Czy dogonimy Europę za 24 lata, za 95 lat, czy też nigdy?
Polak uważa się za Europejczyka nie gorszego niż Niemiec, Belg czy Portugalczyk. Jest przekonany, iż ma nie gorsze od nich wykształcenie i kwalifikacje zawodowe. Zarabia jednak - średnio - dwuipółkrotnie mniej. Zgromadził też mniejszy majątek konsumpcyjny i korzysta z gorszej infrastruktury publicznej. A zatem, uważając się za równego najbogatszym, żyje od nich znacznie gorzej. Dlaczego? Ponieważ PKB przypadający na mieszkańca kraju nad Wisłą stanowi zaledwie 40 proc. tego, co wytwarza mieszkaniec UE. Stoimy przed wyborem, który przybliży lub oddali nas od bogatej Europy. Przedstawiona przez Leszka Balcerowicza "Strategia finansów publicznych i rozwoju gospodarczego - Polska 2000-2010" nie ukrywa kosztów i trudów związanych z wyborem strategii przyspieszenia.
Jeżeli sytuację przeciętnego Polaka przedstawimy psychologowi, rozpozna w niej podręcznikowy opis frustracji. Frustracja, czyli sytuacja, w której od wytyczonego celu odgrodzeni jesteśmy barierą niemożliwą do natychmiastowego pokonania, może rodzić trojakie skutki. Najtrudniejsza jest reakcja racjonalna - uczciwe zbilansowanie sił i wybór optymalnego sposobu forsowania przeszkody. Pozostałe reakcje to apatia, przy której godzimy się na istniejący stan i jesteśmy nieszczęśliwi lub agresja, najczęściej "ślepa", skierowana na przypadkowe cele zastępcze. Nie trzeba dodawać, że apatia ani agresja niczego nie rozwiązuje.
Załóżmy optymistycznie, iż nasze społeczeństwo jest inteligentne i emocjonalnie dojrzałe, wybierze zatem postępowanie trudne, ale skuteczne. Jaką musi przebyć drogę i kiedy dotrze do celu?
Liczony zgodnie z parytetem siły nabywczej realny produkt krajowy brutto przypadający na mieszkańca wynosi w Polsce ok. 40 proc. średniego PKB dla krajów Unii Europejskiej. Przez ostatnie sześć lat powoli, ale systematycznie zmniejszaliśmy ten dystans. W 1993 r. dochód przeciętnego Polaka wynosił 31 proc. dochodu w UE, w 1994 r. - 32 proc., w 1995 r. - 33 proc., w 1996 r. - 35 proc., w 1997 r. - 37 proc., a w roku ubiegłym - 39 proc. Jak nietrudno oszacować, zmniejszając dystans rocznie o ponad punkt procentowy, dogonimy Europę za 50-60 lat .
Ten "czas pościgu" można oszacować dokładniej. Załóżmy, że Unia Europejska będzie się rozwijać w tempie tzw. naturalnej stopy wzrostu, to znaczy powiększać PKB o 3 proc. rocznie, natomiast dla Polski przyjmijmy trzy warianty: "cudu gospodarczego" - roczne tempo wzrostu wynoszące 7 proc., umiarkowanie szybkiego wzrostu - o 4 proc. oraz "wzrostu naturalnego" - 3 proc. W pierwszym wypadku na zrównanie z poziomem dobrobytu Grecji czy Portugalii potrzebujemy dziesięciu lat (rok 2009), a na "dojście" do europejskiej średniej potrzebujemy 24 lata (rok 2023). Rezygnując z "cudu gospodarczego" i rozwijając się umiarkowanie szybko, dościgamy najuboższych Europejczyków po 26 latach, a na doszlusowanie do średnio bogatych potrzebujemy aż 95 lat. My, dzisiaj żyjący nad Wisłą i Wartą, tego już raczej nie doczekamy, a naszych dzieci też szkoda. Jeżeli zrezygnujemy z prób przyspieszenia wzrostu, szkoda będzie także naszych wnuków i prawnuków.
Przyspieszenie wzrostu gospodarczego jest konieczne także z innej przyczyny. Jest nią aktualna sytuacja na rynku pracy i zmiany demograficzne. Mamy w Polsce ponad 2 mln zarejestrowanych bezrobotnych. Chociaż liczbę tę trzeba by pomniejszyć o zatrudnionych w szarej strefie, jest to i tak dość dużo, zwłaszcza że trzeba dodać ukryte bezrobocie na wsi (900 tys. osób) oraz przerosty zatrudnienia w przedsiębiorstwach państwowych i sferze usług publicznych. W najbliższych latach na rynku pracy pojawią się kolejne roczniki wyżu demograficznego, liczące po 500-600 tys. osób. Uwzględnienie tych wszystkich czynników sprawia, że tylko po to, by utrzymać obecną sytuację (stopa bezrobocia 11-12 proc.), trzeba stworzyć ok. 3 mln nowych miejsc pracy. Ambitny cel likwidacji bezrobocia przymusowego i sprowadzenia jego wielkości do tzw. naturalnej stopy bezrobocia (w obecnych warunkach dla Polski jest to 5-6 proc. zasobów siły roboczej) wymagałby utworzenia dodatkowego miliona stanowisk. Wspomniane 3-4 mln nowych miejsc pracy to 27-36 proc. obecnego zatrudnienia poza rolnictwem. Ze względu na wyczerpanie tzw. płytkich rezerw wzrostu źródłem nowych miejsc pracy mogą być jedynie inwestycje. Dzisiaj inwestujemy co piątą złotówkę (20 proc. PKB). Tyle oszczędzamy i inwestujemy. Istotne jest przy tym, iż owe oszczędności pochodzą głównie (97,5 proc.) z sektora prywatnego.
Jeżeli zatem uznamy za konieczne przedstawione wyżej cele, czyli doganianie Europy i redukowanie bezrobocia, musimy przyspieszyć wzrost gospodarczy. A to oznacza konieczność zwiększenia udziału oszczędności i inwestycji do 30 proc. PKB. To bardzo dużo. Osiągnięcie takiej stopy inwestycji wymaga zaoszczędzenia co trzeciej zarobionej złotówki. To zaś jest równoznaczne ze spowolnieniem wzrostu konsumpcji. Z przytoczonych wyżej danych wynika, że do oszczędzania zdolny jest tylko sektor prywatny. Sektor publiczny (przedsiębiorstwa państwowe i budżet) jest jedynie konsumentem i oczekiwanie, że w przyszłości może być inaczej, byłoby naiwnością. "Przyspieszyć wzrost gospodarczy" - mówi się i pisze te słowa łatwo (lekką rękę do pisania takich haseł miał Grzegorz Kołodko i za to kochała go koalicja robotniczo-chłopska). Gorzej z zaakceptowaniem warunków niezbędnych do przyspieszenia. O ile bowiem wszyscy chętnie zaakceptujemy owoce wzrostu, o tyle bardzo trudno się nam pogodzić z wysiłkiem i wyrzeczeniami, które trzeba ponosić, zanim owe owoce się zerwie.
A dodatkowy wysiłek i dodatkowe wyrzeczenia są jedynymi czynnikami przyspieszenia wzrostu, jakie ekonomia potrafiła wymyślić przez dwieście lat swojego pokrętnego rozwoju. Wysiłek nie oznacza tu oczywiście liczby spalonych kalorii. Czasy, kiedy poprzez zamknięcie niewolników w łagrach i pędzenie ich knutem do kopania węgla można było uzyskać zwiększenie produkcji, należą do przeszłości. Zapotrzebowanie świata na surowce i wyroby proste dawno zostało zaspokojone. Dzisiaj, mówiąc "produkcja", musimy mieć na myśli dobra odpowiadające światowym standardom nowoczesności i jakości, wytworzone co najmniej równie tanio, jak w Korei, Malezji, Chile czy jakimkolwiek innym państwie pretendującym do elitarnego klubu krajów wysoko rozwiniętych.
Uświadomienie sobie tego faktu ma kilka oczywistych konsekwencji. Po pierwsze, nie można się izolować od konkurencji zagranicznej. Takie odcięcie i "ochrona krajowej wytwórczości" znosi układ odniesienia niezbędny do oceny efektywności produkcji. Likwiduje także przymus obniżania kosztów i utrzymywania konkurencyjności wyrobów. Nie trzeba dodawać (konsekwencja druga), że każda złotówka wydana na podtrzymanie nieefektywnych krajowych firm jest złotówką ukradzioną z "funduszu przyspieszenia rozwoju". Jeżeli jakikolwiek zakład jest bankrutem i nie jest w stanie wytwarzać zysku, znaczy to, że zużyte w nim materiały i eksploatowane maszyny są niszczone i pomniejszają wielkość produkcji. Marnotrawiona jest także praca. Postulat dotowania deficytowych zakładów w celu "ratowania miejsc pracy" jest nonsensowny, gdyż nie można nazwać pracą czegoś, co zmniejsza wolumen produkcji. W istocie nie jest to praca, ale ukryte bezrobocie, finansowane w najdroższy z możliwych sposobów, bo dwukrotnie: poprzez dotacje i poprzez odebranie środków produkcji tym przedsiębiorcom, którzy wykorzystaliby je efektywnie. Elementarna logika dowodzi, że jeżeli firma jest trwale deficytowa, to - natychmiast! - należy ją zamknąć. Podtrzymywanie na "budżetowej kroplówce" ponad tysiąca państwowych przedsiębiorstw znajdujących się w stanie agonii lub ekonomicznej śmierci klinicznej oznacza, że z tą elementarną logiką jesteśmy nieco na bakier. Jest to także połowa odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie notujemy siedmioprocentowego wzrostu gospodarczego i dlaczego zamiast cudu gospodarczego mamy - co najwyżej - maleńki i przejściowy "cudzik".
Druga połowa odpowiedzi to wspomniana wyżej skłonność do wyrzeczeń. Wyrzeczenia te dotyczą dwóch łączących się kwestii: "likwidacji darmowych obiadów" i przymusu zwiększenia oszczędności. Po dziesięciu latach reform ekonomicznych świadomość tego, że w gospodarce nie ma nic za darmo i że nie istnieje darmowa służba zdrowia czy szkolnictwo, jest niby powszechna. Teoretycznie każdy zgadza się, że trzeba stworzyć system finansowania owych usług społecznych, w którym będzie się płacić za nie jak najmniej. Teoretyczna zgoda kończy się, gdy dochodzimy do praktycznego wniosku, że najtaniej będzie wtedy, gdy owe usługi dostarczą prywatni przedsiębiorcy, a zapłacą za nie korzystający z nich. W tym momencie większość uczestników dyskusji zaczyna kluczyć i kombinować, poszukując rozwiązań, w których koło jeszcze pozostałoby kołem, ale z grubsza przypominałoby kwadrat.
Wspomniana zasada "kupuj i płać" przekłada się na kwestie oszczędności zarówno bezpośrednio, jak i pośrednio. Doskonałej edukacji na temat owego przełożenia bezpośredniego dostarcza wprowadzona reforma emerytalna. Wszystkie fundusze emerytalne oferują potencjalnym klientom rachunki symulacyjne przyszłych świadczeń. Niezależnie od nieco różniących się założeń pokazują one jedno: nawet przy kapitalizacji składki wedle najniższej możliwej stopy zwrotu emerytura osoby dzisiaj rozpoczynającej pracę będzie znacznie wyższa od średniej płacy.
Kapitalizowanie składek przez fundusze emerytalne wymusza inwestowanie ich w przedsięwzięcia o najwyższej rentowności. Już w początkowym okresie reformy oznacza to dla gospodarki zastrzyk inwestycyjny w wysokości przekraczającej miliard dolarów. I to jest bezpośrednia konsekwencja wzrostu oszczędności wynikająca z likwidacji "darmowych obiadów" (są i skutki pośrednie, związane z redukcją kosztów gromadzenia pieniędzy przez budżet i zmniejszeniem jego zadłużenia). Te pozytywne, bezpośrednie i pośrednie skutki przejścia od rozwiązań zabezpieczeniowych do ubezpieczeniowych rzadko są negowane. Ponownie jednak zgodę notujemy tylko na poziomie dyskusji teoretycznej. Przy przechodzeniu do wyboru rozwiązań praktycznych twardy rygoryzm ekonomiczny ulega rozmiękczeniu. Dobrym przykładem jest tu tzw. reforma ochrony zdrowia, gdzie nawet nie pomyślano o wprowadzeniu modelu podobnego do funduszy emerytalnych, lecz powołano kolejne parabudżety, które - nieprawdopodobne, ale jednak możliwe - będą funkcjonować jeszcze gorzej niż ZUS. Powołując kasy chorych, posługiwano się argumentem, że "wszędzie na świecie funkcjonują podobne instytucje". Pomijając już fakt, że nie wszędzie są one podobne, zapomniano o tym, że jeżeli chcemy się rozwijać w tempie dwa razy szybszym niż "wszędzie na świecie", nie możemy ze świata importować złych rozwiązań. Musimy wprowadzić lepsze i bardziej efektywne. Łatwo można zauważyć, że wielkość środków, jakimi dysponuje gospodarka na finansowanie rozwoju, w dużym stopniu zależy od wprowadzenia "przymusu oszczędzania" (na emerytury, ochronę zdrowia, mieszkanie czy edukację dzieci). I jeżeli chcemy przyspieszać wzrost gospodarczy, takich "przymusów" musimy wprowadzać jak najwięcej. Nie umniejsza to jednak roli oszczędności, które dla odróżnienia można nazwać dobrowolnymi. Wielkość tych oszczędności zależy od poziomu dochodów netto wyznaczanych przez stopę podatkową i od stopy procentowej, której obniżanie wymaga zmniejszenia inflacji. Oba te cele - redukcja podatków i inflacji - niemożliwe są do osiągnięcia bez zmniejszania skali redystrybucji budżetowej, deficytu i długu publicznego.
Konieczność ponoszenia "wyrzeczeń dla rozwoju" może być łagodzona przez państwo. Wbrew temu, co często się twierdzi, owo łagodzenie nie może jednak polegać na zwiększaniu ponad miarę osłon socjalnych. W ten sposób gospodarki nie da się rozwijać. To, co państwo może tutaj czynić dobrego, to tworzyć "infrastrukturę wzrostu". Znaczy to, że przy koniecznej redukcji wydatków budżetowych muszą w nich rosnąć nakłady na bezpieczeństwo publiczne, badania naukowe i wzrost kwalifikacji. 7 proc., 4 proc. czy 3 proc. znaczy tyle, co 24 lata, 95 lat lub też nigdy. Nieco symboliczny charakter ma to, że przed takim wyborem stajemy dokładnie na przełomie tysiącleci. I byłoby dobrze, abyśmy sobie uzmysłowili wszystkie konsekwencje tego wyboru (zarówno przyszłe, jak i bieżące). Dobrą okazją jest przedstawiona przez Leszka Balcerowicza "Strategia finansów publicznych i rozwoju gospodarczego - Polska 2000-2010" (moim skromnym zdaniem, najlepszy tekst ekonomiczny przygotowany przez organa rządowe od początku reform). Zwłaszcza że trójwariantowa strategia przedstawiająca scenariusze: prorozwojowy (siedmio-, ośmioprocentowy wzrost PKB), pasywny (wzrost czteroprocentowy) i ostrzegawczy (3 proc.) nie kryje kosztów i trudów wyboru strategii przyspieszenia.
Mam jednak poważne obawy dotyczące akceptacji kosztów przyspieszenia przez elity polityczne i wyborców. Po prostu boję się, że koalicja AWS-UW oraz KERM, głosując za wariantem prorozwojowym, zaakceptowali wyłącznie jedną stronę przedstawionej analizy. Kiedy natomiast przyjdzie do wprowadzania koniecznych zmian zwiększających "wysiłek i wyrzeczenia", pojawi się kunktatorstwo polityczne. Zbliżają się bowiem wybory prezydenckie, a potem parlamentarne, Lepper blokuje drogi, a różne grupy zawodowe protestują. Może by więc trochę mniej zmian? Może trochę łagodniejsze? Może by wolniej, może by je trochę rozciągnąć w czasie? Bo takie radykalne, takie ostre i takie szybkie mogą się źle skończyć.
Można, tylko wtedy rezygnuje się z wariantu prorozwojowego i szans na wyjście z biedy w ciągu 24 lat. Przy zmianach troszkę mniejszych, troszkę łagodniejszych i troszkę wolniejszych będzie to trwać 95 lat, skazując na rosnącą frustrację kilka kolejnych pokoleń Polaków.
Jeżeli sytuację przeciętnego Polaka przedstawimy psychologowi, rozpozna w niej podręcznikowy opis frustracji. Frustracja, czyli sytuacja, w której od wytyczonego celu odgrodzeni jesteśmy barierą niemożliwą do natychmiastowego pokonania, może rodzić trojakie skutki. Najtrudniejsza jest reakcja racjonalna - uczciwe zbilansowanie sił i wybór optymalnego sposobu forsowania przeszkody. Pozostałe reakcje to apatia, przy której godzimy się na istniejący stan i jesteśmy nieszczęśliwi lub agresja, najczęściej "ślepa", skierowana na przypadkowe cele zastępcze. Nie trzeba dodawać, że apatia ani agresja niczego nie rozwiązuje.
Załóżmy optymistycznie, iż nasze społeczeństwo jest inteligentne i emocjonalnie dojrzałe, wybierze zatem postępowanie trudne, ale skuteczne. Jaką musi przebyć drogę i kiedy dotrze do celu?
Liczony zgodnie z parytetem siły nabywczej realny produkt krajowy brutto przypadający na mieszkańca wynosi w Polsce ok. 40 proc. średniego PKB dla krajów Unii Europejskiej. Przez ostatnie sześć lat powoli, ale systematycznie zmniejszaliśmy ten dystans. W 1993 r. dochód przeciętnego Polaka wynosił 31 proc. dochodu w UE, w 1994 r. - 32 proc., w 1995 r. - 33 proc., w 1996 r. - 35 proc., w 1997 r. - 37 proc., a w roku ubiegłym - 39 proc. Jak nietrudno oszacować, zmniejszając dystans rocznie o ponad punkt procentowy, dogonimy Europę za 50-60 lat .
Ten "czas pościgu" można oszacować dokładniej. Załóżmy, że Unia Europejska będzie się rozwijać w tempie tzw. naturalnej stopy wzrostu, to znaczy powiększać PKB o 3 proc. rocznie, natomiast dla Polski przyjmijmy trzy warianty: "cudu gospodarczego" - roczne tempo wzrostu wynoszące 7 proc., umiarkowanie szybkiego wzrostu - o 4 proc. oraz "wzrostu naturalnego" - 3 proc. W pierwszym wypadku na zrównanie z poziomem dobrobytu Grecji czy Portugalii potrzebujemy dziesięciu lat (rok 2009), a na "dojście" do europejskiej średniej potrzebujemy 24 lata (rok 2023). Rezygnując z "cudu gospodarczego" i rozwijając się umiarkowanie szybko, dościgamy najuboższych Europejczyków po 26 latach, a na doszlusowanie do średnio bogatych potrzebujemy aż 95 lat. My, dzisiaj żyjący nad Wisłą i Wartą, tego już raczej nie doczekamy, a naszych dzieci też szkoda. Jeżeli zrezygnujemy z prób przyspieszenia wzrostu, szkoda będzie także naszych wnuków i prawnuków.
Przyspieszenie wzrostu gospodarczego jest konieczne także z innej przyczyny. Jest nią aktualna sytuacja na rynku pracy i zmiany demograficzne. Mamy w Polsce ponad 2 mln zarejestrowanych bezrobotnych. Chociaż liczbę tę trzeba by pomniejszyć o zatrudnionych w szarej strefie, jest to i tak dość dużo, zwłaszcza że trzeba dodać ukryte bezrobocie na wsi (900 tys. osób) oraz przerosty zatrudnienia w przedsiębiorstwach państwowych i sferze usług publicznych. W najbliższych latach na rynku pracy pojawią się kolejne roczniki wyżu demograficznego, liczące po 500-600 tys. osób. Uwzględnienie tych wszystkich czynników sprawia, że tylko po to, by utrzymać obecną sytuację (stopa bezrobocia 11-12 proc.), trzeba stworzyć ok. 3 mln nowych miejsc pracy. Ambitny cel likwidacji bezrobocia przymusowego i sprowadzenia jego wielkości do tzw. naturalnej stopy bezrobocia (w obecnych warunkach dla Polski jest to 5-6 proc. zasobów siły roboczej) wymagałby utworzenia dodatkowego miliona stanowisk. Wspomniane 3-4 mln nowych miejsc pracy to 27-36 proc. obecnego zatrudnienia poza rolnictwem. Ze względu na wyczerpanie tzw. płytkich rezerw wzrostu źródłem nowych miejsc pracy mogą być jedynie inwestycje. Dzisiaj inwestujemy co piątą złotówkę (20 proc. PKB). Tyle oszczędzamy i inwestujemy. Istotne jest przy tym, iż owe oszczędności pochodzą głównie (97,5 proc.) z sektora prywatnego.
Jeżeli zatem uznamy za konieczne przedstawione wyżej cele, czyli doganianie Europy i redukowanie bezrobocia, musimy przyspieszyć wzrost gospodarczy. A to oznacza konieczność zwiększenia udziału oszczędności i inwestycji do 30 proc. PKB. To bardzo dużo. Osiągnięcie takiej stopy inwestycji wymaga zaoszczędzenia co trzeciej zarobionej złotówki. To zaś jest równoznaczne ze spowolnieniem wzrostu konsumpcji. Z przytoczonych wyżej danych wynika, że do oszczędzania zdolny jest tylko sektor prywatny. Sektor publiczny (przedsiębiorstwa państwowe i budżet) jest jedynie konsumentem i oczekiwanie, że w przyszłości może być inaczej, byłoby naiwnością. "Przyspieszyć wzrost gospodarczy" - mówi się i pisze te słowa łatwo (lekką rękę do pisania takich haseł miał Grzegorz Kołodko i za to kochała go koalicja robotniczo-chłopska). Gorzej z zaakceptowaniem warunków niezbędnych do przyspieszenia. O ile bowiem wszyscy chętnie zaakceptujemy owoce wzrostu, o tyle bardzo trudno się nam pogodzić z wysiłkiem i wyrzeczeniami, które trzeba ponosić, zanim owe owoce się zerwie.
A dodatkowy wysiłek i dodatkowe wyrzeczenia są jedynymi czynnikami przyspieszenia wzrostu, jakie ekonomia potrafiła wymyślić przez dwieście lat swojego pokrętnego rozwoju. Wysiłek nie oznacza tu oczywiście liczby spalonych kalorii. Czasy, kiedy poprzez zamknięcie niewolników w łagrach i pędzenie ich knutem do kopania węgla można było uzyskać zwiększenie produkcji, należą do przeszłości. Zapotrzebowanie świata na surowce i wyroby proste dawno zostało zaspokojone. Dzisiaj, mówiąc "produkcja", musimy mieć na myśli dobra odpowiadające światowym standardom nowoczesności i jakości, wytworzone co najmniej równie tanio, jak w Korei, Malezji, Chile czy jakimkolwiek innym państwie pretendującym do elitarnego klubu krajów wysoko rozwiniętych.
Uświadomienie sobie tego faktu ma kilka oczywistych konsekwencji. Po pierwsze, nie można się izolować od konkurencji zagranicznej. Takie odcięcie i "ochrona krajowej wytwórczości" znosi układ odniesienia niezbędny do oceny efektywności produkcji. Likwiduje także przymus obniżania kosztów i utrzymywania konkurencyjności wyrobów. Nie trzeba dodawać (konsekwencja druga), że każda złotówka wydana na podtrzymanie nieefektywnych krajowych firm jest złotówką ukradzioną z "funduszu przyspieszenia rozwoju". Jeżeli jakikolwiek zakład jest bankrutem i nie jest w stanie wytwarzać zysku, znaczy to, że zużyte w nim materiały i eksploatowane maszyny są niszczone i pomniejszają wielkość produkcji. Marnotrawiona jest także praca. Postulat dotowania deficytowych zakładów w celu "ratowania miejsc pracy" jest nonsensowny, gdyż nie można nazwać pracą czegoś, co zmniejsza wolumen produkcji. W istocie nie jest to praca, ale ukryte bezrobocie, finansowane w najdroższy z możliwych sposobów, bo dwukrotnie: poprzez dotacje i poprzez odebranie środków produkcji tym przedsiębiorcom, którzy wykorzystaliby je efektywnie. Elementarna logika dowodzi, że jeżeli firma jest trwale deficytowa, to - natychmiast! - należy ją zamknąć. Podtrzymywanie na "budżetowej kroplówce" ponad tysiąca państwowych przedsiębiorstw znajdujących się w stanie agonii lub ekonomicznej śmierci klinicznej oznacza, że z tą elementarną logiką jesteśmy nieco na bakier. Jest to także połowa odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie notujemy siedmioprocentowego wzrostu gospodarczego i dlaczego zamiast cudu gospodarczego mamy - co najwyżej - maleńki i przejściowy "cudzik".
Druga połowa odpowiedzi to wspomniana wyżej skłonność do wyrzeczeń. Wyrzeczenia te dotyczą dwóch łączących się kwestii: "likwidacji darmowych obiadów" i przymusu zwiększenia oszczędności. Po dziesięciu latach reform ekonomicznych świadomość tego, że w gospodarce nie ma nic za darmo i że nie istnieje darmowa służba zdrowia czy szkolnictwo, jest niby powszechna. Teoretycznie każdy zgadza się, że trzeba stworzyć system finansowania owych usług społecznych, w którym będzie się płacić za nie jak najmniej. Teoretyczna zgoda kończy się, gdy dochodzimy do praktycznego wniosku, że najtaniej będzie wtedy, gdy owe usługi dostarczą prywatni przedsiębiorcy, a zapłacą za nie korzystający z nich. W tym momencie większość uczestników dyskusji zaczyna kluczyć i kombinować, poszukując rozwiązań, w których koło jeszcze pozostałoby kołem, ale z grubsza przypominałoby kwadrat.
Wspomniana zasada "kupuj i płać" przekłada się na kwestie oszczędności zarówno bezpośrednio, jak i pośrednio. Doskonałej edukacji na temat owego przełożenia bezpośredniego dostarcza wprowadzona reforma emerytalna. Wszystkie fundusze emerytalne oferują potencjalnym klientom rachunki symulacyjne przyszłych świadczeń. Niezależnie od nieco różniących się założeń pokazują one jedno: nawet przy kapitalizacji składki wedle najniższej możliwej stopy zwrotu emerytura osoby dzisiaj rozpoczynającej pracę będzie znacznie wyższa od średniej płacy.
Kapitalizowanie składek przez fundusze emerytalne wymusza inwestowanie ich w przedsięwzięcia o najwyższej rentowności. Już w początkowym okresie reformy oznacza to dla gospodarki zastrzyk inwestycyjny w wysokości przekraczającej miliard dolarów. I to jest bezpośrednia konsekwencja wzrostu oszczędności wynikająca z likwidacji "darmowych obiadów" (są i skutki pośrednie, związane z redukcją kosztów gromadzenia pieniędzy przez budżet i zmniejszeniem jego zadłużenia). Te pozytywne, bezpośrednie i pośrednie skutki przejścia od rozwiązań zabezpieczeniowych do ubezpieczeniowych rzadko są negowane. Ponownie jednak zgodę notujemy tylko na poziomie dyskusji teoretycznej. Przy przechodzeniu do wyboru rozwiązań praktycznych twardy rygoryzm ekonomiczny ulega rozmiękczeniu. Dobrym przykładem jest tu tzw. reforma ochrony zdrowia, gdzie nawet nie pomyślano o wprowadzeniu modelu podobnego do funduszy emerytalnych, lecz powołano kolejne parabudżety, które - nieprawdopodobne, ale jednak możliwe - będą funkcjonować jeszcze gorzej niż ZUS. Powołując kasy chorych, posługiwano się argumentem, że "wszędzie na świecie funkcjonują podobne instytucje". Pomijając już fakt, że nie wszędzie są one podobne, zapomniano o tym, że jeżeli chcemy się rozwijać w tempie dwa razy szybszym niż "wszędzie na świecie", nie możemy ze świata importować złych rozwiązań. Musimy wprowadzić lepsze i bardziej efektywne. Łatwo można zauważyć, że wielkość środków, jakimi dysponuje gospodarka na finansowanie rozwoju, w dużym stopniu zależy od wprowadzenia "przymusu oszczędzania" (na emerytury, ochronę zdrowia, mieszkanie czy edukację dzieci). I jeżeli chcemy przyspieszać wzrost gospodarczy, takich "przymusów" musimy wprowadzać jak najwięcej. Nie umniejsza to jednak roli oszczędności, które dla odróżnienia można nazwać dobrowolnymi. Wielkość tych oszczędności zależy od poziomu dochodów netto wyznaczanych przez stopę podatkową i od stopy procentowej, której obniżanie wymaga zmniejszenia inflacji. Oba te cele - redukcja podatków i inflacji - niemożliwe są do osiągnięcia bez zmniejszania skali redystrybucji budżetowej, deficytu i długu publicznego.
Konieczność ponoszenia "wyrzeczeń dla rozwoju" może być łagodzona przez państwo. Wbrew temu, co często się twierdzi, owo łagodzenie nie może jednak polegać na zwiększaniu ponad miarę osłon socjalnych. W ten sposób gospodarki nie da się rozwijać. To, co państwo może tutaj czynić dobrego, to tworzyć "infrastrukturę wzrostu". Znaczy to, że przy koniecznej redukcji wydatków budżetowych muszą w nich rosnąć nakłady na bezpieczeństwo publiczne, badania naukowe i wzrost kwalifikacji. 7 proc., 4 proc. czy 3 proc. znaczy tyle, co 24 lata, 95 lat lub też nigdy. Nieco symboliczny charakter ma to, że przed takim wyborem stajemy dokładnie na przełomie tysiącleci. I byłoby dobrze, abyśmy sobie uzmysłowili wszystkie konsekwencje tego wyboru (zarówno przyszłe, jak i bieżące). Dobrą okazją jest przedstawiona przez Leszka Balcerowicza "Strategia finansów publicznych i rozwoju gospodarczego - Polska 2000-2010" (moim skromnym zdaniem, najlepszy tekst ekonomiczny przygotowany przez organa rządowe od początku reform). Zwłaszcza że trójwariantowa strategia przedstawiająca scenariusze: prorozwojowy (siedmio-, ośmioprocentowy wzrost PKB), pasywny (wzrost czteroprocentowy) i ostrzegawczy (3 proc.) nie kryje kosztów i trudów wyboru strategii przyspieszenia.
Mam jednak poważne obawy dotyczące akceptacji kosztów przyspieszenia przez elity polityczne i wyborców. Po prostu boję się, że koalicja AWS-UW oraz KERM, głosując za wariantem prorozwojowym, zaakceptowali wyłącznie jedną stronę przedstawionej analizy. Kiedy natomiast przyjdzie do wprowadzania koniecznych zmian zwiększających "wysiłek i wyrzeczenia", pojawi się kunktatorstwo polityczne. Zbliżają się bowiem wybory prezydenckie, a potem parlamentarne, Lepper blokuje drogi, a różne grupy zawodowe protestują. Może by więc trochę mniej zmian? Może trochę łagodniejsze? Może by wolniej, może by je trochę rozciągnąć w czasie? Bo takie radykalne, takie ostre i takie szybkie mogą się źle skończyć.
Można, tylko wtedy rezygnuje się z wariantu prorozwojowego i szans na wyjście z biedy w ciągu 24 lat. Przy zmianach troszkę mniejszych, troszkę łagodniejszych i troszkę wolniejszych będzie to trwać 95 lat, skazując na rosnącą frustrację kilka kolejnych pokoleń Polaków.
Więcej możesz przeczytać w 18/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.