Każdy Polak ma swoje ulubione opolskie przeboje. Gdy dziś wymienia ich tytuły, łatwo ustalić, do jakiej należy generacji, warstwy społecznej, orientacji kulturowej
Podobno tonącym w chwili śmierci przesuwa się przed oczami rodzaj filmu złożonego z najważniejszych scen ich życia. Wiązanka przebojów, których najbardziej żal, gdy się umiera: kochane osoby, piękne widoki, chwile szczęścia. Osobisty majątek emocjonalny umierającego, gotowy, by iść z nim w dalszą drogę.
Tegoroczny, jubileuszowy, bo trzydziesty piąty z kolei festiwal piosenki w Opolu okazał się właśnie takim filmem. Ściślej - jego finałowy koncert "Pamiętajcie o ogrodach". Zaprezentowano w nim trzydzieści pięć najbardziej kochanych przebojów ostatnich lat, wybranych w ogólnokrajowym plebiscycie przeprowadzonym przez telewizję publiczną i "Gazetę Wyborczą". Wróciły wzruszenia, pojawili się dawno nie widziani wykonawcy. Byli w różnej formie: od szczątkowej (Piotr Szczepanik) po fenomenalną (Irena Santor, Jerzy Połomski). Publiczność w amfiteatrze witała ich gorąco, czasem na znak miłości i czci wstawała z miejsc na sam widok wykonawczyni, jak to się stało w wypadku wyraźnie wzruszonej Ireny Santor. Telewidzowie przed ekranami oglądali ten koncert z zapartym tchem, a czasem wręcz... płakali. Jakby podświadomie wyczuwali, że oto dokonuje się swoisty remanent serdecznych wspomnień ze świata, który właśnie grzebiemy.
Co prawda wielu wspomnień zabrakło. Nie pojawili się na przykład ani Ewa Demarczyk, ani Czesław Niemen. Nie było, bo nie mogło być, Anny Jantar, Jonasza Kofty, Krzysztofa Klenczona. Ich piosenki śpiewali inni wykonawcy. Młodzi, zdolni, obiecujący, ale pozbawieni magii i promieniowania osobowości pierwowzorów. Jakby dwuwymiarowi i przez to pozorni. W pewnym momencie kamera zaczęła błądzić po widowni. Zobaczyliśmy twarze śpiewających z wykonawcami widzów. A więc wciąż pamiętają tamte słowa! Kilkadziesiąt lat! Jakby to był pacierz ich codzienności. Sam zresztą złapałem się na tym, że ni stąd, ni zowąd odśpiewałem przed telewizorem z Łucją Prus i Skaldami - W żółtych płomieniach liści...
Dlaczego kiedyś znaliśmy tamte teksty na pamięć, a słów dzisiejszych przebojów nie próbujemy nawet zapamiętać? Dlaczego tamte piosenki nas łączyły, a dzisiejsze nie? Dlaczego tamte wywoływały tyle emocji (czasem kłótni), a obecne (nawet te pełne wulgaryzmów) są tylko muzycznym garni, bezpardonowo spychanym przez nas na margines życia, poza obręb talerza? Dlaczego podczas koncertu "Pamiętajmy o ogrodach" wzruszyliśmy się, a podczas inauguracyjnego, prezentującego rzekomo aktualne przeboje, zasypialiśmy?
Każdy Polak ma swoje ulubione opolskie przeboje. Gdy dziś wymienia ich tytuły, łatwo ustalić, do jakiej należy generacji, warstwy społecznej, orientacji kulturowej.
Zapamiętane przeboje określają nas lepiej niż oceny na maturze i sposób ubierania się. Polecam ten rozrywkowy psychotest każdemu, kto chciałby szybko się dowiedzieć czegoś więcej na przykład o nowych znajomych. Sam przyznaję, że w sposób niemal kultowy słuchałem trzech przebojów, których zresztą nie było we wspomnieniowym koncercie, z czego wnoszę, że nie miały wystarczająco wielu zwolenników. To były "Guma do żucia" w wykonaniu Krystyny Jandy, "Hop, szklanka piwa" Marka Grechuty i "Song o ciszy" Jonasza Kofty. Wraz z przyjaciółmi śpiewałem je dziesiątki razy podczas wakacyjnych podróży autostopem, przygotowując się do egzaminów, a nawet oglądając malownicze zachody słońca. Do dziś zresztą znam je na pamięć.
Oglądanie w telewizji transmisji z Opola było towarzyskim obowiązkiem. Może dlatego wszyscy je znali. Podczas tegorocznego wspominania niektórzy wykonawcy dystansowali się jednak od piosenek, które śpiewali. Jerzy Połomski dał do zrozumienia, że dawno już mu się znudził przebój "Cała sala śpiewa z nami", ale przypomni go na nasze żądania. Irena Santor - podobno - w ogóle nie chciała wziąć udziału w koncercie; wreszcie się zgodziła i zaśpiewała "Powrócisz tu". Urszula odśpiewała "Dmuchawce, latawce, wiatr" z widoczną niechęcią. Wyglądali na znudzonych powtarzaniem ogranych melodii i wracaniem do tych rozdziałów w swoim życiu, które zamknęli.
Nawet to rozumiem, ale stare przeboje należały przecież do wszystkich. Istotą przeboju jest wszak to, że tworzą go obie strony: wykonawca i publiczność. Gdyby nie było piosenki, my nie mielibyśmy co polubić. Gdybyśmy jednak jej nie polubili, nie byłoby przeboju. Tylko dlaczego dzisiaj ta prawidłowość przestaje obowiązywać? Dlaczego opolskie przeboje umierają na naszych oczach bezpotomnie?
Ostatnimi laty wiele się zmieniło. Życie w Polsce upodobniło się do życia w krajach Europy Zachodniej. Przy przekraczaniu granicy nie przeżywamy już szoku cywilizacyjnego. W sklepach Paryża znajdujemy towary dobrze nam znane z osiedlowego supermarketu, w niemieckiej telewizji oglądamy te same seriale, co u siebie, zaś w każdym europejskim radiu słyszymy mniej więcej te same przeboje, co w Radiu Zet. Jednocześnie jednak wcale nie czujemy się członkami "jednej wielkiej rodziny". Chętniej niż kiedykolwiek identyfikujemy się z małymi grupami, wzajemnie się nie akceptującymi. Zwolennicy rapu gardzą miłośnikami disco polo. Fani rocka odrzucają pop. Miłośnicy piosenki literackiej szydzą z muzyki dance.
Podzieliliśmy się na sekty wąskich upodobań muzycznych i straciliśmy ochotę na uniwersalne, międzypokoleniowe i transestetyczne przeboje. Opole już nigdy niczego nie wylansuje, bo nie ma szansy, by dziś cała sala śpiewała z nami to samo. Chyba że w ramach nostalgicznych wspomnień, które są niczym sypanie piasku na trumnę...
Tegoroczny, jubileuszowy, bo trzydziesty piąty z kolei festiwal piosenki w Opolu okazał się właśnie takim filmem. Ściślej - jego finałowy koncert "Pamiętajcie o ogrodach". Zaprezentowano w nim trzydzieści pięć najbardziej kochanych przebojów ostatnich lat, wybranych w ogólnokrajowym plebiscycie przeprowadzonym przez telewizję publiczną i "Gazetę Wyborczą". Wróciły wzruszenia, pojawili się dawno nie widziani wykonawcy. Byli w różnej formie: od szczątkowej (Piotr Szczepanik) po fenomenalną (Irena Santor, Jerzy Połomski). Publiczność w amfiteatrze witała ich gorąco, czasem na znak miłości i czci wstawała z miejsc na sam widok wykonawczyni, jak to się stało w wypadku wyraźnie wzruszonej Ireny Santor. Telewidzowie przed ekranami oglądali ten koncert z zapartym tchem, a czasem wręcz... płakali. Jakby podświadomie wyczuwali, że oto dokonuje się swoisty remanent serdecznych wspomnień ze świata, który właśnie grzebiemy.
Co prawda wielu wspomnień zabrakło. Nie pojawili się na przykład ani Ewa Demarczyk, ani Czesław Niemen. Nie było, bo nie mogło być, Anny Jantar, Jonasza Kofty, Krzysztofa Klenczona. Ich piosenki śpiewali inni wykonawcy. Młodzi, zdolni, obiecujący, ale pozbawieni magii i promieniowania osobowości pierwowzorów. Jakby dwuwymiarowi i przez to pozorni. W pewnym momencie kamera zaczęła błądzić po widowni. Zobaczyliśmy twarze śpiewających z wykonawcami widzów. A więc wciąż pamiętają tamte słowa! Kilkadziesiąt lat! Jakby to był pacierz ich codzienności. Sam zresztą złapałem się na tym, że ni stąd, ni zowąd odśpiewałem przed telewizorem z Łucją Prus i Skaldami - W żółtych płomieniach liści...
Dlaczego kiedyś znaliśmy tamte teksty na pamięć, a słów dzisiejszych przebojów nie próbujemy nawet zapamiętać? Dlaczego tamte piosenki nas łączyły, a dzisiejsze nie? Dlaczego tamte wywoływały tyle emocji (czasem kłótni), a obecne (nawet te pełne wulgaryzmów) są tylko muzycznym garni, bezpardonowo spychanym przez nas na margines życia, poza obręb talerza? Dlaczego podczas koncertu "Pamiętajmy o ogrodach" wzruszyliśmy się, a podczas inauguracyjnego, prezentującego rzekomo aktualne przeboje, zasypialiśmy?
Każdy Polak ma swoje ulubione opolskie przeboje. Gdy dziś wymienia ich tytuły, łatwo ustalić, do jakiej należy generacji, warstwy społecznej, orientacji kulturowej.
Zapamiętane przeboje określają nas lepiej niż oceny na maturze i sposób ubierania się. Polecam ten rozrywkowy psychotest każdemu, kto chciałby szybko się dowiedzieć czegoś więcej na przykład o nowych znajomych. Sam przyznaję, że w sposób niemal kultowy słuchałem trzech przebojów, których zresztą nie było we wspomnieniowym koncercie, z czego wnoszę, że nie miały wystarczająco wielu zwolenników. To były "Guma do żucia" w wykonaniu Krystyny Jandy, "Hop, szklanka piwa" Marka Grechuty i "Song o ciszy" Jonasza Kofty. Wraz z przyjaciółmi śpiewałem je dziesiątki razy podczas wakacyjnych podróży autostopem, przygotowując się do egzaminów, a nawet oglądając malownicze zachody słońca. Do dziś zresztą znam je na pamięć.
Oglądanie w telewizji transmisji z Opola było towarzyskim obowiązkiem. Może dlatego wszyscy je znali. Podczas tegorocznego wspominania niektórzy wykonawcy dystansowali się jednak od piosenek, które śpiewali. Jerzy Połomski dał do zrozumienia, że dawno już mu się znudził przebój "Cała sala śpiewa z nami", ale przypomni go na nasze żądania. Irena Santor - podobno - w ogóle nie chciała wziąć udziału w koncercie; wreszcie się zgodziła i zaśpiewała "Powrócisz tu". Urszula odśpiewała "Dmuchawce, latawce, wiatr" z widoczną niechęcią. Wyglądali na znudzonych powtarzaniem ogranych melodii i wracaniem do tych rozdziałów w swoim życiu, które zamknęli.
Nawet to rozumiem, ale stare przeboje należały przecież do wszystkich. Istotą przeboju jest wszak to, że tworzą go obie strony: wykonawca i publiczność. Gdyby nie było piosenki, my nie mielibyśmy co polubić. Gdybyśmy jednak jej nie polubili, nie byłoby przeboju. Tylko dlaczego dzisiaj ta prawidłowość przestaje obowiązywać? Dlaczego opolskie przeboje umierają na naszych oczach bezpotomnie?
Ostatnimi laty wiele się zmieniło. Życie w Polsce upodobniło się do życia w krajach Europy Zachodniej. Przy przekraczaniu granicy nie przeżywamy już szoku cywilizacyjnego. W sklepach Paryża znajdujemy towary dobrze nam znane z osiedlowego supermarketu, w niemieckiej telewizji oglądamy te same seriale, co u siebie, zaś w każdym europejskim radiu słyszymy mniej więcej te same przeboje, co w Radiu Zet. Jednocześnie jednak wcale nie czujemy się członkami "jednej wielkiej rodziny". Chętniej niż kiedykolwiek identyfikujemy się z małymi grupami, wzajemnie się nie akceptującymi. Zwolennicy rapu gardzą miłośnikami disco polo. Fani rocka odrzucają pop. Miłośnicy piosenki literackiej szydzą z muzyki dance.
Podzieliliśmy się na sekty wąskich upodobań muzycznych i straciliśmy ochotę na uniwersalne, międzypokoleniowe i transestetyczne przeboje. Opole już nigdy niczego nie wylansuje, bo nie ma szansy, by dziś cała sala śpiewała z nami to samo. Chyba że w ramach nostalgicznych wspomnień, które są niczym sypanie piasku na trumnę...
Więcej możesz przeczytać w 28/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.