Wielu chorych można by uratować, gdyby zmieniono organizację pracy w placówkach polskiej służby zdrowia.
Jeżeli zamierzasz urodzić zdrowe dziecko lub przeżyć zawał serca, zarezerwuj sobie w tym celu przedpołudniowe godziny od poniedziałku do piątku. W żadnym wypadku nie choruj wieczorem, w nocy czy w weekendy. Aparatura diagnostyczna jest już wtedy zazwyczaj niedostępna. Rzadko można także liczyć na to, że dyżurujący wówczas lekarze skorzystają z najnowszych zdobyczy medycyny.
- Tylko dzięki temu, że kategorycznie odmówiłem wezwania karetki i czekania na nią, że zadzwoniłem po taksówkę, że kazałem się zawieźć nie do szpitala rejonowego, lecz do Instytutu Kardiologii w Aninie, że korki tego dnia nie były zbyt długie i że - co najważniejsze - zawał "trafił" mnie przed południem, a nie parę godzin później, jeszcze żyję - wspomina Stanisław P. Świeża skrzeplina zatkała resztki prześwitu w bardzo zwężonym już wskutek miażdżycy wejściu do jednego z głównych naczyń wieńcowych. W takiej sytuacji operację trzeba przeprowadzić w ciągu dwóch godzin od wystąpienia pierwszych objawów.
Mniej szczęścia miał inny pacjent, też z ciężkim zawałem, dowieziony do szpitala o dziewiątej wieczorem. - Wszystko, co lekarze mogli mu zaoferować, to przysłowiowe kropelki, bo na oddziale hemodynamiki nie ma o tej porze żywego ducha, światło jest zgaszone, a drzwi zamknięte na klucz. Po chwili mężczyzna stracił przytomność i zaczął charczeć. Nie pomógł defibrylator, rozpoczęła się agonia - opowiada świadek zdarzenia. Czy można było mu pomóc? - Jeżeli zaburzenie funkcji serca jest poważne, przy zastosowaniu metod farmakologicznych śmiertelność wynosi ponad 90 proc. Jedynie natychmiastowe - w ciągu dwóch godzin od wystąpienia objawów - wykonanie koronarografii i zabiegu udrażniającego tętnice pozwala uratować połowę chorych - tłumaczy prof. Andrzej Dyduszyński, wojewódzki konsultant kardiologiczny dla Warszawy.
Nieustanny brak pieniędzy i zła organizacja pracy powodują, że w Polsce niepotrzebnie umiera co najmniej kilka tysięcy osób rocznie. Niekiedy - na przykład gdy dojdzie do zawału serca lub krwotoku - "wystarczy" kilka godzin spóźnienia. - Tylko w Warszawie można by uratować ponad 300 osób rocznie, gdyby istniał ośrodek, w którym specjalistycznej pomocy kardiologicznej udzielano by całą dobę - uważa prof. Dyduszyński. Jeśli kobieta ma raka piersi, jej życiu może zagrozić kilkumiesięczne czekanie na badanie mammograficzne. W tym czasie nowotwór rozwija się z postaci nieinwazyjnej (chory ma wówczas 100 proc. szans na odzyskanie zdrowia) do stanu, kiedy dochodzi do przerzutów (rokowania są wtedy dużo gorsze).
Tylko do godziny 13.00 wykorzystuje się w diagnostyce urządzenia emitujące promieniowanie rentgenowskie, bo przepisy BHP stanowią, że w tak szkodliwych warunkach można pracować wyłącznie pięć godzin. Zgodnie z przyjętymi w radioterapii zasadami, chorych na nowotwory poddaje się naświetlaniom od poniedziałku do piątku z przerwą sobotnio-niedzielną. Wzorując się na badaniach prowadzonych na świecie, w jednym ze śląskich ośrodków rozpoczęto próby kliniczne nad nową metodą leczenia promieniami. Pacjenci są naświetlani w weekendy. Pozwala to skrócić czas terapii o dwa tygodnie. Z dotychczasowych badań wynika, że im krótszy jest czas naświetlania promieniami, tym lepsze wyniki można osiągnąć - więcej chorych zostaje wyleczonych i rzadziej dochodzi do powikłań.
Do godziny 15.00 czynna jest większość pozostałych pracowni diagnostycznych. Nie ma pieniędzy na uruchomienie drugiej zmiany, a tym samym na etaty dla tych pracowników - twierdzą przedstawiciele Ministerstwa Zdrowia.
Tylko badania za pomocą rezonansu magnetycznego wykonywane są zazwyczaj na dwie zmiany. Urządzenia znajdują się przede wszystkim w klinikach akademii medycznych i - jak twierdzi dr Michał Sobolewski, dyrektor Departamentu Opieki Zdrowotnej w Ministerstwie Zdrowia - "tam można to łatwiej zorganizować". Ministerstwo Finansów w "Czarnej księdze marnotrawstwa w ochronie zdrowia" twierdzi jednak, że nawet te aparaty "są wykorzystywane w 25-55 proc., z czego znaczna część badań wykonywana jest odpłatnie w ramach działających przy szpitalach fundacji". Przeszkodą jest nie tylko brak pieniędzy na dodatkowe dyżury czy tzw. sprzęt zużywalny (jednorazowe igły, cewniki, kontrast itd.). Lekarze nie chcą nadmiernie eksploatować sprzętu, bo nikt im nie zagwarantuje, że po jego zużyciu dostaną nowy. Wolą zatem oszczędzać. Tym bardziej że lepiej wyposażona placówka będzie miała większą szansę na podpisywanie umów z kasą chorych, co wkrótce nastąpi. - To powoduje, że w Polsce aż 90 proc. badań przeprowadza się w celach diagnostycznych, gdy medyk wyczuwa już obecność zmian patologicznych w piersi. Tymczasem powinno być odwrotnie i co najmniej trzy czwarte badań mammograficznych należałoby wykonywać profilaktycznie - tłumaczy dr Sobolewski.
Nieustannie zbierane są pieniądze na zakup nowego sprzętu dla placówek służby zdrowia. Tymczasem w ubiegłym roku wykonano w Polsce ponad 7 tys. zabiegów przeskórnej angioplastyki wieńcowej i 28 tys. koronarografii. Gdyby aparatura nie psuła się i była wykorzystywana w 100 proc., można by przeprowadzić maksymalnie odpowiednio 11,5 tys. oraz 38 tys. takich zabiegów - wynika z najnowszej "Informacji o realizacji Narodowego Programu Ochrony Serca", opracowanej przez Ministerstwo Zdrowia i Instytut Kardiologii w Warszawie. Dr Krystyna Wodejko z departamentu polityki zdrowotnej ministerstwa tłumaczy tę sytuację brakiem pieniędzy głównie na płace, szczególnie dla personelu średniego, za pracę po godzinach.
W 1996 r. w wojewódzkim ośrodku kardiologicznym w Katowicach wykonywano dziennie cztery badania echokardiograficzne, a jednocześnie 4 sierpnia chorych zapisywano na 27 listopada. Mimo że w szpitalu wojewódzkim w Ciechanowie przeprowadzano dziennie średnio trzy próby na bieżni wysiłkowej, pacjenci musieli czekać na badanie dwa miesiące. W styczniu 1994 r. Instytut Kardiologii zakupił cztery angiografy dla klinik w Szczecinie, Lublinie, Poznaniu i Gdańsku - trzech z nich nie uruchomiono przez 21 miesięcy. Zakład opieki zdrowotnej w Pułtusku kupił aparaturę do prób wysiłkowych, lecz dopiero po trzech latach użyto jej do przeprowadzenia piętnastu badań.
Nie warto liczyć na mniejsze kolejki, jeżeli - jak podaje "Czarna księga marnotrawstwa w ochronie zdrowia" - "w 1995 roku na 20 skontrolowanych przez NIK oddziałów chirurgicznych w szpitalach ogólnych tylko w trzech łączny czas pracy lekarzy uczestniczących w zabiegach w stosunku do łącznego opłacanego czasu pracy był większy niż 20 proc., w piętnastu oddziałach zawierał się w granicach 10-20 proc., a w dwóch był niższy niż 10 proc. Na co drugim oddziale chirurgicznym liczba pacjentów poddanych zabiegom w stosunku do liczby przyjętych pacjentów nie przekraczała 50 proc., a na co trzecim była niższa niż 40 proc.".
- Zgadzam się z prof. Balcerowiczem, że w służbie zdrowia można byłoby wiele zaoszczędzić. Połowa wyjazdów karetek pogotowia jest nieuzasadniona. Gdyby lekarz rejonowy był dostępny również w weekendy i wieczorami, nikt przy zdrowych zmysłach nie wzywałby pogotowia do zwykłych zachorowań. Ponadto 90 proc. wysokospecjalistycznego sprzętu diagnostycznego znajduje się w szpitalach. Chcąc z niego skorzystać, trzeba pacjenta hospitalizować, a to kosztuje - przypomina prof. Dyduszyński. Za badanie trzeba przeciętnie zapłacić 100 zł, a za sam pobyt w szpitalu (bez leków i jakichkolwiek zabiegów) - 150 zł.
TRUDNY PORÓD
Adaś żył zaledwie dobę, jego matka, dwudziestojednoletnia Aneta G., zmarła trzy dni po porodzie. Nie miała żadnych kłopotów zdrowotnych zapowiadających tragedię. W ciąży czuła się bardzo dobrze. Na koniec miała pecha. Do jednego z warszawskich szpitali trafiła bowiem wieczorem 12 czerwca. Był to tzw. długi weekend. Rodziła całą noc. Dziecko, czterokilogramowy chłopiec, urodziło się w zamartwicy. Dostało tylko punkt w dziesięciopunktowej skali APGAR; nie dawano mu żadnej szansy na przeżycie. W tym czasie umierającą matkę - z rozciętym brzuchem i rozległą opuchlizną - przewieziono na oddział intensywnej opieki medycznej do szpitala przy ul. Lindleya. Nie odzyskała przytomności. "Niewydolność krążenia i prawej komory serca" - zapisano w akcie zgonu. Szpital poinformował o śmierci prokuraturę. Oskarżenie przeciwko lekarzom ze szpitala, w którym rodziła kobieta, wniosła rodzina ofiar. Przyczyn tragedii mogło być kilka: podano złą dawkę leku lub lekarstwo, na które pacjentka była uczulona.
Być może długi weekend uśpił czujność lekarzy. W czasie porodu - przy silnym bólu i stresie - mogło dojść do przyspieszenia akcji serca matki i migotania przedsionków. W takim wypadku dziecko zaczyna się dusić, ponieważ organizm matki przerywa pompowanie krwi do jego organizmu. Jedynym wyjściem jest błyskawiczne cesarskie cięcie. Lekarze ze szpitala, gdzie rodziła Aneta G., tłumaczą, że tak właśnie postąpili.
Więcej szczęścia miała Katarzyna N.
- Urodziłam zdrowe dziecko i miałam nadzieję, że "jest już po wszystkim". Nagle ujrzałam nad sobą kilka przerażonych twarzy. Za chwilę pojawił się anestezjolog. Okazało się, że zaczął się silny krwotok i trzeba szyć. Zasnęłam. Wybudzono mnie, minęło jakieś pół godziny. Twarze były dalej przerażone. Przewieziono mnie na salę operacyjną, bo na porodówce "nie dało się zszyć". Trzeba było wezwać ordynatora. Dyżurujący wówczas lekarze nie umieli sobie poradzić z narastającym krwotokiem. Na szczęście przyjechał ordynator - opowiada pacjentka. - Moja ciąża była zagrożona. Lekarz, który mnie przyjmował i znał historię ciąży, obiecał, że będzie przy porodzie. Niestety, okazało się, że musiał wyjść. Informacji o możliwych kłopotach nie przekazał dyżurującym kolegom.
- Tylko dzięki temu, że kategorycznie odmówiłem wezwania karetki i czekania na nią, że zadzwoniłem po taksówkę, że kazałem się zawieźć nie do szpitala rejonowego, lecz do Instytutu Kardiologii w Aninie, że korki tego dnia nie były zbyt długie i że - co najważniejsze - zawał "trafił" mnie przed południem, a nie parę godzin później, jeszcze żyję - wspomina Stanisław P. Świeża skrzeplina zatkała resztki prześwitu w bardzo zwężonym już wskutek miażdżycy wejściu do jednego z głównych naczyń wieńcowych. W takiej sytuacji operację trzeba przeprowadzić w ciągu dwóch godzin od wystąpienia pierwszych objawów.
Mniej szczęścia miał inny pacjent, też z ciężkim zawałem, dowieziony do szpitala o dziewiątej wieczorem. - Wszystko, co lekarze mogli mu zaoferować, to przysłowiowe kropelki, bo na oddziale hemodynamiki nie ma o tej porze żywego ducha, światło jest zgaszone, a drzwi zamknięte na klucz. Po chwili mężczyzna stracił przytomność i zaczął charczeć. Nie pomógł defibrylator, rozpoczęła się agonia - opowiada świadek zdarzenia. Czy można było mu pomóc? - Jeżeli zaburzenie funkcji serca jest poważne, przy zastosowaniu metod farmakologicznych śmiertelność wynosi ponad 90 proc. Jedynie natychmiastowe - w ciągu dwóch godzin od wystąpienia objawów - wykonanie koronarografii i zabiegu udrażniającego tętnice pozwala uratować połowę chorych - tłumaczy prof. Andrzej Dyduszyński, wojewódzki konsultant kardiologiczny dla Warszawy.
Nieustanny brak pieniędzy i zła organizacja pracy powodują, że w Polsce niepotrzebnie umiera co najmniej kilka tysięcy osób rocznie. Niekiedy - na przykład gdy dojdzie do zawału serca lub krwotoku - "wystarczy" kilka godzin spóźnienia. - Tylko w Warszawie można by uratować ponad 300 osób rocznie, gdyby istniał ośrodek, w którym specjalistycznej pomocy kardiologicznej udzielano by całą dobę - uważa prof. Dyduszyński. Jeśli kobieta ma raka piersi, jej życiu może zagrozić kilkumiesięczne czekanie na badanie mammograficzne. W tym czasie nowotwór rozwija się z postaci nieinwazyjnej (chory ma wówczas 100 proc. szans na odzyskanie zdrowia) do stanu, kiedy dochodzi do przerzutów (rokowania są wtedy dużo gorsze).
Tylko do godziny 13.00 wykorzystuje się w diagnostyce urządzenia emitujące promieniowanie rentgenowskie, bo przepisy BHP stanowią, że w tak szkodliwych warunkach można pracować wyłącznie pięć godzin. Zgodnie z przyjętymi w radioterapii zasadami, chorych na nowotwory poddaje się naświetlaniom od poniedziałku do piątku z przerwą sobotnio-niedzielną. Wzorując się na badaniach prowadzonych na świecie, w jednym ze śląskich ośrodków rozpoczęto próby kliniczne nad nową metodą leczenia promieniami. Pacjenci są naświetlani w weekendy. Pozwala to skrócić czas terapii o dwa tygodnie. Z dotychczasowych badań wynika, że im krótszy jest czas naświetlania promieniami, tym lepsze wyniki można osiągnąć - więcej chorych zostaje wyleczonych i rzadziej dochodzi do powikłań.
Do godziny 15.00 czynna jest większość pozostałych pracowni diagnostycznych. Nie ma pieniędzy na uruchomienie drugiej zmiany, a tym samym na etaty dla tych pracowników - twierdzą przedstawiciele Ministerstwa Zdrowia.
Tylko badania za pomocą rezonansu magnetycznego wykonywane są zazwyczaj na dwie zmiany. Urządzenia znajdują się przede wszystkim w klinikach akademii medycznych i - jak twierdzi dr Michał Sobolewski, dyrektor Departamentu Opieki Zdrowotnej w Ministerstwie Zdrowia - "tam można to łatwiej zorganizować". Ministerstwo Finansów w "Czarnej księdze marnotrawstwa w ochronie zdrowia" twierdzi jednak, że nawet te aparaty "są wykorzystywane w 25-55 proc., z czego znaczna część badań wykonywana jest odpłatnie w ramach działających przy szpitalach fundacji". Przeszkodą jest nie tylko brak pieniędzy na dodatkowe dyżury czy tzw. sprzęt zużywalny (jednorazowe igły, cewniki, kontrast itd.). Lekarze nie chcą nadmiernie eksploatować sprzętu, bo nikt im nie zagwarantuje, że po jego zużyciu dostaną nowy. Wolą zatem oszczędzać. Tym bardziej że lepiej wyposażona placówka będzie miała większą szansę na podpisywanie umów z kasą chorych, co wkrótce nastąpi. - To powoduje, że w Polsce aż 90 proc. badań przeprowadza się w celach diagnostycznych, gdy medyk wyczuwa już obecność zmian patologicznych w piersi. Tymczasem powinno być odwrotnie i co najmniej trzy czwarte badań mammograficznych należałoby wykonywać profilaktycznie - tłumaczy dr Sobolewski.
Nieustannie zbierane są pieniądze na zakup nowego sprzętu dla placówek służby zdrowia. Tymczasem w ubiegłym roku wykonano w Polsce ponad 7 tys. zabiegów przeskórnej angioplastyki wieńcowej i 28 tys. koronarografii. Gdyby aparatura nie psuła się i była wykorzystywana w 100 proc., można by przeprowadzić maksymalnie odpowiednio 11,5 tys. oraz 38 tys. takich zabiegów - wynika z najnowszej "Informacji o realizacji Narodowego Programu Ochrony Serca", opracowanej przez Ministerstwo Zdrowia i Instytut Kardiologii w Warszawie. Dr Krystyna Wodejko z departamentu polityki zdrowotnej ministerstwa tłumaczy tę sytuację brakiem pieniędzy głównie na płace, szczególnie dla personelu średniego, za pracę po godzinach.
W 1996 r. w wojewódzkim ośrodku kardiologicznym w Katowicach wykonywano dziennie cztery badania echokardiograficzne, a jednocześnie 4 sierpnia chorych zapisywano na 27 listopada. Mimo że w szpitalu wojewódzkim w Ciechanowie przeprowadzano dziennie średnio trzy próby na bieżni wysiłkowej, pacjenci musieli czekać na badanie dwa miesiące. W styczniu 1994 r. Instytut Kardiologii zakupił cztery angiografy dla klinik w Szczecinie, Lublinie, Poznaniu i Gdańsku - trzech z nich nie uruchomiono przez 21 miesięcy. Zakład opieki zdrowotnej w Pułtusku kupił aparaturę do prób wysiłkowych, lecz dopiero po trzech latach użyto jej do przeprowadzenia piętnastu badań.
Nie warto liczyć na mniejsze kolejki, jeżeli - jak podaje "Czarna księga marnotrawstwa w ochronie zdrowia" - "w 1995 roku na 20 skontrolowanych przez NIK oddziałów chirurgicznych w szpitalach ogólnych tylko w trzech łączny czas pracy lekarzy uczestniczących w zabiegach w stosunku do łącznego opłacanego czasu pracy był większy niż 20 proc., w piętnastu oddziałach zawierał się w granicach 10-20 proc., a w dwóch był niższy niż 10 proc. Na co drugim oddziale chirurgicznym liczba pacjentów poddanych zabiegom w stosunku do liczby przyjętych pacjentów nie przekraczała 50 proc., a na co trzecim była niższa niż 40 proc.".
- Zgadzam się z prof. Balcerowiczem, że w służbie zdrowia można byłoby wiele zaoszczędzić. Połowa wyjazdów karetek pogotowia jest nieuzasadniona. Gdyby lekarz rejonowy był dostępny również w weekendy i wieczorami, nikt przy zdrowych zmysłach nie wzywałby pogotowia do zwykłych zachorowań. Ponadto 90 proc. wysokospecjalistycznego sprzętu diagnostycznego znajduje się w szpitalach. Chcąc z niego skorzystać, trzeba pacjenta hospitalizować, a to kosztuje - przypomina prof. Dyduszyński. Za badanie trzeba przeciętnie zapłacić 100 zł, a za sam pobyt w szpitalu (bez leków i jakichkolwiek zabiegów) - 150 zł.
TRUDNY PORÓD
Adaś żył zaledwie dobę, jego matka, dwudziestojednoletnia Aneta G., zmarła trzy dni po porodzie. Nie miała żadnych kłopotów zdrowotnych zapowiadających tragedię. W ciąży czuła się bardzo dobrze. Na koniec miała pecha. Do jednego z warszawskich szpitali trafiła bowiem wieczorem 12 czerwca. Był to tzw. długi weekend. Rodziła całą noc. Dziecko, czterokilogramowy chłopiec, urodziło się w zamartwicy. Dostało tylko punkt w dziesięciopunktowej skali APGAR; nie dawano mu żadnej szansy na przeżycie. W tym czasie umierającą matkę - z rozciętym brzuchem i rozległą opuchlizną - przewieziono na oddział intensywnej opieki medycznej do szpitala przy ul. Lindleya. Nie odzyskała przytomności. "Niewydolność krążenia i prawej komory serca" - zapisano w akcie zgonu. Szpital poinformował o śmierci prokuraturę. Oskarżenie przeciwko lekarzom ze szpitala, w którym rodziła kobieta, wniosła rodzina ofiar. Przyczyn tragedii mogło być kilka: podano złą dawkę leku lub lekarstwo, na które pacjentka była uczulona.
Być może długi weekend uśpił czujność lekarzy. W czasie porodu - przy silnym bólu i stresie - mogło dojść do przyspieszenia akcji serca matki i migotania przedsionków. W takim wypadku dziecko zaczyna się dusić, ponieważ organizm matki przerywa pompowanie krwi do jego organizmu. Jedynym wyjściem jest błyskawiczne cesarskie cięcie. Lekarze ze szpitala, gdzie rodziła Aneta G., tłumaczą, że tak właśnie postąpili.
Więcej szczęścia miała Katarzyna N.
- Urodziłam zdrowe dziecko i miałam nadzieję, że "jest już po wszystkim". Nagle ujrzałam nad sobą kilka przerażonych twarzy. Za chwilę pojawił się anestezjolog. Okazało się, że zaczął się silny krwotok i trzeba szyć. Zasnęłam. Wybudzono mnie, minęło jakieś pół godziny. Twarze były dalej przerażone. Przewieziono mnie na salę operacyjną, bo na porodówce "nie dało się zszyć". Trzeba było wezwać ordynatora. Dyżurujący wówczas lekarze nie umieli sobie poradzić z narastającym krwotokiem. Na szczęście przyjechał ordynator - opowiada pacjentka. - Moja ciąża była zagrożona. Lekarz, który mnie przyjmował i znał historię ciąży, obiecał, że będzie przy porodzie. Niestety, okazało się, że musiał wyjść. Informacji o możliwych kłopotach nie przekazał dyżurującym kolegom.
Więcej możesz przeczytać w 28/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.