Rezerw dewizowych Polska ma dwa razy więcej niż Rosja, co warto wiedzieć ku pokrzepieniu patriotycznego serca
Z gospodarki wieje pozytywną nudą. Co ma rosnąć - rośnie, co ma spadać - spada. Azjatyckie i rosyjskie wichury walutowe ledwo nas muskają. No, może trochę zaniepokojenia wzbudza komunikat GUS sprzed ponad tygodnia, że eksport - mierzony przepływem towarów przez granice - rośnie od początku roku wyraźnie wolniej niż import. To wskazywałoby, że korzystna zmiana (szybszy wzrost eksportu niż importu), która wystąpiła w końcu 1997 r., była chwilowa i wiązała się z ówczesną wyraźną dewaluacją złotego. Głosy o przełomie w handlu zagranicznym i o tym, że eksport nie ucierpiał na wzmocnieniu złotego, są przedwczesne. Szkoda, bo byłoby to świadectwo siły gospodarki.
Ale ogólnie mówiąc, jest źle... tfu... jest dobrze! Widać w rozumie utkwiła mi pogrzebowa mowa posłanki Kraus, dysydentki z AWS. Czegóż to ona nie nagadała podczas debaty nad AWS-owskim "hopla", czyli nad uwłaszczeniem. Katastrofa! A najgorzej, że prezesowa Waltzowa ulokowała rezerwy dewizowe - jak, zgadnijcie państwo? - oczywiście na niekorzystnych warunkach. Posłanka - jak należy oczekiwać - rzetelnie to sprawdziła i wyliczyła z ołówkiem w ręku. Poseł Rzeczypospolitej nie rzuca chyba słów na wiatr? A jest się, szanowni państwo, o co martwić. Mamy tych rezerw ponad dwadzieścia miliardów dolarów, dwa razy więcej niż Rosja, co warto wiedzieć ku pokrzepieniu patriotycznego serca. Nie ku jakiemuś tam pokrzepieniu naciąganemu przez literata, lecz ku prawdziwemu, zalegającemu na zielono w kasie. Wiedząc o tych miliardach odłożonych - myślę, że nie tak głupio, jak posądza posłanka - na czarną godzinę, warto popatrzeć, jak ogromną drogę przebyliśmy.
Oto w 1981 r. wybitny polski ekonomista prof. Czesław Bobrowski, ówczesny szef doradców premiera Jaruzelskiego, pisał: "Od strony bilansu płatniczego jesteśmy w sytuacji człowieka, który pierwszego zaczyna gospodarować bez jednego dolara w kieszeni. I dopiero dolary, które wpłyną, pozwalają zaspokajać potrzeby. Nie płaci się akredytyw, kiedy towar przyszedł, opóźnia się o parę dni wypłatę, zdarzają się trudności z przekazaniem tych minimalnych kwot z zagranicy za eksport". Na miłość zasługujesz III Rzeczypospolita, choć tyle cię obsmarowuje każdego dnia skrzywdzonych gęb i pokręconych piór, krajowych i nie tylko. Dochodzi z Brukseli sporo kwasów pod naszym adresem. Nie słuchamy się, jesteśmy aroganccy i tacy czarneccy, a nie europejscy. A przecież to nie prawda, bo my do unii bardzo chcemy. Tak bardzo, że kiedy na przykład lądują w Warszawie eksperci mający się zająć przeglądem naszego ustawodawstwa, fundujemy im hotel, jak tylko się lekko postawią. A przecież taki ekspert bierze w Brukseli, na pokrycie kosztów pobytu, 600 ECU dziennie, czyli ok.
23 mln starych złotych na dobę. I bywa - podkreślam - bywa, nie uogólniam, że to taki ekspert, który słysząc "paszport służbowy", pyta "a co to jest?" i dopiero wyciągnąwszy własny dokument, stuka się w czoło, wykrzykując: Oui, evidemment, le passeport de service! (Ależ oczywiście, paszport służbowy!). My jesteśmy tacy prounijni. Może za bardzo?
Kończę te wakacyjne już "rozmaitości w jednym flaku" (to podobno była wędlina przed wojną) opowiastką - przestrogą, by choć teraz - w czasie wstępnych egzaminów na studia - nie lekceważyć dziewczyn. Przeczytałem ją u Stanisława Marii Salińskiego w jego warszawskich gawędach, które kupiłem w Domu Taniej Książki na Koszykach. Otóż prof. Koschembar-Łysakowski, wykładający przed wojną prawo na Uniwersytecie Warszawskim, lubił robić studentkom złośliwości podczas egzaminów. Trzeba zaś państwu wiedzieć, że w starożytnym Rzymie prawo pozwalało prowadzić dom publiczny tylko kobietom zamężnym. Pyta więc profesor studentkę: "Proszę pani, czy w starożytnym Rzymie mogłaby pani prowadzić dom publiczny? Na co słyszy: "Ja nie, ale pańska żona bez najmniejszego kłopotu". Zdała. Może więc warto być trochę bezczelnym i w stosunkach z Brukselą.
Ale ogólnie mówiąc, jest źle... tfu... jest dobrze! Widać w rozumie utkwiła mi pogrzebowa mowa posłanki Kraus, dysydentki z AWS. Czegóż to ona nie nagadała podczas debaty nad AWS-owskim "hopla", czyli nad uwłaszczeniem. Katastrofa! A najgorzej, że prezesowa Waltzowa ulokowała rezerwy dewizowe - jak, zgadnijcie państwo? - oczywiście na niekorzystnych warunkach. Posłanka - jak należy oczekiwać - rzetelnie to sprawdziła i wyliczyła z ołówkiem w ręku. Poseł Rzeczypospolitej nie rzuca chyba słów na wiatr? A jest się, szanowni państwo, o co martwić. Mamy tych rezerw ponad dwadzieścia miliardów dolarów, dwa razy więcej niż Rosja, co warto wiedzieć ku pokrzepieniu patriotycznego serca. Nie ku jakiemuś tam pokrzepieniu naciąganemu przez literata, lecz ku prawdziwemu, zalegającemu na zielono w kasie. Wiedząc o tych miliardach odłożonych - myślę, że nie tak głupio, jak posądza posłanka - na czarną godzinę, warto popatrzeć, jak ogromną drogę przebyliśmy.
Oto w 1981 r. wybitny polski ekonomista prof. Czesław Bobrowski, ówczesny szef doradców premiera Jaruzelskiego, pisał: "Od strony bilansu płatniczego jesteśmy w sytuacji człowieka, który pierwszego zaczyna gospodarować bez jednego dolara w kieszeni. I dopiero dolary, które wpłyną, pozwalają zaspokajać potrzeby. Nie płaci się akredytyw, kiedy towar przyszedł, opóźnia się o parę dni wypłatę, zdarzają się trudności z przekazaniem tych minimalnych kwot z zagranicy za eksport". Na miłość zasługujesz III Rzeczypospolita, choć tyle cię obsmarowuje każdego dnia skrzywdzonych gęb i pokręconych piór, krajowych i nie tylko. Dochodzi z Brukseli sporo kwasów pod naszym adresem. Nie słuchamy się, jesteśmy aroganccy i tacy czarneccy, a nie europejscy. A przecież to nie prawda, bo my do unii bardzo chcemy. Tak bardzo, że kiedy na przykład lądują w Warszawie eksperci mający się zająć przeglądem naszego ustawodawstwa, fundujemy im hotel, jak tylko się lekko postawią. A przecież taki ekspert bierze w Brukseli, na pokrycie kosztów pobytu, 600 ECU dziennie, czyli ok.
23 mln starych złotych na dobę. I bywa - podkreślam - bywa, nie uogólniam, że to taki ekspert, który słysząc "paszport służbowy", pyta "a co to jest?" i dopiero wyciągnąwszy własny dokument, stuka się w czoło, wykrzykując: Oui, evidemment, le passeport de service! (Ależ oczywiście, paszport służbowy!). My jesteśmy tacy prounijni. Może za bardzo?
Kończę te wakacyjne już "rozmaitości w jednym flaku" (to podobno była wędlina przed wojną) opowiastką - przestrogą, by choć teraz - w czasie wstępnych egzaminów na studia - nie lekceważyć dziewczyn. Przeczytałem ją u Stanisława Marii Salińskiego w jego warszawskich gawędach, które kupiłem w Domu Taniej Książki na Koszykach. Otóż prof. Koschembar-Łysakowski, wykładający przed wojną prawo na Uniwersytecie Warszawskim, lubił robić studentkom złośliwości podczas egzaminów. Trzeba zaś państwu wiedzieć, że w starożytnym Rzymie prawo pozwalało prowadzić dom publiczny tylko kobietom zamężnym. Pyta więc profesor studentkę: "Proszę pani, czy w starożytnym Rzymie mogłaby pani prowadzić dom publiczny? Na co słyszy: "Ja nie, ale pańska żona bez najmniejszego kłopotu". Zdała. Może więc warto być trochę bezczelnym i w stosunkach z Brukselą.
Więcej możesz przeczytać w 28/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.