław Kracik, poseł Unii Wolności, od trzech kadencji burmistrz Niepołomic. - Ludzie więcej wymagają od władzy, która jest blisko, nawet jeśli nie ma ona wystarczających kompetencji, by rozwiązać konkretny problem - uważa Henryka Galas, inspektor ds. szkolnictwa w podwarszawskiej gminie Nieporęt. Powoli zaczynamy sobie uświadamiać, że interwencja u wójta czy burmistrza może być bardziej skuteczna niż petycje do premiera, prezydenta czy Strasburga.
Polskie lokalne problemy niewiele różnią się od tych, jakie mają obywatele Europy Zachodniej. Buntujemy się nie tylko przeciw budowie spalarni śmieci lub wysypiska, ale także fabryki. - Najbardziej oburzają mnie ludzie protestujący przeciwko każdej inwestycji, a równocześnie składający w nowo powstającej firmie podanie o pracę - mówi burmistrz Niepołomic.
Obywatelskie weto
Na Zachodzie nie ma dnia, by obywatele nie podejmowali spektakularnych protestów. Wchodzą na kominy, na dzwonnice kościelne, zamurowują się w kopalniach, podejmują strajki głodowe. Prawo do protestów gwarantują konstytucje. Oprotestowane mogą być decyzje dotyczące budowy spalarni, więzień, autostrad, lotniska. W jednej z niemieckich miejscowości protest lokalnej społeczności uniemożliwił budowę więzienia dla przestępców seksualnych. Z kolei mieszkańcy podkolońskich miejscowości domagali się zakazu nocnych startów i lądowań na wielkim lotnisku Kolonia-Bonn. Władze Nadrenii Północnej-Westfalii gotowe były ulec tym żądaniom, ale firmy przewozowe zapowiedziały przeprowadzkę do Liege w Belgii i likwidację tysięcy miejsc pracy. Mieszkańcy odstąpili od żądań. Hamburczycy nie dopuścili do uruchomienia gotowego już krematorium. W Wielkiej Brytanii przyczyną protestów są przede wszystkim plany budowy dróg, obwodnic i autostrad. Ostatnio modne stało się budowanie podkopów pod nowymi drogami. Tradycja protestu jest zresztą stara - w 1774 r. liverpoolscy marynarze ostrzelali ratusz, a w 1818 r. uczniowie Winchester College wyrzucili ze szkoły nauczycieli. Włoskie prawo oparte jest na zasadzie subsydiarności, czyli podejmowania decyzji na jak najniższym szczeblu, jak najbliżej obywatela, jednak od czasu akcji "czyste ręce" władze gminne i prowincjonalne boją się podejmowania decyzji w obawie przed posądzeniem o korupcję. Jeśli już decyzja zapadnie i tak jest zaskarżana do sądu. Dlatego ludzie próbują rozwiązywać swe problemy na szczeblu centralnym. We Francji elity lokalne dokładają starań, by w regionalne konflikty nie mieszali się politycy z Paryża. Tak było w trakcie sporu o budowę meczetu w Strasburgu. Nie zawsze się to udaje. "Centrala" musiała się zaangażować w konflikt na Korsyce po zabójstwie prefekta Claude?a Ergnaca czy rozwiązywanie problemów przestępczości w podparyskich departamentach. Natomiast w Rosji tworzenie społecznych komitetów, które protestują przeciwko decyzjom władz, jest w zasadzie nieznane.
Wiele lokalnych sporów toczy się o budowę supermarketów. Do mieszkańców terenów sąsiadujących z planowanym centrum dołączają miejscowi handlowcy, obawiający się konkurencji gigantów. Trójmiejscy kupcy posunęli się nawet do szantażu - zapowiedzieli blokadę dróg, jeśli władze miasta wyrażą zgodę na budowę centrów handlowych. - Będę rozmawiał z kupcami, ale nie zgodzę się na polityczny lepperyzm - zapowiada Wojciech Szczurek, prezydent Gdyni. Tymczasem w Rumi koło Gdyni kupcy wyprzedzili ewentualne negocjacje i po prostu wykupili teren, na którym miał powstać węzeł komunikacyjny budowanego hipermarketu.
Na poziomie lokalnym konflikt interesów grupowych, a często i interesu publicznego, jest szczególnie widoczny w wypadku protestów towarzyszących planom budowy dróg, obwodnic i autostrad. Część buntów organizują, podobnie jak wszędzie na świecie, członkowie organizacji ekologicznych, stosując najbardziej radykalne formy protestu, z przywiązywaniem się do wycinanych drzew włącznie. Czasem takie akcje wywołują z kolei protest samych mieszkańców, którzy chcą nowych dróg. Tak jest choćby w Augustowie, gdzie społeczność lokalna i władze miasta popierają pomysł budowy obwodnicy kontestowanej przez ekologów. Na ogół jednak społeczne komitety mieszkańców sprzeciwiają się budowie nowych szlaków komunikacyjnych. - Drogi są potrzebne i trzeba je budować, ale dlaczego za moim płotem? - powtarza argumenty protestujących Krzysztof Adamczyk, wiceprezydent Krakowa, który od ubiegłego roku - kiedy to zaproponował nowe rozwiązania komunikacyjne dla miasta - jest zasypywany petycjami. - Rząd i parlament nie ułatwiają pracy samorządowcom. Przepisy są nieprecyzyjne i utrudniają podejmowanie niepopularnych decyzji - dodaje Kracik. W Danii prawo do wywłaszczenia za odszkodowaniem publicznym jest zawarowane w konstytucji.
Na ogół konflikt nie kończy się na słownych protestach - mieszkańcy okolic projektowanej krakowskiej "Trasy Kotlarskiej" przez kilka dni blokowali drogi, podobnie zresztą jak sochaczewianie od lat prowadzący walkę z tirami, masowo przejeżdżającymi przez centrum miasta. Mieszkańcom ulicy Czekoladowej we Wrocławiu po tym, jak ich osiedlowa uliczka stała się arterią prowadzącą do supermarketu, dopiero "spacerowaniem" po przejściu dla pieszych udało się wymusić zainstalowanie odpowiednich znaków drogowych. Z drugiej strony, protest przeciwko budowie warszawskiej Trasy Siekierkowskiej, niezbędnej, by rozładować ruch w zakorkowanej stolicy, zablokował całą inwestycję. - W tym wypadku mamy już do czynienia z prawnie usankcjonowaną patologią. To doskonały przykład, jak ustawodawca, czyli Sejm, dając władzy lokalnej teoretyczne prawo do decydowania o inwestycjach, związał jej ręce ustawą o ochronie własności. Doprowadziło to do tego, że jedna osoba zablokowała inwestycję, a miasto poniosło gigantyczne koszty - uważa Marcin Święcicki.
Nie tylko warszawski przykład świadczy o tym, że władza centralna, mimo zapewnień o decentralizacji, ciągle jeszcze przeszkadza w tworzeniu Rzeczypospolitej samorządowej. Sprowadzanie władzy na dół często ogranicza się do zwiększania obowiązków bez zapewnienia odpowiednich środków. - Jeśli za decentralizacją kompetencji pójdą pieniądze, nastąpi prawdziwa decentralizacja nie tylko konfliktów, ale i partii politycznych, lobbingu, wszystkiego. Na razie nie ma jednak o tym mowy - kwituje Józef Orzeł, szef samorządowego wydawnictwa Municipium. - Obserwując liczne manifestacje pod urzędami centralnymi, można stwierdzić, że wciąż za dużo zależy od centrum. Nadal wiele grup nacisku wisi u rządowej klamki twierdzi Święcicki.
Jednak nie tylko "Warszawa" jest winna centralizacji niektórych lokalnych konfliktów. - Konflikty się decentralizują, o ile władze lokalne potrafią sobie z nimi poradzić. Wiele z nich jednak trafia "na górę", ludzie skarżą się do ministerstw uważa Grabowska. Zdaniem profesora Edmunda Wnuka-Lipińskiego, często sami protestujący dążą do centralizacji konfliktu. Tak było choćby w wypadku Andrzeja Leppera, którego głównym postulatem stało się spotkanie z premierem, by w ten sposób znaleźć się w centrum władzy.
- Powoli i z trudem, ale jednak kształtuje się system umożliwiający rozwiązywanie konfliktów na odpowiednim poziomie - uważa Michał Boni, doradca ministra pracy i polityki społecznej. Jego zdaniem, na początku zmian ludzie nie do końca wiedzieli, z kim negocjować w konfliktowych sytuacjach, dlatego od razu "najeżdżali" na Warszawę. Przekonują się, że o umiejscowieniu szkoły czy łataniu dziur w jezdniach nie decyduje rząd, lecz ich sąsiedzi wybrani do lokalnych władz. Organizują więc zajazdy na urzędy miast i gmin.
W okresie PRL uczono traktować konflikt jako podstawowe zagroże- nie społecznego spokoju. - Prawdo- podobnie jeszcze dziś ludzie oceniają konflikty jako wadę nowego systemu. Dopiero powoli uczą się, że są one czymś normalnym. Zauważają, że często nie ma rozwiązań złych czy dobrych, tylko nie wszyscy chcą tego samego - tłumaczy Mirosława Grabowska, socjolog.
- Władza bliższa i "oswojona" jest łatwiej i częściej kontestowana - tłumaczy Stanisław Kracik, poseł Unii Wolności, od trzech kadencji burmistrz Niepołomic. - Ludzie więcej wymagają od władzy, która jest blisko, nawet jeśli nie ma ona wystarczających kompetencji, by rozwiązać konkretny problem - uważa Henryka Galas, inspektor ds. szkolnictwa w podwarszawskiej gminie Nieporęt. Powoli zaczynamy sobie uświadamiać, że interwencja u wójta czy burmistrza może być bardziej skuteczna niż petycje do premiera, prezydenta czy Strasburga.
Polskie lokalne problemy niewiele różnią się od tych, jakie mają obywatele Europy Zachodniej. Buntujemy się nie tylko przeciw budowie spalarni śmieci lub wysypiska, ale także fabryki. - Najbardziej oburzają mnie ludzie protestujący przeciwko każdej inwestycji, a równocześnie składający w nowo powstającej firmie podanie o pracę - mówi burmistrz Niepołomic.
Obywatelskie weto
Na Zachodzie nie ma dnia, by obywatele nie podejmowali spektakularnych protestów. Wchodzą na kominy, na dzwonnice kościelne, zamurowują się w kopalniach, podejmują strajki głodowe. Prawo do protestów gwarantują konstytucje. Oprotestowane mogą być decyzje dotyczące budowy spalarni, więzień, autostrad, lotniska. W jednej z niemieckich miejscowości protest lokalnej społeczności uniemożliwił budowę więzienia dla przestępców seksualnych. Z kolei mieszkańcy podkolońskich miejscowości domagali się zakazu nocnych startów i lądowań na wielkim lotnisku Kolonia-Bonn. Władze Nadrenii Północnej-Westfalii gotowe były ulec tym żądaniom, ale firmy przewozowe zapowiedziały przeprowadzkę do Liege w Belgii i likwidację tysięcy miejsc pracy. Mieszkańcy odstąpili od żądań. Hamburczycy nie dopuścili do uruchomienia gotowego już krematorium. W Wielkiej Brytanii przyczyną protestów są przede wszystkim plany budowy dróg, obwodnic i autostrad. Ostatnio modne stało się budowanie podkopów pod nowymi drogami. Tradycja protestu jest zresztą stara - w 1774 r. liverpoolscy marynarze ostrzelali ratusz, a w 1818 r. uczniowie Winchester College wyrzucili ze szkoły nauczycieli. Włoskie prawo oparte jest na zasadzie subsydiarności, czyli podejmowania decyzji na jak najniższym szczeblu, jak najbliżej obywatela, jednak od czasu akcji "czyste ręce" władze gminne i prowincjonalne boją się podejmowania decyzji w obawie przed posądzeniem o korupcję. Jeśli już decyzja zapadnie i tak jest zaskarżana do sądu. Dlatego ludzie próbują rozwiązywać swe problemy na szczeblu centralnym. We Francji elity lokalne dokładają starań, by w regionalne konflikty nie mieszali się politycy z Paryża. Tak było w trakcie sporu o budowę meczetu w Strasburgu. Nie zawsze się to udaje. "Centrala" musiała się zaangażować w konflikt na Korsyce po zabójstwie prefekta Claude?a Ergnaca czy rozwiązywanie problemów przestępczości w podparyskich departamentach. Natomiast w Rosji tworzenie społecznych komitetów, które protestują przeciwko decyzjom władz, jest w zasadzie nieznane.
Wiele lokalnych sporów toczy się o budowę supermarketów. Do mieszkańców terenów sąsiadujących z planowanym centrum dołączają miejscowi handlowcy, obawiający się konkurencji gigantów. Trójmiejscy kupcy posunęli się nawet do szantażu - zapowiedzieli blokadę dróg, jeśli władze miasta wyrażą zgodę na budowę centrów handlowych. - Będę rozmawiał z kupcami, ale nie zgodzę się na polityczny lepperyzm - zapowiada Wojciech Szczurek, prezydent Gdyni. Tymczasem w Rumi koło Gdyni kupcy wyprzedzili ewentualne negocjacje i po prostu wykupili teren, na którym miał powstać węzeł komunikacyjny budowanego hipermarketu.
Na poziomie lokalnym konflikt interesów grupowych, a często i interesu publicznego, jest szczególnie widoczny w wypadku protestów towarzyszących planom budowy dróg, obwodnic i autostrad. Część buntów organizują, podobnie jak wszędzie na świecie, członkowie organizacji ekologicznych, stosując najbardziej radykalne formy protestu, z przywiązywaniem się do wycinanych drzew włącznie. Czasem takie akcje wywołują z kolei protest samych mieszkańców, którzy chcą nowych dróg. Tak jest choćby w Augustowie, gdzie społeczność lokalna i władze miasta popierają pomysł budowy obwodnicy kontestowanej przez ekologów. Na ogół jednak społeczne komitety mieszkańców sprzeciwiają się budowie nowych szlaków komunikacyjnych. - Drogi są potrzebne i trzeba je budować, ale dlaczego za moim płotem? - powtarza argumenty protestujących Krzysztof Adamczyk, wiceprezydent Krakowa, który od ubiegłego roku - kiedy to zaproponował nowe rozwiązania komunikacyjne dla miasta - jest zasypywany petycjami. - Rząd i parlament nie ułatwiają pracy samorządowcom. Przepisy są nieprecyzyjne i utrudniają podejmowanie niepopularnych decyzji - dodaje Kracik. W Danii prawo do wywłaszczenia za odszkodowaniem publicznym jest zawarowane w konstytucji.
Na ogół konflikt nie kończy się na słownych protestach - mieszkańcy okolic projektowanej krakowskiej "Trasy Kotlarskiej" przez kilka dni blokowali drogi, podobnie zresztą jak sochaczewianie od lat prowadzący walkę z tirami, masowo przejeżdżającymi przez centrum miasta. Mieszkańcom ulicy Czekoladowej we Wrocławiu po tym, jak ich osiedlowa uliczka stała się arterią prowadzącą do supermarketu, dopiero "spacerowaniem" po przejściu dla pieszych udało się wymusić zainstalowanie odpowiednich znaków drogowych. Z drugiej strony, protest przeciwko budowie warszawskiej Trasy Siekierkowskiej, niezbędnej, by rozładować ruch w zakorkowanej stolicy, zablokował całą inwestycję. - W tym wypadku mamy już do czynienia z prawnie usankcjonowaną patologią. To doskonały przykład, jak ustawodawca, czyli Sejm, dając władzy lokalnej teoretyczne prawo do decydowania o inwestycjach, związał jej ręce ustawą o ochronie własności. Doprowadziło to do tego, że jedna osoba zablokowała inwestycję, a miasto poniosło gigantyczne koszty - uważa Marcin Święcicki.
Nie tylko warszawski przykład świadczy o tym, że władza centralna, mimo zapewnień o decentralizacji, ciągle jeszcze przeszkadza w tworzeniu Rzeczypospolitej samorządowej. Sprowadzanie władzy na dół często ogranicza się do zwiększania obowiązków bez zapewnienia odpowiednich środków. - Jeśli za decentralizacją kompetencji pójdą pieniądze, nastąpi prawdziwa decentralizacja nie tylko konfliktów, ale i partii politycznych, lobbingu, wszystkiego. Na razie nie ma jednak o tym mowy - kwituje Józef Orzeł, szef samorządowego wydawnictwa Municipium. - Obserwując liczne manifestacje pod urzędami centralnymi, można stwierdzić, że wciąż za dużo zależy od centrum. Nadal wiele grup nacisku wisi u rządowej klamki twierdzi Święcicki.
Jednak nie tylko "Warszawa" jest winna centralizacji niektórych lokalnych konfliktów. - Konflikty się decentralizują, o ile władze lokalne potrafią sobie z nimi poradzić. Wiele z nich jednak trafia "na górę", ludzie skarżą się do ministerstw uważa Grabowska. Zdaniem profesora Edmunda Wnuka-Lipińskiego, często sami protestujący dążą do centralizacji konfliktu. Tak było choćby w wypadku Andrzeja Leppera, którego głównym postulatem stało się spotkanie z premierem, by w ten sposób znaleźć się w centrum władzy.
- Powoli i z trudem, ale jednak kształtuje się system umożliwiający rozwiązywanie konfliktów na odpowiednim poziomie - uważa Michał Boni, doradca ministra pracy i polityki społecznej. Jego zdaniem, na początku zmian ludzie nie do końca wiedzieli, z kim negocjować w konfliktowych sytuacjach, dlatego od razu "najeżdżali" na Warszawę. Przekonują się, że o umiejscowieniu szkoły czy łataniu dziur w jezdniach nie decyduje rząd, lecz ich sąsiedzi wybrani do lokalnych władz. Organizują więc zajazdy na urzędy miast i gmin.
Więcej możesz przeczytać w 17/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.