Ułatwiajmy życie tym, którzy potrafią tworzyć atrakcyjną podaż, a nie tym, którzy domagają się pieniędzy za darmo
W przeciwieństwie do większości krajów świata zachodniego, gdzie wahania koniunktury nie wywołują na ogół emocjonalnych reakcji, nasze osłabienie tempa wzrostu gospodarczego, a nie żadna recesja, stało się okazją do globalnej, hałaśliwej krytyki polityki pieniężnej i budżetowej ze strony tych, którzy wiedzą lepiej, ale niewiele potrafią. Na marginesie przypomnijmy, że na początku lat 30. produkcja w takich krajach, jak USA, Niemcy, Wielka Brytania, spadła o 30-40 proc. w porównaniu z 1929 r.
U nas już do rytuału należy żądanie zwiększenia podaży pieniądza i deficytu budżetowego zgodnie z wskazaniami ekonomicznego guru lat 30. - J. M. Keynesa. To, że zalecenia te dotyczyły sytuacji zupełnie innej niż nasza, sytuacji określonej przez minimalną, niemal zerową - a niekiedy nawet ujemną - stopę inflacji - nie ma dla naszych postkeynesistów większego znaczenia. Mało ważna jest dla nich także różnica między nawykłą do mikroekonomicznej racjonalności, do konkurencji i obniżania kosztów gospodarką brytyjską tamtych lat a obecną gospodarką polską. U nas stopa inflacji wynosi 7-8 proc., a sektor nierynkowy i rolnictwo finansowane są niezależnie od osiąganych wyników gospodarczych, uniemożliwiając zmniejszenie deficytu budżetowego.
Na delikatną uwagę, że przy ciągle jeszcze wysokiej inflacji silny wzrost podaży pieniądza zaowocuje jej ponownym wzrostem, z ust naszego establishmentu ekonomicznego lat 70. i 80. słyszymy, że "hasło walki z inflacją już się przeżyło" (za "Gazetą Wyborczą" z 8 III 1999 r.), że trzeba nam ożywienia gospodarki poprzez kreację dodatkowego popytu. Podobnie nasi postkeynesiści reagują na obawę, że zwiększony deficyt budżetowy powiększa dług publiczny i obciąży przyszłe pokolenia jego spłatą. Słyszymy wtedy, iż nie należy się przejmować długimi okresami, bo przecież jeszcze Keynes mówił, że in the long run we all are dead (na dłuższą metę wszyscy umrzemy).
Wszystkie te wyskoki naszych keynesistów nie byłyby warte wzmianki, gdyby nie ich nagłaśnianie obliczone na wymuszenie destabilizujących zmian w polityce pieniężnej i budżetowej. Dlatego raz jeszcze warto przypomnieć to, co dyskwalifikuje recepty opozycji dla naszej gospodarki.
Po pierwsze - za wręcz kuriozalne wypada uznać żądanie kreacji dodatkowego popytu wtedy, gdy jego wzrost jest już szybszy od tempa wzrostu produktu krajowego brutto, a znaczna część tego popytu pokrywana jest rozdętym importem przy rosnącym ujemnym saldzie handlu zagranicznego.
Po drugie - monstrualne jest mówienie o nieaktualności hasła walki z inflacją, gdy polska stopa inflacji jest trzykrotnie wyższa niż w większości krajów Unii Europejskiej. Czyżbyśmy chcieli brać przykład z Grecji? Czy ciągle jeszcze można lansować fałszywą alternatywę - inflacja albo recesja?
Po trzecie - czyżby nasi zwolennicy pieniężnej beztroski naprawdę uważali koszty obsługi długu publicznego za pozycję w budżecie, którą nie należy się przejmować? Czyżby aż tak bardzo wierzyli w pozytywne efekty mnożnikowe nakładów ponoszonych dzięki zwiększeniu deficytu budżetowego?
Po czwarte wreszcie - czyżby nasza lewica czy centrolewica nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo zdezaktualizowane zostały tradycyjne recepty keynesowskie przez upowszechnienie informatyki i komputeryzacji - z jednej strony, a teorii racjonalnych oczekiwań Lucasa - z drugiej strony? Dziś wiemy przecież, że rozszyfrowywanie konsekwencji "stymulujących" posunięć polityki pieniężnej i budżetowej następuje natychmiast i powoduje neutralizujące dostosowania życia gospodarczego, a czasem nawet efekty odwrotne niż oczekiwali decydenci.
Nie dajmy się więc nabrać na wątpliwe już recepty. Właściwa droga to inwestycje i innowacje obniżające koszty oraz kreacja nowych, konkurencyjnych produktów. Ułatwiajmy więc życie tym, którzy potrafią tworzyć atrakcyjną podaż, a nie tym, którzy domagają się pieniędzy za darmo.
U nas już do rytuału należy żądanie zwiększenia podaży pieniądza i deficytu budżetowego zgodnie z wskazaniami ekonomicznego guru lat 30. - J. M. Keynesa. To, że zalecenia te dotyczyły sytuacji zupełnie innej niż nasza, sytuacji określonej przez minimalną, niemal zerową - a niekiedy nawet ujemną - stopę inflacji - nie ma dla naszych postkeynesistów większego znaczenia. Mało ważna jest dla nich także różnica między nawykłą do mikroekonomicznej racjonalności, do konkurencji i obniżania kosztów gospodarką brytyjską tamtych lat a obecną gospodarką polską. U nas stopa inflacji wynosi 7-8 proc., a sektor nierynkowy i rolnictwo finansowane są niezależnie od osiąganych wyników gospodarczych, uniemożliwiając zmniejszenie deficytu budżetowego.
Na delikatną uwagę, że przy ciągle jeszcze wysokiej inflacji silny wzrost podaży pieniądza zaowocuje jej ponownym wzrostem, z ust naszego establishmentu ekonomicznego lat 70. i 80. słyszymy, że "hasło walki z inflacją już się przeżyło" (za "Gazetą Wyborczą" z 8 III 1999 r.), że trzeba nam ożywienia gospodarki poprzez kreację dodatkowego popytu. Podobnie nasi postkeynesiści reagują na obawę, że zwiększony deficyt budżetowy powiększa dług publiczny i obciąży przyszłe pokolenia jego spłatą. Słyszymy wtedy, iż nie należy się przejmować długimi okresami, bo przecież jeszcze Keynes mówił, że in the long run we all are dead (na dłuższą metę wszyscy umrzemy).
Wszystkie te wyskoki naszych keynesistów nie byłyby warte wzmianki, gdyby nie ich nagłaśnianie obliczone na wymuszenie destabilizujących zmian w polityce pieniężnej i budżetowej. Dlatego raz jeszcze warto przypomnieć to, co dyskwalifikuje recepty opozycji dla naszej gospodarki.
Po pierwsze - za wręcz kuriozalne wypada uznać żądanie kreacji dodatkowego popytu wtedy, gdy jego wzrost jest już szybszy od tempa wzrostu produktu krajowego brutto, a znaczna część tego popytu pokrywana jest rozdętym importem przy rosnącym ujemnym saldzie handlu zagranicznego.
Po drugie - monstrualne jest mówienie o nieaktualności hasła walki z inflacją, gdy polska stopa inflacji jest trzykrotnie wyższa niż w większości krajów Unii Europejskiej. Czyżbyśmy chcieli brać przykład z Grecji? Czy ciągle jeszcze można lansować fałszywą alternatywę - inflacja albo recesja?
Po trzecie - czyżby nasi zwolennicy pieniężnej beztroski naprawdę uważali koszty obsługi długu publicznego za pozycję w budżecie, którą nie należy się przejmować? Czyżby aż tak bardzo wierzyli w pozytywne efekty mnożnikowe nakładów ponoszonych dzięki zwiększeniu deficytu budżetowego?
Po czwarte wreszcie - czyżby nasza lewica czy centrolewica nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo zdezaktualizowane zostały tradycyjne recepty keynesowskie przez upowszechnienie informatyki i komputeryzacji - z jednej strony, a teorii racjonalnych oczekiwań Lucasa - z drugiej strony? Dziś wiemy przecież, że rozszyfrowywanie konsekwencji "stymulujących" posunięć polityki pieniężnej i budżetowej następuje natychmiast i powoduje neutralizujące dostosowania życia gospodarczego, a czasem nawet efekty odwrotne niż oczekiwali decydenci.
Nie dajmy się więc nabrać na wątpliwe już recepty. Właściwa droga to inwestycje i innowacje obniżające koszty oraz kreacja nowych, konkurencyjnych produktów. Ułatwiajmy więc życie tym, którzy potrafią tworzyć atrakcyjną podaż, a nie tym, którzy domagają się pieniędzy za darmo.
Więcej możesz przeczytać w 13/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.