Czego nie zrobią w Hollywood
Każdy przegląd najciekawszych dzieł tworzonych dziś przez filmowców świata jest kolejnym dowodem na to, że Hollywood nie potrafi - choćby chciało - wyprodukować wielu filmów, które zastąpiłyby produkcje narodowe. Tu już nawet nie chodzi o to, że odtworzenie w kalifornijskiej "fabryce snów" sycylijskiej wioski czy warszawskiego getta zawsze będzie razić jakimiś faktograficznymi zgrzytami - ostatecznie można bowiem zaangażować konsultantów i amerykańską ekipę wysłać na miejsce zdarzeń. Filmy hollywoodzkie, przestrzegające wystudiowanych norm marketingowych, zawsze będą jednak odbiegały od pojęcia "dzieła autorskiego". Będą wybierały tematy uniwersalne, łatwo zrozumiałe dla widzów z całego świata; skłaniały się do happy endu, nie bacząc na okoliczności; operowały mitem rozreklamowanej gwiazdy nie mającej prawa umrzeć w drugim akcie i "podciągały" rzeczywistość pod dramatyczne reguły sprawdzonych gatunków sensacyjnych. Nie wyobrażam sobie na przykład hollywoodzkiego wydania filmu "To zaczyna się dziś" Bertranda Taverniera. Wybitny reżyser francuski nie lubi się podlizywać publiczności i kręci filmy, gdy ma coś istotnego do powiedzenia. W tym wypadku za punkt obserwacyjny wybrał sobie skromne przedszkole na robotniczym osiedlu boleśnie dotkniętym bezrobociem. Bohater, dyrektor tego przedszkola (czy możecie sobie państwo wyobrazić hollywoodzką produkcję o dyrektorze robotniczego przedszkola? bo ja nie!), nie ma za grosz urzędniczego instynktu dzielenia kompetencji. Po prostu, gdy napotyka na sprawę trudną, pozornie niewykonalną, stara się ją mimo wszystko załatwić, zamiast się usprawiedliwiać, że "to już nie w mojej gestii". Dzięki temu, że dyrektor Daniel zawzięcie nie zgadza się na zło, obraz tej zasmucającej prowincji francuskiej jawi się nam z zegarmistrzowską precyzją. Prawda społecznego kontekstu rzutuje na prawdę charakterów i wydaje się nam, że postacie z filmu już spotkaliśmy w życiu. W pociągu, poczekalni u dentysty, a najprawdopodobniej na szkolnej wywiadówce.
Istnieje, rzecz jasna, ryzyko, że takie kino nie zainteresuje amatorów "Fakultetu" Rodrigueza, w którym profesorowie małego uniwersytetu - wiecznie ci podejrzani intelektualiści! - zmieniają się swobodnie w oślizgłe, plugawe potwory, sfabrykowane przez specjalistów od efektów digitalnych. Czy nie jesteśmy jednak zbyt uprzejmi w stosunku do tego kina dla kretynów? Niech zwolennicy "Fakultetu" oglądają go choćby po dziesięć razy, smacznego. Ale niech ten film i jemu podobne nie likwidują kina, które mi się podoba! Mnie i milionom dorosłych widzów zbyt grzecznie i cicho siedzących (bo są tolerancyjni wobec cudzych upodobań). Film Taverniera zdobył na festiwalu w Berlinie uznanie aż dwóch niezależnych jury: dostał nagrodę krytyków FIPRESCI i Nagrodę Ekumeniczną. Na szczęście nie jest tak, że nie ma już twórców, którzy chcą odpowiadać na ważne pytania epoki. Po zbrodniach hitleryzmu i stalinizmu często lubimy myśleć, że epoka przestępczej nietolerancji nie śmie się już powtórzyć. Jest to jednak wyłącznie nasze wygodnictwo i niedostatek wyobraźni. A Kosowo? A rejon Gazy? Czy i tam wrząca nienawiść nie podpowiada nowych "ostatecznych rozwiązań"? Aresztowanie przywódcy Kurdów Öcalana i fala światowych protestów przypomniały o największym z narodów, wciąż pozbawionym niepodległego bytu. Dobrze się stało, że właśnie turecka realizatorka Yesim Ustauglu w "Podróży ku słońcu" obrała sobie za temat przysłowiowe jakoby niechęci Turków i Kurdów. Dwaj mieszkańcy odległej Anatolii - obaj przybyli w poszukiwaniu pracy do Stambułu - przypadli sobie do gustu. Kurd sprzedaje z wózeczka kasety, Turek wyczulonym słuchem rozpoznaje dla miejskich wodociągów miejsca pęknięć w podziemnych rurach. Turek z niedowierzaniem obserwuje u swych rodaków przejawy irracjonalnej nietolerancji wobec Kurdów, a kiedy Kurd niespodziewanie umiera, postanawia również irracjonalnie dowieźć ciało zmarłego do jego rodzinnej wioski. Pół filmu zajmuje owa symboliczna podróż ku słońcu, błyskotliwie sfotografowana przez Jacka Petryckiego, operatora Kieślowskiego ("Amator", "Dekalog"). Zresztą autorka, znająca na pamięć całego Kieślowskiego, oświadcza publicznie, że właśnie Polak był dla niej wzorem odpowiedzialnego filmowca, jakim postanowiła zostać. Wzruszył mnie plan ogólny filmu - kurdyjska wioska okazuje się zatopiona, ponieważ wybudowano tam ogromną zaporę wodną. Ciekawe, że na zupełnie identyczny pomysł końcowy wpadł rumuński Węgier Gabór Tompa w "Chińskiej obronie": po latach z syberyjskiego gułagu powraca węgierski eks-jeniec do swej Transylwanii, ale ona jest teraz socjalistyczna i rumuńska, a jego wieś rodzinną zatopiono po zbudowaniu zapory! Tak to ręce ludzi obracają przeciw sobie siły natury. Smutna konkluzja ponadnarodowa.
Kino mogące się pochwalić stuletnią tradycją zapożycza się samo u siebie
Pod tytułem "Simon mag", nawiązującym do postaci proroka Gnozy wymienionego w Dziejach Apostolskich, angielski debiutant Ben Hopkins zaproponował "bajkę ze świata, który znikł". Inspirowała go - podobnie jak film turecki - potrzeba tolerancji. Bajka sprzed półtora wieku malowniczo opowiada o osadzie żydowskiej na Śląsku Opolskim. Przeprowadzenie linii kolejowej może zburzyć kruchą równowagę ekonomiczną osady, na co ostrzą sobie zęby spekulanci z miasta. Sojusznikiem gminy okazuje się niespodziewanie graf, romantyczny poeta nie liczący się z groszem. Ponieważ jest to bajka, wszystko kończy się szczęśliwie, jak gdyby ta idylla miała być formą ekspiacji za Auschwitz położony niedaleko Śląska. Ciekawy przypadek: dokładnie w tym samym czasie powstał drugi film o identycznym tytule "Simon mag" autorstwa znanej realizatorki węgierskiej Ildikó Enyedi, literalnie nie mający nic wspólnego z poprzednim. W celu rozwikłania kryminalnej zagadki bezradna policja francuska ściąga ze Wschodu głośnego jasnowidza. Ten zagadkę rozwiązuje, ale zostaje wyzwany na tragiczny pojedynek przez swego paryskiego konkurenta. Metafizyczne kino Enyedi, pełne nerwowych ujęć z ręki i barwnych obrazów na pograniczu abstrakcji, stanowi ambitny przykład sztuki bardziej zabiegającej o samo poszukiwanie sensu egzystencji niż o łatwe i kategoryczne odpowiedzi. "Pięknej epoce" doświadczonego Hiszpana Fernando Trueby w roku 1993 przyznano Oscara dla najlepszego filmu nieanglosaskiego. Ten twórca jest rzadkim przykładem filmowca, który wyrósł ze środowiska krytyków. Dla swego filmu "Dziewczyna moich snów" miał on tym razem wyborny pomysł fabularny. Jest rok 1938, trwa hiszpańska wojna domowa, madryckie studia filmowe są jeszcze w rękach republikanów. Chcąc umocnić sojusz z Franco, minister Goebbels proponuje grupie filmowców hiszpańskich, by w wytwórni berlińskiej nakręcili hiszpańsko-niemiecki romans "Dziewczyna moich snów". Zetknięcie dwóch mentalności narodowych w tym szczególnym momencie historycznym rodzi najpierw serię oryginalnych gagów, lecz potem gmatwa akcję w tani melodramat. Zauważmy jednak znamienną wędrówkę motywów, coraz pospolitszą od kiedy kino mające już stuletnią historię zapożycza się samo u siebie. Finałową scenę na lotnisku świadomie przekalkowano z zakończenia legendarnej "Casablanki" Michaela Curtiza. Zaskakujące jest to, że do tej samej sceny nawiązuje koniec wchodzącej właśnie na polskie ekrany jugosłowiańskiej komedii "Czarny kot, biały kot" Emira Kusturicy. Jedno z dwojga: albo brak nowych natchnień u współczesnych filmowców, albo odcinanie z premedytacją dywidendy od faktu, że kino może się już żywić swoją własną tradycją. Od pewnego czasu utraciliśmy kontakt z kinem rosyjskim (czy w ogóle krajów postradzieckich), choć właśnie teraz powstają tam dzieła pozbawione cenzorskich deformacji i politycznego dyktanda. Można w nich odnaleźć tony zaskakujące. Bezspornie ważne wydają się "Kresy", debiut reżyserski pisarza Piotra Łucika. Pięciu chłopów oburzonych sprzedaniem jakimś aferzystom ich roponośnej ziemi wyrusza na prywatną wojnę z władzami coraz wyższego szczebla, zakończoną po prostu wysadzeniem w powietrze Moskwy. Ta ludowa przypowieść, zadziwiająca okrucieństwem środków, wydaje mi się raczej życzeniowym myśleniem twórcy niż odbiciem rzeczywistych nastrojów. To polski chłop gotów jest pokoleniami walczyć o kawałek zaoranej przez sąsiada miedzy. Natomiast chłop rosyjski, jeszcze przez Gorbaczowa kuszony możliwością wydzierżawienia kołchozowej ziemi, woli o czwartej po południu wracać z pola, którego nie poczuwa się właścicielem.
Nie ma łatwego życia kino australijskie, objawione takimi dziełami, jak "Piknik pod wiszącą skałą" Weira czy "Fortepian" Campion. Kłopotem nie jest brak środków. Po prostu jego najzdolniejsi twórcy wyłapywani są przez Hollywood. Na przykład Weir nakręcił ostatnio świetny, ale typowo amerykański film "Truman Show". Okazuje się jednak, że są również odwrotne przypadki. Urodzony i wykształcony w Nowym Jorku John Curran wyemigrował do Australii, by zrealizować tam swą debiutancką "Modlitwę". Wbrew tytułowi nie jest to bynajmniej film religijny, lecz erotyk. Jego śmiałość polega na tym, że z dwojga namiętnych kochanków on jest chorującym na zadyszki astmatykiem, ona zaś cierpi na bardzo widoczne schorzenie skórne. Curran potrafi jednak te dość fizjologiczne szczegóły przeobrazić w elementy nieledwie liryczne. Niezwykłe. Skoro pierwszą przymiarką kina światowego roku 1999 jest festiwal w Berlinie, logicznym jest, że zakończenie powinno mieć niemiecki akcent. Krytyka niemiecka bardzo wysoko oceniła "Aimée i Jaguara", debiut reżyserski scenarzysty Maxa Färberböcka. Na podstawie autentycznej historii z lat minionej wojny opowiada on dzieje lesbijskiego związku, którego jedną ze stron jest ukrywająca się Żydówka. Färberböck deklaruje się tu równocześnie jako stronnik obu rodzajów ofiar prześladowanych przez hitlerowski reżim. Mimo autentycznych korzeni, film wydaje się zbyt natrętny, mało przekonujący zarówno w opisie zmysłowego uczucia, jak i politycznej rzeczywistości Berlina czasów wojny.
Znacznie serdeczniej polecić wypada inny niemiecki debiut - "Kształty nocy" Andreasa Dresena (liczba udanych debiutów u progu tego roku jest zastanawiająco wysoka!). Dresen wybrał szczególną noc: w Berlinie bawi właśnie Jan Paweł II, a radiowe i telewizyjne doniesienia o wizycie stanowią refren wiążący trzy nowele filmu. Ich bohaterami są trzy niebanalne pary: bezdomni włóczędzy poszukujący przyzwoitego noclegu, solidny chłop znad morza zafascynowany panienką niezbyt ciężkich obyczajów i wysoki urzędnik, który na lotnisku niesłusznie oskarżył Murzynka z Angoli o kradzież portfela. Wbrew łatwym receptom scenariuszowym, ta noc nie skończy się może spektakularnymi happy endami, ale ukaże z dużym reżyserskim wigorem marzenia, złudzenia i nadzieje naszych współczesnych, wplecione w wir nocnych zdarzeń wielkiego miasta. Michael Gwisdek w roli pewnego siebie funkcjonariusza o nienagannie skrojonym garniturze akcentem łagodnej autoironii godnie zasłużył na przyznanie mu przez międzynarodowe jury miana najlepszego aktora. Ta nagroda słusznie pozostała w Europie.
Istnieje, rzecz jasna, ryzyko, że takie kino nie zainteresuje amatorów "Fakultetu" Rodrigueza, w którym profesorowie małego uniwersytetu - wiecznie ci podejrzani intelektualiści! - zmieniają się swobodnie w oślizgłe, plugawe potwory, sfabrykowane przez specjalistów od efektów digitalnych. Czy nie jesteśmy jednak zbyt uprzejmi w stosunku do tego kina dla kretynów? Niech zwolennicy "Fakultetu" oglądają go choćby po dziesięć razy, smacznego. Ale niech ten film i jemu podobne nie likwidują kina, które mi się podoba! Mnie i milionom dorosłych widzów zbyt grzecznie i cicho siedzących (bo są tolerancyjni wobec cudzych upodobań). Film Taverniera zdobył na festiwalu w Berlinie uznanie aż dwóch niezależnych jury: dostał nagrodę krytyków FIPRESCI i Nagrodę Ekumeniczną. Na szczęście nie jest tak, że nie ma już twórców, którzy chcą odpowiadać na ważne pytania epoki. Po zbrodniach hitleryzmu i stalinizmu często lubimy myśleć, że epoka przestępczej nietolerancji nie śmie się już powtórzyć. Jest to jednak wyłącznie nasze wygodnictwo i niedostatek wyobraźni. A Kosowo? A rejon Gazy? Czy i tam wrząca nienawiść nie podpowiada nowych "ostatecznych rozwiązań"? Aresztowanie przywódcy Kurdów Öcalana i fala światowych protestów przypomniały o największym z narodów, wciąż pozbawionym niepodległego bytu. Dobrze się stało, że właśnie turecka realizatorka Yesim Ustauglu w "Podróży ku słońcu" obrała sobie za temat przysłowiowe jakoby niechęci Turków i Kurdów. Dwaj mieszkańcy odległej Anatolii - obaj przybyli w poszukiwaniu pracy do Stambułu - przypadli sobie do gustu. Kurd sprzedaje z wózeczka kasety, Turek wyczulonym słuchem rozpoznaje dla miejskich wodociągów miejsca pęknięć w podziemnych rurach. Turek z niedowierzaniem obserwuje u swych rodaków przejawy irracjonalnej nietolerancji wobec Kurdów, a kiedy Kurd niespodziewanie umiera, postanawia również irracjonalnie dowieźć ciało zmarłego do jego rodzinnej wioski. Pół filmu zajmuje owa symboliczna podróż ku słońcu, błyskotliwie sfotografowana przez Jacka Petryckiego, operatora Kieślowskiego ("Amator", "Dekalog"). Zresztą autorka, znająca na pamięć całego Kieślowskiego, oświadcza publicznie, że właśnie Polak był dla niej wzorem odpowiedzialnego filmowca, jakim postanowiła zostać. Wzruszył mnie plan ogólny filmu - kurdyjska wioska okazuje się zatopiona, ponieważ wybudowano tam ogromną zaporę wodną. Ciekawe, że na zupełnie identyczny pomysł końcowy wpadł rumuński Węgier Gabór Tompa w "Chińskiej obronie": po latach z syberyjskiego gułagu powraca węgierski eks-jeniec do swej Transylwanii, ale ona jest teraz socjalistyczna i rumuńska, a jego wieś rodzinną zatopiono po zbudowaniu zapory! Tak to ręce ludzi obracają przeciw sobie siły natury. Smutna konkluzja ponadnarodowa.
Kino mogące się pochwalić stuletnią tradycją zapożycza się samo u siebie
Pod tytułem "Simon mag", nawiązującym do postaci proroka Gnozy wymienionego w Dziejach Apostolskich, angielski debiutant Ben Hopkins zaproponował "bajkę ze świata, który znikł". Inspirowała go - podobnie jak film turecki - potrzeba tolerancji. Bajka sprzed półtora wieku malowniczo opowiada o osadzie żydowskiej na Śląsku Opolskim. Przeprowadzenie linii kolejowej może zburzyć kruchą równowagę ekonomiczną osady, na co ostrzą sobie zęby spekulanci z miasta. Sojusznikiem gminy okazuje się niespodziewanie graf, romantyczny poeta nie liczący się z groszem. Ponieważ jest to bajka, wszystko kończy się szczęśliwie, jak gdyby ta idylla miała być formą ekspiacji za Auschwitz położony niedaleko Śląska. Ciekawy przypadek: dokładnie w tym samym czasie powstał drugi film o identycznym tytule "Simon mag" autorstwa znanej realizatorki węgierskiej Ildikó Enyedi, literalnie nie mający nic wspólnego z poprzednim. W celu rozwikłania kryminalnej zagadki bezradna policja francuska ściąga ze Wschodu głośnego jasnowidza. Ten zagadkę rozwiązuje, ale zostaje wyzwany na tragiczny pojedynek przez swego paryskiego konkurenta. Metafizyczne kino Enyedi, pełne nerwowych ujęć z ręki i barwnych obrazów na pograniczu abstrakcji, stanowi ambitny przykład sztuki bardziej zabiegającej o samo poszukiwanie sensu egzystencji niż o łatwe i kategoryczne odpowiedzi. "Pięknej epoce" doświadczonego Hiszpana Fernando Trueby w roku 1993 przyznano Oscara dla najlepszego filmu nieanglosaskiego. Ten twórca jest rzadkim przykładem filmowca, który wyrósł ze środowiska krytyków. Dla swego filmu "Dziewczyna moich snów" miał on tym razem wyborny pomysł fabularny. Jest rok 1938, trwa hiszpańska wojna domowa, madryckie studia filmowe są jeszcze w rękach republikanów. Chcąc umocnić sojusz z Franco, minister Goebbels proponuje grupie filmowców hiszpańskich, by w wytwórni berlińskiej nakręcili hiszpańsko-niemiecki romans "Dziewczyna moich snów". Zetknięcie dwóch mentalności narodowych w tym szczególnym momencie historycznym rodzi najpierw serię oryginalnych gagów, lecz potem gmatwa akcję w tani melodramat. Zauważmy jednak znamienną wędrówkę motywów, coraz pospolitszą od kiedy kino mające już stuletnią historię zapożycza się samo u siebie. Finałową scenę na lotnisku świadomie przekalkowano z zakończenia legendarnej "Casablanki" Michaela Curtiza. Zaskakujące jest to, że do tej samej sceny nawiązuje koniec wchodzącej właśnie na polskie ekrany jugosłowiańskiej komedii "Czarny kot, biały kot" Emira Kusturicy. Jedno z dwojga: albo brak nowych natchnień u współczesnych filmowców, albo odcinanie z premedytacją dywidendy od faktu, że kino może się już żywić swoją własną tradycją. Od pewnego czasu utraciliśmy kontakt z kinem rosyjskim (czy w ogóle krajów postradzieckich), choć właśnie teraz powstają tam dzieła pozbawione cenzorskich deformacji i politycznego dyktanda. Można w nich odnaleźć tony zaskakujące. Bezspornie ważne wydają się "Kresy", debiut reżyserski pisarza Piotra Łucika. Pięciu chłopów oburzonych sprzedaniem jakimś aferzystom ich roponośnej ziemi wyrusza na prywatną wojnę z władzami coraz wyższego szczebla, zakończoną po prostu wysadzeniem w powietrze Moskwy. Ta ludowa przypowieść, zadziwiająca okrucieństwem środków, wydaje mi się raczej życzeniowym myśleniem twórcy niż odbiciem rzeczywistych nastrojów. To polski chłop gotów jest pokoleniami walczyć o kawałek zaoranej przez sąsiada miedzy. Natomiast chłop rosyjski, jeszcze przez Gorbaczowa kuszony możliwością wydzierżawienia kołchozowej ziemi, woli o czwartej po południu wracać z pola, którego nie poczuwa się właścicielem.
Nie ma łatwego życia kino australijskie, objawione takimi dziełami, jak "Piknik pod wiszącą skałą" Weira czy "Fortepian" Campion. Kłopotem nie jest brak środków. Po prostu jego najzdolniejsi twórcy wyłapywani są przez Hollywood. Na przykład Weir nakręcił ostatnio świetny, ale typowo amerykański film "Truman Show". Okazuje się jednak, że są również odwrotne przypadki. Urodzony i wykształcony w Nowym Jorku John Curran wyemigrował do Australii, by zrealizować tam swą debiutancką "Modlitwę". Wbrew tytułowi nie jest to bynajmniej film religijny, lecz erotyk. Jego śmiałość polega na tym, że z dwojga namiętnych kochanków on jest chorującym na zadyszki astmatykiem, ona zaś cierpi na bardzo widoczne schorzenie skórne. Curran potrafi jednak te dość fizjologiczne szczegóły przeobrazić w elementy nieledwie liryczne. Niezwykłe. Skoro pierwszą przymiarką kina światowego roku 1999 jest festiwal w Berlinie, logicznym jest, że zakończenie powinno mieć niemiecki akcent. Krytyka niemiecka bardzo wysoko oceniła "Aimée i Jaguara", debiut reżyserski scenarzysty Maxa Färberböcka. Na podstawie autentycznej historii z lat minionej wojny opowiada on dzieje lesbijskiego związku, którego jedną ze stron jest ukrywająca się Żydówka. Färberböck deklaruje się tu równocześnie jako stronnik obu rodzajów ofiar prześladowanych przez hitlerowski reżim. Mimo autentycznych korzeni, film wydaje się zbyt natrętny, mało przekonujący zarówno w opisie zmysłowego uczucia, jak i politycznej rzeczywistości Berlina czasów wojny.
Znacznie serdeczniej polecić wypada inny niemiecki debiut - "Kształty nocy" Andreasa Dresena (liczba udanych debiutów u progu tego roku jest zastanawiająco wysoka!). Dresen wybrał szczególną noc: w Berlinie bawi właśnie Jan Paweł II, a radiowe i telewizyjne doniesienia o wizycie stanowią refren wiążący trzy nowele filmu. Ich bohaterami są trzy niebanalne pary: bezdomni włóczędzy poszukujący przyzwoitego noclegu, solidny chłop znad morza zafascynowany panienką niezbyt ciężkich obyczajów i wysoki urzędnik, który na lotnisku niesłusznie oskarżył Murzynka z Angoli o kradzież portfela. Wbrew łatwym receptom scenariuszowym, ta noc nie skończy się może spektakularnymi happy endami, ale ukaże z dużym reżyserskim wigorem marzenia, złudzenia i nadzieje naszych współczesnych, wplecione w wir nocnych zdarzeń wielkiego miasta. Michael Gwisdek w roli pewnego siebie funkcjonariusza o nienagannie skrojonym garniturze akcentem łagodnej autoironii godnie zasłużył na przyznanie mu przez międzynarodowe jury miana najlepszego aktora. Ta nagroda słusznie pozostała w Europie.
Więcej możesz przeczytać w 18/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.