Patrząc optymistycznie i realistycznie, zbliżenie się do Grecji pod względem rozwoju gospodarczego zajmie Polsce 10-15 lat
Na przełomie roku 1972 i 1973 przetoczył się przez "Życie Gospodarcze" spór wokół artykułu Zdzisława Rurarza pod tytułem "Warianty rozwoju gospodarczego Polski do roku 2000". Po wprowadzeniu stanu wojennego autor tego tekstu został sezonowym bohaterem narodowym, bo jako ambasador w Japonii "wybrał wolność". Wcześniej jednak należał do najgłośniejszych piewców gierkowskiej polityki. We wspomnianym artykule obliczył, jak to się wzbogacimy, podnosząc wzrost gospodarczy do 10 proc. i utrzymując go przez ćwierć wieku. No, mówię wam, szanowni czytelnicy - raj! Ale, niestety, nie wyszło i prognoza Rurarza spoczywa na gigantycznym złomowisku chybionych prognoz (moich też jest tam parę), na które nikt nie zagląda, a już, broń Boże, sami autorzy.
Takie to wspomnienia nawiedziły mnie, kiedy przeczytałem o strategiach rozwoju Polski opracowanych w ministerstwach gospodarki narodowej, finansów i - a jakże - w "krakauerii", czyli u ministra Kropiwnickiego. O jego pomysłach się nie mówi, za to wizja ministra Steinhoffa, jak ją opisano na znanych z solidności zielonych stronach "Rzeczpospolitej", jako żywo wywołuje cień Rurarza. Minister oświadczył, że w 2002 r. Polska pod względem rozwoju gospodarczego ma szansę zbliżyć się do Grecji i Portugalii, jeżeli podniesiemy tempo wzrostu PKB do 8-9 proc. rocznie. Szacuje się, że w roku 1998 PKB na osobę w Polsce (według siły nabywczej złotego) wynosił 58 proc. greckiego PKB na osobę i w tym roku ta relacja nie zmieni się wiele. Nawet jeśli od przyszłego roku gospodarka polska rosłaby o 8 proc. rocznie, co jest czystą fantazją, a Grecja stała w miejscu, trzeba by siedmiu lat, a nie trzech na osiągnięcie porównywalnego z nią PKB na osobę. Patrząc zaś optymistycznie i realistycznie, zbliżenie się do Grecji pod względem rozwoju gospodarczego zajmie nam jakieś 10-15 lat. Nie ma lekko. "Wizja dwa", czyli program Ministerstwa Finansów (Lecz - na Boga - nie nazywajcie tego drugim planem Balcerowicza. Jeśli uważnie policzyć, byłby to już trzeci "drugi plan". Przy każdym następnym, określenie wyrażające wielki czyn rządu Mazowieckiego i Balcerowicza osobiście będzie się zmieniało w kąsek dla kabaretu i groteski.) zasługuje na o wiele poważniejsze potraktowanie. Mój stary znajomy i znakomity ekonomista Stanisław Gomułka, który - jak wyczuwam - przyłożył rękę do tej koncepcji, może się nawet słusznie obrazić o kojarzenie go z mało kompetentnym partyjnym służką sprzed lat. Odpędzam więc ten cień - a kysz! Dobrze, że taka wizja powstała. Teraz dokument powinien być opublikowany na przykład jako wkładka do "Rzeczpospolitej", ale nie po to, by go gloryfikować, lecz podjąć nad nim dyskusję. Wariant zwany aktywnym jest, moim zdaniem, "napięty i... prawie nierealny" - bardziej politycznie niż ekonomicznie. To nie jest wariant rozwoju w najbliższej dekadzie o 7-8 proc. rocznie, jak piszą dziennikarze, lecz dochodzenia do stopy wzrostu 7,5 proc. ze średnią nieco ponad 6 proc. rocznie. "Wchodzenie" na tak wysoką długookresową autostradę wzrostu jest kosztowne. Wymaga zwiększenia stopy inwestycji (z 20 proc. do 30 proc., jak piszą sami autorzy), czyli przyhamowania wzrostu konsumpcji lub finansowania rozwoju Polski przez inwestycje zagraniczne. W pierwszym wypadku reakcją może być opór społeczny przeciw wyrzeczeniom, w drugim - opór przeciw wynaradawianiu gospodarki, którego być może dziś nie doceniamy. Przyjęcie tak ambitnej strategii wymaga więc solidnego wsparcia politycznego i możliwego stępienia jej kolców. Jeżeli chodzi o wsparcie polityczne, nie wyobrażam sobie, by wystarczyła siła koalicji, nawet gdyby Duch Święty napełnił ją cnotą zgody. Ten program ma szansę jako program narodowy, uzgodniony z SLD i PSL. Wariant aktywny może być zaś realizowany dwoma drogami - liberalną, znacznej redukcji roli państwa i tak to widzą autorzy, zakładając spadek wydatków publicznych w PKB o 25 proc. lub przy bardziej aktywnej roli państwa i mniejszej redukcji wydatków, a tylko zmianie ich struktury na służącą rozwojowi. I to jest - moim zdaniem - droga właściwsza. Obawiam się, że idąc drogą liberalną, rozkwasimy sobie nos na jakiejś blokadzie.
Takie to wspomnienia nawiedziły mnie, kiedy przeczytałem o strategiach rozwoju Polski opracowanych w ministerstwach gospodarki narodowej, finansów i - a jakże - w "krakauerii", czyli u ministra Kropiwnickiego. O jego pomysłach się nie mówi, za to wizja ministra Steinhoffa, jak ją opisano na znanych z solidności zielonych stronach "Rzeczpospolitej", jako żywo wywołuje cień Rurarza. Minister oświadczył, że w 2002 r. Polska pod względem rozwoju gospodarczego ma szansę zbliżyć się do Grecji i Portugalii, jeżeli podniesiemy tempo wzrostu PKB do 8-9 proc. rocznie. Szacuje się, że w roku 1998 PKB na osobę w Polsce (według siły nabywczej złotego) wynosił 58 proc. greckiego PKB na osobę i w tym roku ta relacja nie zmieni się wiele. Nawet jeśli od przyszłego roku gospodarka polska rosłaby o 8 proc. rocznie, co jest czystą fantazją, a Grecja stała w miejscu, trzeba by siedmiu lat, a nie trzech na osiągnięcie porównywalnego z nią PKB na osobę. Patrząc zaś optymistycznie i realistycznie, zbliżenie się do Grecji pod względem rozwoju gospodarczego zajmie nam jakieś 10-15 lat. Nie ma lekko. "Wizja dwa", czyli program Ministerstwa Finansów (Lecz - na Boga - nie nazywajcie tego drugim planem Balcerowicza. Jeśli uważnie policzyć, byłby to już trzeci "drugi plan". Przy każdym następnym, określenie wyrażające wielki czyn rządu Mazowieckiego i Balcerowicza osobiście będzie się zmieniało w kąsek dla kabaretu i groteski.) zasługuje na o wiele poważniejsze potraktowanie. Mój stary znajomy i znakomity ekonomista Stanisław Gomułka, który - jak wyczuwam - przyłożył rękę do tej koncepcji, może się nawet słusznie obrazić o kojarzenie go z mało kompetentnym partyjnym służką sprzed lat. Odpędzam więc ten cień - a kysz! Dobrze, że taka wizja powstała. Teraz dokument powinien być opublikowany na przykład jako wkładka do "Rzeczpospolitej", ale nie po to, by go gloryfikować, lecz podjąć nad nim dyskusję. Wariant zwany aktywnym jest, moim zdaniem, "napięty i... prawie nierealny" - bardziej politycznie niż ekonomicznie. To nie jest wariant rozwoju w najbliższej dekadzie o 7-8 proc. rocznie, jak piszą dziennikarze, lecz dochodzenia do stopy wzrostu 7,5 proc. ze średnią nieco ponad 6 proc. rocznie. "Wchodzenie" na tak wysoką długookresową autostradę wzrostu jest kosztowne. Wymaga zwiększenia stopy inwestycji (z 20 proc. do 30 proc., jak piszą sami autorzy), czyli przyhamowania wzrostu konsumpcji lub finansowania rozwoju Polski przez inwestycje zagraniczne. W pierwszym wypadku reakcją może być opór społeczny przeciw wyrzeczeniom, w drugim - opór przeciw wynaradawianiu gospodarki, którego być może dziś nie doceniamy. Przyjęcie tak ambitnej strategii wymaga więc solidnego wsparcia politycznego i możliwego stępienia jej kolców. Jeżeli chodzi o wsparcie polityczne, nie wyobrażam sobie, by wystarczyła siła koalicji, nawet gdyby Duch Święty napełnił ją cnotą zgody. Ten program ma szansę jako program narodowy, uzgodniony z SLD i PSL. Wariant aktywny może być zaś realizowany dwoma drogami - liberalną, znacznej redukcji roli państwa i tak to widzą autorzy, zakładając spadek wydatków publicznych w PKB o 25 proc. lub przy bardziej aktywnej roli państwa i mniejszej redukcji wydatków, a tylko zmianie ich struktury na służącą rozwojowi. I to jest - moim zdaniem - droga właściwsza. Obawiam się, że idąc drogą liberalną, rozkwasimy sobie nos na jakiejś blokadzie.
Więcej możesz przeczytać w 18/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.