Rozmowa ze STEVENEM SPIELBERGIEM
- Nie przypuszczałem, że "Szeregowiec Ryan" okaże się sukcesem na taką skalę, a przecież miałem świadomość, iż główną rolę gra Tom Hanks. Byłem przekonany, że ludzi odstraszy realizm w scenach bitwy na wybrzeżu morskim. Frekwencja na filmie była jednak wysoka i widzowie wychodzili z przekonaniem, że obraz relacjonuje historyczną prawdę. Wydaje mi się, że przygotowałem ten film w najlepszym momencie. Jesteśmy u progu nowego wieku i należało na koniec stulecia nakręcić tak bardzo realistyczny film o wojnie, która zmieniła losy ludzi na całym świecie.
- Inspiracją do nakręcenia "Szeregowca Ryana" były także opowieści pańskiego ojca.
- Ojciec walczył w czasie II wojny światowej w Birmie. W przeciwieństwie do innych weteranów potrafił i lubił otwarcie opowiadać o tamtych czasach. Nawet ofiary Holocaustu nieczęsto mówią o sobie i swoich przeżyciach, obawiając się, że mogą zbyt mocno przerazić swoich bliskich. Mój ojciec lubił opowiadać o wojnie, a ja uwielbiałem tego słuchać. Mieszkaliśmy w Arizonie. Co trzy, cztery lata przyjeżdżali do domu koledzy ojca z czasów wojny. Zawsze zdumiewało mnie to, że zaczynają rozmawiać na wesoło, śmieją się, piją, a potem wszyscy płaczą jak dzieci.
- Na wojnę starał się pan spojrzeć oczami żołnierza, który dostał się w wir walki i nie jest w stanie ogarnąć całości konfliktu.
- Mieliśmy historię, która posłużyła za szkielet scenariusza, ale cała reszta była niewiadomą. Nawet "Lista Schindlera" została obmyślona bardziej szczegółowo niż "Szeregowiec Ryan". Wojny i bitwy nigdy nie można zaplanować do końca. Żołnierz wprawdzie przechodzi rozmaite szkolenia bojowe, ale nie wiadomo, jak się zachowa w ogniu walki. Ja w pewien sposób wszedłem w skórę takiego żołnierza i z każdym centymetrem zdobywanej plaży Omaha pytałem sam siebie, co bym zrobił w takiej sytuacji.
- Czy Janusz Kamiński, operator "Szeregowca Ryana", miał wpływ na to, jak pan reżyserował film?
- W Januszu Kamińskim znalazłem największego sojusznika za kamerą. Nakręciliśmy razem pięć filmów fabularnych. Teraz Janusz sam reżyseruje i muszę przyznać, że jest - niestety - dobrym reżyserem. Znaczy to bowiem, że może już nie zechce być operatorem moich kolejnych filmów. Obiecał mi wprawdzie, że będzie dzielił czas między reżyserowanie własnych filmów a robienie zdjęć do moich. Mam nadzieję, że ten związek nadal będzie istniał.
- W jaki sposób przygotowywał się do filmu Janusz Kamiński? Jego sposób filmowania nie ma precedensu w historii kina.
- Robiliśmy z Januszem wiele eksperymentów z kamerą. Dotarliśmy do fotografii z inwazji na plażę Omaha; w trakcie wywoływania zostały uszkodzone w laboratorium - częściowo usunięto z nich kolor. Janusz się tym zachwycił i podobne zdjęcia zrobił w "Szeregowcu Ryanie". Ponadto obydwaj chcieliśmy, żeby obrazy filmowe też były takie zamazane, nierówne jak fotografie z bitwy. Robiliśmy testy na tyłach studia Universal. Przywiozłem wielkie przemysłowe wiertło, na którym umocowaliśmy kamerę. Obraz dygotał jak wstrząsany serią z karabinu maszynowego. Wyglądał jak kręcony podczas trzęsienia ziemi. Przekazywał neurotyczny klimat wojny.
- Przed wejściem na plan studiuje pan starannie materiały filmowe z epoki.
Należało na koniec stulecia nakręcić tak bardzo realistyczny film o wojnie, która zmieniła losy ludzi na całym świecie
- Jestem miłośnikiem starych filmów dokumentalnych. Zawsze ciekawiło mnie, dlaczego tamte wybuchy tak silnie zapadały w pamięć - jakby każdy kawałek rozsadzanego obiektu wylatywał w powietrze oddzielnie. Dzisiejsze eksplozje wyglądają jak piękne kwiaty. Janusz uważał, że różnica efektu tkwi w budowie starych kamer, które mają otwartą 45-stopniową przesłonę. Kompletnie rozmontowaliśmy więc kamerę Panaflex na wzór starej z lat 40. Udało się - nie było efektu zamazania, a każda klatka była jak strzał z karabinu maszynowego. Użyliśmy także własnej konstrukcji ekranu chroniącego obiektyw, dzięki czemu uzyskaliśmy efekt bryzgania krwi w stronę widza. Podczas kręcenia ja sam wylewałem z torebki krew prosto na przezroczystą osłonę obiektywu. Nie chciałem, żeby ten film przypominał obrazy wojenne Johna Wayne?a. Wszystko to zrobiliśmy przed wyjazdem na zdjęcia do Europy.
- Nie dziwi się pan chyba Januszowi Kamińskiemu - pan również wybrał reżyserowanie filmów jako sposób przekazania własnej wizji świata.
- Racja. Zawsze chciałem przekazać głęboko osobistą wiedzę o świecie, tak więc starałem się pokierować kamerą, by przemówiła.
- Kto był pana największym mistrzem i czyją radę najlepiej pan pamięta?
- Moim wielkim mistrzem był Fellini. Kiedy miałem szczęście spotkać go w 1970 r., zapytałem, co mam zrobić, żeby się stać lepszym reżyserem. Powiedział: za każdym razem, kiedy rozmawiasz z dziennikarzami, kłam. To cię ochroni od nudy opowiadania wciąż o tym samym. Najlepiej każdemu dziennikarzowi opowiadaj inną historię. Traktuj to jak trening.
- Czy wykorzystywał pan doświadczenia z "Listy Schindlera" przy pracy nad "Szeregowcem Ryanem"?
- Robiąc "Listę Schindlera", nauczyłem się techniki pracy przy tworzeniu fabularyzowanego dokumentu. Byłem bliższy zrozumienia, gdzie leży cienka linia oddzielająca prawdę od fikcji. W "Szeregowcu Ryanie" chciałem przekazać autentyzm doświadczenia żołnierza, nie zaś reżysera. Pracując nad scenariuszem, starałem się stworzyć atmosferę namacalnej wręcz bliskości wojny. Większość reżyserów woli oglądać z dystansu to, co dzieje się na ekranie. Ja także w ten sposób robiłem większość swoich filmów - oceniałem je z różnych punktów widzenia. Stosunek do widza przy "Szeregowcu Ryanie" był inny - chciałem postawić go w sytuacji kogoś, kto nie wie, o co chodzi, kto nie widzi wyraźnie sytuacji. Tak wszedłem w rolę, że nawet kiedy robiłem ujęcie obejmujące 25 osób, upierałem się, żeby na planie były tysiące żołnierzy.
- Dał się pan także prowadzić atmosferze autentycznych miejsc, w których dokonano inwazji.
- Tak, a ponadto poszczególne sekwencje montowałem natychmiast po nakręceniu materiału. Ostatnio w taki sposób pracowałem nad "E.T.". W wypadku "Szeregowca Ryana" było to wręcz niezbędne - pozwalało się wczuć w ducha bitwy, w której w każdej chwili mogło się zdarzyć coś nieprzewidywalnego.
- Starał się pan pokazać wojnę jako zagęszczoną akcję, która porywa walczących. Dbał pan o to, by z ekranu padało jak najmniej słów.
- Tom Hanks, który razem ze mną pracował nad scenariuszem, ciągle powtarzał: niech mój bohater tyle nie gada! Wycięliśmy więc około trzech czwartych dialogów z jego udziałem.
- Jak wyglądało obsadzanie innych ról oprócz tej od początku przeznaczonej dla Toma Hanksa?
- Miałem wielkie trudności ze znalezieniem młodych aktorów. Najważniejsze były odpowiednie twarze, dopiero później szukałem talentu. Trudno jest dziś znaleźć młodzieńców w wieku 20-22 lat o twarzach, jakie mogli mieć chłopcy w latach 40.; wszyscy są tak nowocześni. Zresztą część młodych bohaterów poznałem dopiero na planie.
- Przed pierwszym ujęciem zafundował im pan bardzo profesjonalne przygotowanie wojskowe.
- Mam taką zasadę: cokolwiek pomaga aktorowi, jest słuszne. Część aktorów grających w "Szeregowcu Ryanie" przeszła najpierw ostry trening. Przez ponad tydzień byli żołnierzami pod dowództwem niezwykle wymagającego kapitana Dale?a Dye, który kierował walką jednostek amerykańskich w czasie bitew w Wietnamie. Tom Hanks i sześciu innych aktorów uczestniczyło w morderczym treningu w pobliżu miejsca zdjęć, w brytyjskiej bazie wojskowej pod Londynem. Sześć dni o chlebie i wodzie, czołganie się w deszczu i zimnie, spanie pod gołym niebem. Już drugiego dnia aktorzy chcieli zrezygnować. Zaniepokojony Tom zatelefonował do mnie, mówiąc, iż tracimy zespół, aktorzy dzwonią do swoich agentów, żaląc się, że traktuje się ich w sposób poniżający, uwłaczający godności ludzkiej, że pastwi się nad nimi jakiś wojskowy. Powiedziałem Tomowi, żeby objął dowództwo - taka jest jego rola, by reżyserował to, co się dzieje. I on zapanował nad sytuacją, co więcej, ze wspólnej rozpaczy i katastrofy wynikła między nimi prawdziwa więź. Do tego stopnia, że kiedy pojawiłem się wśród nich, byłem intruzem. Ignorowali mnie, słuchali wyłącznie Dale?a i Toma. Usiadłem na reżyserskim krześle z moim nazwiskiem, ale to ich nie obchodziło. Nie od razu mnie zaakceptowali. Kiedy coś mówiłem, wszyscy patrzyli na Toma Hanksa! To było bardzo pouczające doświadczenie.
- Film przyniósł sukces, co zamierza pan teraz?
- Wrócę do domu i wypiję dużą szklankę wina.
Wywiad został przeprowadzony 6 marca w Los Angeles po otrzymaniu przez Stevena Spielberga nagrody reżyserów Director?s Guild of America za film "Szeregowiec Ryan".
- Inspiracją do nakręcenia "Szeregowca Ryana" były także opowieści pańskiego ojca.
- Ojciec walczył w czasie II wojny światowej w Birmie. W przeciwieństwie do innych weteranów potrafił i lubił otwarcie opowiadać o tamtych czasach. Nawet ofiary Holocaustu nieczęsto mówią o sobie i swoich przeżyciach, obawiając się, że mogą zbyt mocno przerazić swoich bliskich. Mój ojciec lubił opowiadać o wojnie, a ja uwielbiałem tego słuchać. Mieszkaliśmy w Arizonie. Co trzy, cztery lata przyjeżdżali do domu koledzy ojca z czasów wojny. Zawsze zdumiewało mnie to, że zaczynają rozmawiać na wesoło, śmieją się, piją, a potem wszyscy płaczą jak dzieci.
- Na wojnę starał się pan spojrzeć oczami żołnierza, który dostał się w wir walki i nie jest w stanie ogarnąć całości konfliktu.
- Mieliśmy historię, która posłużyła za szkielet scenariusza, ale cała reszta była niewiadomą. Nawet "Lista Schindlera" została obmyślona bardziej szczegółowo niż "Szeregowiec Ryan". Wojny i bitwy nigdy nie można zaplanować do końca. Żołnierz wprawdzie przechodzi rozmaite szkolenia bojowe, ale nie wiadomo, jak się zachowa w ogniu walki. Ja w pewien sposób wszedłem w skórę takiego żołnierza i z każdym centymetrem zdobywanej plaży Omaha pytałem sam siebie, co bym zrobił w takiej sytuacji.
- Czy Janusz Kamiński, operator "Szeregowca Ryana", miał wpływ na to, jak pan reżyserował film?
- W Januszu Kamińskim znalazłem największego sojusznika za kamerą. Nakręciliśmy razem pięć filmów fabularnych. Teraz Janusz sam reżyseruje i muszę przyznać, że jest - niestety - dobrym reżyserem. Znaczy to bowiem, że może już nie zechce być operatorem moich kolejnych filmów. Obiecał mi wprawdzie, że będzie dzielił czas między reżyserowanie własnych filmów a robienie zdjęć do moich. Mam nadzieję, że ten związek nadal będzie istniał.
- W jaki sposób przygotowywał się do filmu Janusz Kamiński? Jego sposób filmowania nie ma precedensu w historii kina.
- Robiliśmy z Januszem wiele eksperymentów z kamerą. Dotarliśmy do fotografii z inwazji na plażę Omaha; w trakcie wywoływania zostały uszkodzone w laboratorium - częściowo usunięto z nich kolor. Janusz się tym zachwycił i podobne zdjęcia zrobił w "Szeregowcu Ryanie". Ponadto obydwaj chcieliśmy, żeby obrazy filmowe też były takie zamazane, nierówne jak fotografie z bitwy. Robiliśmy testy na tyłach studia Universal. Przywiozłem wielkie przemysłowe wiertło, na którym umocowaliśmy kamerę. Obraz dygotał jak wstrząsany serią z karabinu maszynowego. Wyglądał jak kręcony podczas trzęsienia ziemi. Przekazywał neurotyczny klimat wojny.
- Przed wejściem na plan studiuje pan starannie materiały filmowe z epoki.
Należało na koniec stulecia nakręcić tak bardzo realistyczny film o wojnie, która zmieniła losy ludzi na całym świecie
- Jestem miłośnikiem starych filmów dokumentalnych. Zawsze ciekawiło mnie, dlaczego tamte wybuchy tak silnie zapadały w pamięć - jakby każdy kawałek rozsadzanego obiektu wylatywał w powietrze oddzielnie. Dzisiejsze eksplozje wyglądają jak piękne kwiaty. Janusz uważał, że różnica efektu tkwi w budowie starych kamer, które mają otwartą 45-stopniową przesłonę. Kompletnie rozmontowaliśmy więc kamerę Panaflex na wzór starej z lat 40. Udało się - nie było efektu zamazania, a każda klatka była jak strzał z karabinu maszynowego. Użyliśmy także własnej konstrukcji ekranu chroniącego obiektyw, dzięki czemu uzyskaliśmy efekt bryzgania krwi w stronę widza. Podczas kręcenia ja sam wylewałem z torebki krew prosto na przezroczystą osłonę obiektywu. Nie chciałem, żeby ten film przypominał obrazy wojenne Johna Wayne?a. Wszystko to zrobiliśmy przed wyjazdem na zdjęcia do Europy.
- Nie dziwi się pan chyba Januszowi Kamińskiemu - pan również wybrał reżyserowanie filmów jako sposób przekazania własnej wizji świata.
- Racja. Zawsze chciałem przekazać głęboko osobistą wiedzę o świecie, tak więc starałem się pokierować kamerą, by przemówiła.
- Kto był pana największym mistrzem i czyją radę najlepiej pan pamięta?
- Moim wielkim mistrzem był Fellini. Kiedy miałem szczęście spotkać go w 1970 r., zapytałem, co mam zrobić, żeby się stać lepszym reżyserem. Powiedział: za każdym razem, kiedy rozmawiasz z dziennikarzami, kłam. To cię ochroni od nudy opowiadania wciąż o tym samym. Najlepiej każdemu dziennikarzowi opowiadaj inną historię. Traktuj to jak trening.
- Czy wykorzystywał pan doświadczenia z "Listy Schindlera" przy pracy nad "Szeregowcem Ryanem"?
- Robiąc "Listę Schindlera", nauczyłem się techniki pracy przy tworzeniu fabularyzowanego dokumentu. Byłem bliższy zrozumienia, gdzie leży cienka linia oddzielająca prawdę od fikcji. W "Szeregowcu Ryanie" chciałem przekazać autentyzm doświadczenia żołnierza, nie zaś reżysera. Pracując nad scenariuszem, starałem się stworzyć atmosferę namacalnej wręcz bliskości wojny. Większość reżyserów woli oglądać z dystansu to, co dzieje się na ekranie. Ja także w ten sposób robiłem większość swoich filmów - oceniałem je z różnych punktów widzenia. Stosunek do widza przy "Szeregowcu Ryanie" był inny - chciałem postawić go w sytuacji kogoś, kto nie wie, o co chodzi, kto nie widzi wyraźnie sytuacji. Tak wszedłem w rolę, że nawet kiedy robiłem ujęcie obejmujące 25 osób, upierałem się, żeby na planie były tysiące żołnierzy.
- Dał się pan także prowadzić atmosferze autentycznych miejsc, w których dokonano inwazji.
- Tak, a ponadto poszczególne sekwencje montowałem natychmiast po nakręceniu materiału. Ostatnio w taki sposób pracowałem nad "E.T.". W wypadku "Szeregowca Ryana" było to wręcz niezbędne - pozwalało się wczuć w ducha bitwy, w której w każdej chwili mogło się zdarzyć coś nieprzewidywalnego.
- Starał się pan pokazać wojnę jako zagęszczoną akcję, która porywa walczących. Dbał pan o to, by z ekranu padało jak najmniej słów.
- Tom Hanks, który razem ze mną pracował nad scenariuszem, ciągle powtarzał: niech mój bohater tyle nie gada! Wycięliśmy więc około trzech czwartych dialogów z jego udziałem.
- Jak wyglądało obsadzanie innych ról oprócz tej od początku przeznaczonej dla Toma Hanksa?
- Miałem wielkie trudności ze znalezieniem młodych aktorów. Najważniejsze były odpowiednie twarze, dopiero później szukałem talentu. Trudno jest dziś znaleźć młodzieńców w wieku 20-22 lat o twarzach, jakie mogli mieć chłopcy w latach 40.; wszyscy są tak nowocześni. Zresztą część młodych bohaterów poznałem dopiero na planie.
- Przed pierwszym ujęciem zafundował im pan bardzo profesjonalne przygotowanie wojskowe.
- Mam taką zasadę: cokolwiek pomaga aktorowi, jest słuszne. Część aktorów grających w "Szeregowcu Ryanie" przeszła najpierw ostry trening. Przez ponad tydzień byli żołnierzami pod dowództwem niezwykle wymagającego kapitana Dale?a Dye, który kierował walką jednostek amerykańskich w czasie bitew w Wietnamie. Tom Hanks i sześciu innych aktorów uczestniczyło w morderczym treningu w pobliżu miejsca zdjęć, w brytyjskiej bazie wojskowej pod Londynem. Sześć dni o chlebie i wodzie, czołganie się w deszczu i zimnie, spanie pod gołym niebem. Już drugiego dnia aktorzy chcieli zrezygnować. Zaniepokojony Tom zatelefonował do mnie, mówiąc, iż tracimy zespół, aktorzy dzwonią do swoich agentów, żaląc się, że traktuje się ich w sposób poniżający, uwłaczający godności ludzkiej, że pastwi się nad nimi jakiś wojskowy. Powiedziałem Tomowi, żeby objął dowództwo - taka jest jego rola, by reżyserował to, co się dzieje. I on zapanował nad sytuacją, co więcej, ze wspólnej rozpaczy i katastrofy wynikła między nimi prawdziwa więź. Do tego stopnia, że kiedy pojawiłem się wśród nich, byłem intruzem. Ignorowali mnie, słuchali wyłącznie Dale?a i Toma. Usiadłem na reżyserskim krześle z moim nazwiskiem, ale to ich nie obchodziło. Nie od razu mnie zaakceptowali. Kiedy coś mówiłem, wszyscy patrzyli na Toma Hanksa! To było bardzo pouczające doświadczenie.
- Film przyniósł sukces, co zamierza pan teraz?
- Wrócę do domu i wypiję dużą szklankę wina.
Wywiad został przeprowadzony 6 marca w Los Angeles po otrzymaniu przez Stevena Spielberga nagrody reżyserów Director?s Guild of America za film "Szeregowiec Ryan".
Więcej możesz przeczytać w 13/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.