40 dni w Belgradzie
Ktoś, kto odwiedził Belgrad przed nalotami NATO, z trudem rozpozna dziś główną ulicę tego miasta, nazwaną od imienia księcia Milos'a. Po jednej stronie widać zniszczone przez NATO budynki rządowe: ministerstwa spraw wewnętrznych i spraw zagranicznych, Kwaterę Główną Armii Jugosłowiańskiej, siedzibę rządu serbskiego. Po drugiej stronie straszą zaś zdewastowane przez Serbów frontony zachodnich ambasad: niemieckiej, brytyjskiej, francuskiej i najbardziej tu znienawidzonej - amerykańskiej. Na jej dachu nie powiewa już flaga Stanów Zjednoczonych; zerwano ją w szale antynatowskich nastrojów na samym początku ataków.
Podobnie jest na deptaku księcia Michała w centrum stolicy. Nic nie zostało z mieszczących się tam instytutów kulturalnych Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii. Straszą dziury po szybach. Wszędzie widać napisy i graffiti. Na jednej ze ścian hasło głosi: "Agresja NATO: 1941-1999". Deptak księcia Michała prowadzi prosto do Kalemegdanu, zabytkowego rejonu znajdującego się w miejscu, w którym rzeka Sawa spotyka się z Dunajem. Z brzegu rozciąga się widok na Nowy Belgrad. Na pierwszym planie widać już dwukrotnie atakowany wieżowiec - centrum biznesowe i medialne, siedzibę partii Milos?evicia. Wyjeżdżając codziennie z hotelu, mijałem zniszczony wysokościowiec. Leży dokładnie po drugiej stronie ulicy. Widziałem, jak płonął trafiony trzema pociskami. Nikt tam nie zginął. Podobno dziesięć minut przed uderzeniem ludzie zostali ewakuowani. Po Belgradzie krążą plotki, że NATO informuje o planowanych atakach. Prawdopodobnie personel telewizji RTS też został ostrzeżony. Ludzie musieli pracować, grożono im bowiem zwolnieniami. Zginęło kilkanaście osób. Rządowa telewizja miała większe problemy z nadawaniem dopiero wówczas, gdy pocisk uderzył w centralny przekaźnik telewizyjny na górze Avala. Tamtejsza wieża radiowo-telewizyjna, symbol Belgradu, nie góruje już nad miastem. Aleksander, 25-letni student elektrotechniki na uniwersytecie w Belgradzie, powiedział mi, że ta wieża miała dla niego znaczenie kulturowe. - Wychowywałem się z nią. To okropne, że już jej nie ma - stwierdził. Zmieniają się także ludzie. Gdy dzień przed rozpoczęciem ataków znalazłem się w Belgradzie, wszyscy wierzyli w cud. Byli przekonani, że bombardowań jakoś uda się uniknąć. Potem pojawił się strach potęgowany przez dźwięczące w uszach syreny alarmowe. Apelowano o schodzenie do schronów. Ulice opustoszały, a w nocy miasto było kompletnie zaciemnione. Na początku pociski wybuchały gdzieś daleko, ale z każdym dniem coraz bliżej stolicy. Po kilku dniach nie gaszono już świateł, a strach - przynajmniej na jakiś czas - ustąpił miejsca antynatowskim nastrojom. Władze umiejętnie wykorzystały patriotyczne uniesienie Serbów. Ulice znów się zapełniły. Codzienne koncerty pod pomnikiem księcia Michała, manifestacje jedności i protesty przeciwko bombardowaniom kanalizowały strach i niepewność. Ze sceny płynęły piękne jugosłowiańskie melodie, a na kurtce każdego belgradczyka musiał się pojawić znaczek z napisem "Target". - Wszyscy jesteśmy potencjalnymi celami - podkreślali mieszkańcy stolicy Jugosławii. - Ja nie popieram poglądów politycznych Milos?evicia, ale teraz jestem z nim, bo on też jest Serbem - powiedział mi, przekrzykując muzykę, 35-letni Nenat. Inni powtarzali to samo. Uniesienie patriotyczne słabnie jednak z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień. Brakuje benzyny i papierosów. Kolejki do kiosków po reglamentowany tytoń są coraz dłuższe. Żywności jest pod dostatkiem, ale już niedługo mogą się pojawić problemy z jej transportem. Narasta zmęczenie, a skutki nalotów można zobaczyć na własne oczy. Patrzyłem na belgradczyków, którzy przyszli zobaczyć trafiony w nocy kompleks budynków MSW. Byli zaskoczeni precyzją uderzenia. W najbliższych budynkach wyleciały tylko szyby. Później zaczęły się jednak pomyłki, a serbska propaganda potrafiła to umiejętnie wykorzystać do własnych celów. Anna jest Serbką pracującą dla zagranicznej agencji prasowej. Poznałem ją w autobusie do Aleksinaca. Rakiety NATO trafiły w budynki mieszkalne tego górniczego miasta oddalonego od Belgradu o 200 km. To była pierwsza pomyłka natowskich pilotów. Potem były następne: konwój w Kosowie, pociąg niedaleko Niszu, domy w Surdulicy. Wszędzie ofiarami byli cywile. - Dlaczego NATO zabija niewinnych ludzi? - pyta mnie Anna. - A dlaczego Milos?ević czyści Kosowo z Albańczyków? - odpowiadam jej pytaniem. - Kosowo jest, było i będzie serbskie - powtarzają Serbowie. Nie istnieje dla nich problem albańskich uchodźców. Nie ma go w serbskiej telewizji. Nie ma go również w społecznej świadomości. Są tylko cywilne ofiary natowskich nalotów. - Z moralnego punktu widzenia coraz większa liczba ofiar wśród ludności cywilnej kładzie się długim cieniem na przeszłych i ewentualnych przyszłych sukcesach NATO - mówi mi Predrag Simić, doradca byłego wicepremiera Vuka Dras?kovicia. Tymczasem sprawa kosowskich uchodźców pojawia się wyłącznie w oficjalnych wypowiedziach polityków związanych z władzą. Twierdzą oni, że Albańczycy uciekają z tej prowincji, "bo boją się bombardowań". To samo mówiła mi Anna, a ja stałem obok rozbitego osiedla w Aleksinacu i patrzyłem na płaczącą kobietę, której dom został zniszczony. Po raz pierwszy bardzo wyraźnie i z bliska zobaczyłem skutki wojny. Serbska propaganda wojenna ma się dobrze. W ciągu półtora miesiąca nalotów NATO staje się coraz bardziej wyrafinowana i wyczulona na każdy objaw niezależnego myślenia. W dziennikach dominuje Milos?ević . W rządowej telewizji informacje o nalotach pojawiają się często dopiero po dziesięciu, piętnastu minutach poświęconych rytualnemu sprawozdaniu, co władca Jugosławii zrobił danego dnia. Nie ma doniesień o tym, jakie cele wojskowe zbombardowało NATO. "Nasz naród walczy z potęgą zbrodniczego paktu" - grzmią oficjalne komunikaty. Co kilka dni Milos?ević zbiera najwyższe kierownictwo, by omówić plan odbudowy niszczonego kraju. Żołnierze odbierają ordery za odwagę. Władza przez cały czas utrzymuje, że mimo natowskich ataków, życie toczy się normalnie. Jednocześnie reżim wykorzystuje stan wojny do rozprawienia się z niezależnymi mediami. Słynne radio B92 zostało zamknięte pierwszego dnia nalotów, a później de facto przejęte przez reżim.
Serbska propaganda staje się coraz bardziej wyczulona na każdy objaw niezależnego myślenia
- Władze przez cały czas chciały nami zawładnąć. Właściwie od samego początku istnienia radia mamy problemy - mówi mi Veran Matić, długoletni redaktor naczelny B92. - Różnica polega na tym, że wcześniej nie było stanu wojny, a teraz jest. Dlatego nie możemy się bronić, opierając się na pomocy naszych słuchaczy. W Belgradzie mamy ich bardzo wielu, ale wszyscy się boją, siedzą w schronach, są przestraszeni bombardowaniami - dodaje Matić. - Zachód nie ma koncepcji rozwoju tego regionu. Powinien popierać instytucje demokratyczne, które już tu powstawały, nie zaś rzucać na nas bomby - mówią dziennikarze radia B92. Aleksander, żałujący wieży na górze Avala, twierdzi, że w Jugosławii nic nie zostanie na przyszłość. - Nasza opozycja sprzed dwóch lat nie istnieje. Milos?ević skorumpował Dras?kovicia i innych. Co z tego, że ludzie przez trzy miesiące chodzili po ulicach i protestowali? Nic z tego nie zostało - martwi się Aleksander. Niejako w odpowiedzi na jego skargi Dras'ković zaczyna krytykować rząd. Wzywa władze do ujawnienia prawdy narodowi o tym, że państwo jest osamotnione i nie ma szansy na wygranie tej wojny. - Musimy dążyć do kompromisu - mówi Dras?ković. Przekracza w ten sposób obowiązujące granice i zostaje zdymisjonowany. Zagraniczni dziennikarze oblegają siedzibę Serbskiego Ruchu Odnowy, którego szefem jest były wicepremier. Czekają na jakiś niespodziewany ruch z jego strony. Na razie bezskutecznie. Pytam Aleksandra, co może zrobić Dras?ković. - Ludzie już mu nie wierzą. On zdradził swoich zwolenników, wstępując w styczniu do rządu. To oportunista - twierdzi Aleksander. Najtrudniej dowiedzieć się, co Serbowie naprawdę myślą. Dopiero drugie, trzecie spotkanie przełamuje lody. Zaczynają wygłaszać szczere opinie i wtedy okazuje się, jaki dramat przeżywa ten kraj od prawie dziesięciu lat. - Nie jestem zwolennikiem spiskowej teorii dziejów, ale myślę, że wszystko, co stało się tutaj od 1991 r., zawdzięczamy człowiekowi, który jest naszym prezydentem - mówi dopiero pod koniec rozmowy ze mną Veran Matić. Moi serbscy znajomi Anna i Aleksander napomknęli o wyjeździe. Wiadomo, że wielu Serbów ucieka przed wojną. Mężczyźni nie mogą jednak wyjechać. Aleksander marzy o powrocie do rodzinnej Wojwodiny. - Chciałbym pojechać do jakiegoś spokojnego, małego miasta i tam żyć - mówi. Anna ma jesienią wyjechać na stypendium za granicę. - Bardzo chcę tam pojechać. Potrzebuję stabilizacji. Nie chcę się bać - powiedziała mi ze smutkiem w oczach. Z drugiej strony słyszę historie o Serbach przyjeżdżających z najdalszych zakątków świata po to, by bronić swojej ojczyzny, a publicznie pokazujący się w Belgradzie ?Zeljko Ra?znjatović, vel Arkan, podejrzany o zbrodnie wojenne, zapowiada walkę o Kosowo do ostatniego żołnierza. Po czterdziestu dniach wyjeżdżam ze stolicy Jugosławii. Naloty wciąż trwają. W drodze powrotnej w Nowym Sadzie widzę płonącą rafinerię. Czarny, gęsty dym ciągnie się na przestrzeni kilkunastu kilometrów. W autobusie spotykam jugosłowiańskiego Żyda. Goran ma 50 lat. Ucieka z rodzinnego kraju. Ma dwa paszporty - izraelski i jugosłowiański. Liczy na to, że uda mu się wyjechać. Przekraczamy granicę. Widzę, że bardzo się denerwuje. Wreszcie jesteśmy na Węgrzech. - Wolny kraj, nie mogę uwierzyć, że mi się udało! - wykrzykuje do mnie na pierwszym postoju.
Podobnie jest na deptaku księcia Michała w centrum stolicy. Nic nie zostało z mieszczących się tam instytutów kulturalnych Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii. Straszą dziury po szybach. Wszędzie widać napisy i graffiti. Na jednej ze ścian hasło głosi: "Agresja NATO: 1941-1999". Deptak księcia Michała prowadzi prosto do Kalemegdanu, zabytkowego rejonu znajdującego się w miejscu, w którym rzeka Sawa spotyka się z Dunajem. Z brzegu rozciąga się widok na Nowy Belgrad. Na pierwszym planie widać już dwukrotnie atakowany wieżowiec - centrum biznesowe i medialne, siedzibę partii Milos?evicia. Wyjeżdżając codziennie z hotelu, mijałem zniszczony wysokościowiec. Leży dokładnie po drugiej stronie ulicy. Widziałem, jak płonął trafiony trzema pociskami. Nikt tam nie zginął. Podobno dziesięć minut przed uderzeniem ludzie zostali ewakuowani. Po Belgradzie krążą plotki, że NATO informuje o planowanych atakach. Prawdopodobnie personel telewizji RTS też został ostrzeżony. Ludzie musieli pracować, grożono im bowiem zwolnieniami. Zginęło kilkanaście osób. Rządowa telewizja miała większe problemy z nadawaniem dopiero wówczas, gdy pocisk uderzył w centralny przekaźnik telewizyjny na górze Avala. Tamtejsza wieża radiowo-telewizyjna, symbol Belgradu, nie góruje już nad miastem. Aleksander, 25-letni student elektrotechniki na uniwersytecie w Belgradzie, powiedział mi, że ta wieża miała dla niego znaczenie kulturowe. - Wychowywałem się z nią. To okropne, że już jej nie ma - stwierdził. Zmieniają się także ludzie. Gdy dzień przed rozpoczęciem ataków znalazłem się w Belgradzie, wszyscy wierzyli w cud. Byli przekonani, że bombardowań jakoś uda się uniknąć. Potem pojawił się strach potęgowany przez dźwięczące w uszach syreny alarmowe. Apelowano o schodzenie do schronów. Ulice opustoszały, a w nocy miasto było kompletnie zaciemnione. Na początku pociski wybuchały gdzieś daleko, ale z każdym dniem coraz bliżej stolicy. Po kilku dniach nie gaszono już świateł, a strach - przynajmniej na jakiś czas - ustąpił miejsca antynatowskim nastrojom. Władze umiejętnie wykorzystały patriotyczne uniesienie Serbów. Ulice znów się zapełniły. Codzienne koncerty pod pomnikiem księcia Michała, manifestacje jedności i protesty przeciwko bombardowaniom kanalizowały strach i niepewność. Ze sceny płynęły piękne jugosłowiańskie melodie, a na kurtce każdego belgradczyka musiał się pojawić znaczek z napisem "Target". - Wszyscy jesteśmy potencjalnymi celami - podkreślali mieszkańcy stolicy Jugosławii. - Ja nie popieram poglądów politycznych Milos?evicia, ale teraz jestem z nim, bo on też jest Serbem - powiedział mi, przekrzykując muzykę, 35-letni Nenat. Inni powtarzali to samo. Uniesienie patriotyczne słabnie jednak z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień. Brakuje benzyny i papierosów. Kolejki do kiosków po reglamentowany tytoń są coraz dłuższe. Żywności jest pod dostatkiem, ale już niedługo mogą się pojawić problemy z jej transportem. Narasta zmęczenie, a skutki nalotów można zobaczyć na własne oczy. Patrzyłem na belgradczyków, którzy przyszli zobaczyć trafiony w nocy kompleks budynków MSW. Byli zaskoczeni precyzją uderzenia. W najbliższych budynkach wyleciały tylko szyby. Później zaczęły się jednak pomyłki, a serbska propaganda potrafiła to umiejętnie wykorzystać do własnych celów. Anna jest Serbką pracującą dla zagranicznej agencji prasowej. Poznałem ją w autobusie do Aleksinaca. Rakiety NATO trafiły w budynki mieszkalne tego górniczego miasta oddalonego od Belgradu o 200 km. To była pierwsza pomyłka natowskich pilotów. Potem były następne: konwój w Kosowie, pociąg niedaleko Niszu, domy w Surdulicy. Wszędzie ofiarami byli cywile. - Dlaczego NATO zabija niewinnych ludzi? - pyta mnie Anna. - A dlaczego Milos?ević czyści Kosowo z Albańczyków? - odpowiadam jej pytaniem. - Kosowo jest, było i będzie serbskie - powtarzają Serbowie. Nie istnieje dla nich problem albańskich uchodźców. Nie ma go w serbskiej telewizji. Nie ma go również w społecznej świadomości. Są tylko cywilne ofiary natowskich nalotów. - Z moralnego punktu widzenia coraz większa liczba ofiar wśród ludności cywilnej kładzie się długim cieniem na przeszłych i ewentualnych przyszłych sukcesach NATO - mówi mi Predrag Simić, doradca byłego wicepremiera Vuka Dras?kovicia. Tymczasem sprawa kosowskich uchodźców pojawia się wyłącznie w oficjalnych wypowiedziach polityków związanych z władzą. Twierdzą oni, że Albańczycy uciekają z tej prowincji, "bo boją się bombardowań". To samo mówiła mi Anna, a ja stałem obok rozbitego osiedla w Aleksinacu i patrzyłem na płaczącą kobietę, której dom został zniszczony. Po raz pierwszy bardzo wyraźnie i z bliska zobaczyłem skutki wojny. Serbska propaganda wojenna ma się dobrze. W ciągu półtora miesiąca nalotów NATO staje się coraz bardziej wyrafinowana i wyczulona na każdy objaw niezależnego myślenia. W dziennikach dominuje Milos?ević . W rządowej telewizji informacje o nalotach pojawiają się często dopiero po dziesięciu, piętnastu minutach poświęconych rytualnemu sprawozdaniu, co władca Jugosławii zrobił danego dnia. Nie ma doniesień o tym, jakie cele wojskowe zbombardowało NATO. "Nasz naród walczy z potęgą zbrodniczego paktu" - grzmią oficjalne komunikaty. Co kilka dni Milos?ević zbiera najwyższe kierownictwo, by omówić plan odbudowy niszczonego kraju. Żołnierze odbierają ordery za odwagę. Władza przez cały czas utrzymuje, że mimo natowskich ataków, życie toczy się normalnie. Jednocześnie reżim wykorzystuje stan wojny do rozprawienia się z niezależnymi mediami. Słynne radio B92 zostało zamknięte pierwszego dnia nalotów, a później de facto przejęte przez reżim.
Serbska propaganda staje się coraz bardziej wyczulona na każdy objaw niezależnego myślenia
- Władze przez cały czas chciały nami zawładnąć. Właściwie od samego początku istnienia radia mamy problemy - mówi mi Veran Matić, długoletni redaktor naczelny B92. - Różnica polega na tym, że wcześniej nie było stanu wojny, a teraz jest. Dlatego nie możemy się bronić, opierając się na pomocy naszych słuchaczy. W Belgradzie mamy ich bardzo wielu, ale wszyscy się boją, siedzą w schronach, są przestraszeni bombardowaniami - dodaje Matić. - Zachód nie ma koncepcji rozwoju tego regionu. Powinien popierać instytucje demokratyczne, które już tu powstawały, nie zaś rzucać na nas bomby - mówią dziennikarze radia B92. Aleksander, żałujący wieży na górze Avala, twierdzi, że w Jugosławii nic nie zostanie na przyszłość. - Nasza opozycja sprzed dwóch lat nie istnieje. Milos?ević skorumpował Dras?kovicia i innych. Co z tego, że ludzie przez trzy miesiące chodzili po ulicach i protestowali? Nic z tego nie zostało - martwi się Aleksander. Niejako w odpowiedzi na jego skargi Dras'ković zaczyna krytykować rząd. Wzywa władze do ujawnienia prawdy narodowi o tym, że państwo jest osamotnione i nie ma szansy na wygranie tej wojny. - Musimy dążyć do kompromisu - mówi Dras?ković. Przekracza w ten sposób obowiązujące granice i zostaje zdymisjonowany. Zagraniczni dziennikarze oblegają siedzibę Serbskiego Ruchu Odnowy, którego szefem jest były wicepremier. Czekają na jakiś niespodziewany ruch z jego strony. Na razie bezskutecznie. Pytam Aleksandra, co może zrobić Dras?ković. - Ludzie już mu nie wierzą. On zdradził swoich zwolenników, wstępując w styczniu do rządu. To oportunista - twierdzi Aleksander. Najtrudniej dowiedzieć się, co Serbowie naprawdę myślą. Dopiero drugie, trzecie spotkanie przełamuje lody. Zaczynają wygłaszać szczere opinie i wtedy okazuje się, jaki dramat przeżywa ten kraj od prawie dziesięciu lat. - Nie jestem zwolennikiem spiskowej teorii dziejów, ale myślę, że wszystko, co stało się tutaj od 1991 r., zawdzięczamy człowiekowi, który jest naszym prezydentem - mówi dopiero pod koniec rozmowy ze mną Veran Matić. Moi serbscy znajomi Anna i Aleksander napomknęli o wyjeździe. Wiadomo, że wielu Serbów ucieka przed wojną. Mężczyźni nie mogą jednak wyjechać. Aleksander marzy o powrocie do rodzinnej Wojwodiny. - Chciałbym pojechać do jakiegoś spokojnego, małego miasta i tam żyć - mówi. Anna ma jesienią wyjechać na stypendium za granicę. - Bardzo chcę tam pojechać. Potrzebuję stabilizacji. Nie chcę się bać - powiedziała mi ze smutkiem w oczach. Z drugiej strony słyszę historie o Serbach przyjeżdżających z najdalszych zakątków świata po to, by bronić swojej ojczyzny, a publicznie pokazujący się w Belgradzie ?Zeljko Ra?znjatović, vel Arkan, podejrzany o zbrodnie wojenne, zapowiada walkę o Kosowo do ostatniego żołnierza. Po czterdziestu dniach wyjeżdżam ze stolicy Jugosławii. Naloty wciąż trwają. W drodze powrotnej w Nowym Sadzie widzę płonącą rafinerię. Czarny, gęsty dym ciągnie się na przestrzeni kilkunastu kilometrów. W autobusie spotykam jugosłowiańskiego Żyda. Goran ma 50 lat. Ucieka z rodzinnego kraju. Ma dwa paszporty - izraelski i jugosłowiański. Liczy na to, że uda mu się wyjechać. Przekraczamy granicę. Widzę, że bardzo się denerwuje. Wreszcie jesteśmy na Węgrzech. - Wolny kraj, nie mogę uwierzyć, że mi się udało! - wykrzykuje do mnie na pierwszym postoju.
Więcej możesz przeczytać w 21/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.