Granica tolerancji

Dodano:   /  Zmieniono: 
Wysocy przedstawiciele RP często podkreślają, że nasze stosunki zarówno z Wilnem, jak i Kijowem są niemal wzorowe
Niemal, bo łyżką dziegciu pozostaje sytuacja mniejszości polskiej oraz problemy związane z naszym dziedzictwem kulturowym. Czym różni się sytuacja litewskich, białoruskich i ukraińskich Polaków? Jakie znaczenie ma fakt, że w kontaktach z Litwą i Ukrainą - w przeciwieństwie do Białorusi - mówi się o partnerstwie strategicznym? Niedawno okazało się, że Związkowi Polaków na Białorusi (ZPB) grozi rozwiązanie. Tamtejszy Państwowy Komitet ds. Wyznań i Mniejszości Narodowych (PKWMN) skierował do Ministerstwa Sprawiedliwości wniosek o zbadanie działań związku pod kątem zgodności z prawem. ZPB jest największą organizacją zrzeszającą Polaków na Białorusi. Jak podają oficjalne dane, żyje tam 420 tys. osób pochodzenia polskiego, a według innych szacunków - około miliona. Najwięcej z nich (300 tys.) zamieszkuje Grodzieńszczyznę.

Historia konfliktu rozpoczęła się banalnie. ZPB dąży do upowszechnienia i rozwoju rodzimej kultury oraz szkolnictwa w środowiskach polskiej mniejszości. Rzecz - wydawałoby się - normalna. Ale w białoruskich realiach konsekwentne naciski kierownictwa związku wywierane na władze, w tym wystąpienia na forum międzynarodowym, najwyraźniej zaszły za skórę niektórym urzędnikom. Rozpoczęły się kontrataki. Najpierw w lutym tego roku państwowa telewizja w dość ironicznym świetle przedstawiła szefa ZPB Tadeusza Gawina. Dziennikarz prowadzący program publicystyczny "Rezonans" sugerował, że Gawin jest politycznym nieudacznikiem, nie potrafiącym nawet wygrać wyborów samorządowych. Ripostując w wywiadzie dla niezależnej "Biełorusskoj Diełowoj Gaziety", przewodniczący ZPB stwierdził, że białoruska telewizja krytykuje jego działalność, gdyż chce zastraszyć polską mniejszość i zniechęcić do walki o jej prawa. Gawin zwrócił też uwagę, że mające się odbyć w kwietniu wybory samorządowe nie będą demokratyczne.
Taka otwarta wypowiedź najwyraźniej nie spodobała się władzom. Nieoficjalnie już od dawna dawały one do zrozumienia, że nie odpowiada im strategia kierownictwa ZPB. Atmosfera wokół związku cały czas się zagęszczała. Zimą białoruska milicja zatrzymała w Nowogródku Tadeusza Gawina i dziennikarza polskiej telewizji, gdy przygotowywali reportaż o sytuacji polskiego szkolnictwa w rodzinnym mieście Mickiewicza. W tym samym czasie na dziesięć dni pozbawienia wolności skazano Aleksandra Abramowicza, przewodniczącego okręgowego oddziału ZPB w Borysewie. Ukarano go za udział w "niedozwolonym proteście" zorganizowanym przez przeciwników biało- rusko-rosyjskiej integracji.
Gdy na początku marca władze urządziły w Mińsku Festiwal Kultury Mniejszości Narodowych, Związek Polaków na Białorusi postanowił nie brać w nim udziału. Miał to być znak protestu przeciwko łamaniu przez Białoruś praw polskiej mniejszości. Rządowi urzędnicy nie byli tym zachwyceni. Na początku marca niezależna gazeta "Nawiny" doniosła, że Związkowi Polaków na Białorusi grozi rozwiązanie. Władzom - jak pisała gazeta - nie podoba się, że ZPB sprzyja miejscowej opozycji.
Iwan Janowicz z PKWMN tłumaczył dziennikarzom, że nie chodzi o rozwiązanie ZPB. Jego urząd przesłał do Ministerstwa Sprawiedliwości prośbę o zbadanie, czy działalność związku nie narusza istniejącego prawa. Oficjalnie komitetowi chodzi o jeden z artykułów w gazecie "Głos znad Niemna". Organ prasowy ZPB opublikował tekst, który - jak twierdzi Janowicz - wzywał ludność do uczestnictwa w nielegalnej manifestacji. Gazeta apelowała o udział w grodzieńskiej pikiecie w obronie polskiego szkolnictwa.
Janowicz podkreśla, że Ministerstwo Sprawiedliwości wcale nie musi rozwiązywać ZPB, ale może mu na przykład udzielić ostrzeżenia. Zgodnie z dekretem prezydenta Łukaszenki, wszystkie partie i organizacje społeczne powinny w najbliższym czasie powtórnie się zarejestrować. Organizacja, która w ciągu roku działalności dostała ostrzeżenie może nie przejść tej procedury. Obserwatorzy są zdania, że do rozwiązania Związku Polaków na Białorusi raczej nie dojdzie, ale cała sprawa na pewno nie sprzyja poprawie sytuacji polskiej mniejszości i polsko-białoruskim relacjom.
Nie po raz pierwszy. Dwa lata temu prezydent Białorusi Aleksander Łukaszenka przypuścił propagandowy atak przeciwko Polsce, która rzekomo prowokowała polską mniejszość na Grodzieńszczyźnie. Temu celowi miało służyć utworzone ponoć w naszym kraju "centrum antybiałoruskie". W telewizyjnym wystąpieniu prezydent Białorusi zapowiedział, że nie dopuści do "wariantu jugosławiańskiego".
Tymczasem w rozmowach czy to z białoruskimi Polakami, czy z Białorusinami nikt nawet nie napomykał o jakichkolwiek problemach narodowościowych. Wspólne były jednak utyskiwania na sytuację gospodarczą i brak perspektyw. Atakując Polaków mieszkających na Białorusi, czyniąc z nich jeszcze jednego winnego niepowodzeń wroga, Łukaszenka próbuje odwrócić uwagę obywateli kraju od katastrofalnej sytuacji gospodarczej - oceniali zgodnie obserwatorzy białoruskiej sceny politycznej. - Postępowanie prezydenta wynika pewnie z tego, że przeciętny Białorusin na przykładzie Polski widzi, iż można żyć lepiej i mieć inne dążenia niż integracja z Rosją - tłumaczył w 1997 r. Tadeusz Gawin. - Jesteśmy na wszystko przygotowani, nikt nam tutaj nic za darmo nie dał, o wszystko musieliśmy walczyć.
Antypolskie wystąpienia Łukaszenki zdają się nie tyle nieprzyjemnymi incydentami, ile kolejnymi pociągnięciami w walce z "zachodnim imperializmem". Analizując ostatnie wydarzenia, odnosi się wrażenie, że postępowanie obecnych władz układa się w logiczną całość o antypolskim wydźwięku. Ale w praktyce może to być "tylko" ciąg przypadkowych i nie przemyślanych decyzji oraz wypowiedzi. Kością niezgody w kontaktach litewskich Polaków z władzami w Wilnie jest natomiast sprawa reprywatyzacji gruntów, pisowni nazwisk oraz kwestie związane ze szkolnictwem. Mniejszość polska uznała, że niedawne zarządzenie ministra edukacji Litwy, wyłączające polski z obowiązkowych przedmiotów maturalnych w szkołach z tym językiem, narusza ich prawa. Ryszard Maciejkianiec, prezes Związku Polaków na Litwie, uważa, że jest to kolejna próba ograniczenia zasięgu nauczania języka polskiego.
Na Litwie mieszka ok. 350 tys. Pola ków (według źródeł litewskich - 268 tys.), którzy stanowią 7 proc. ludności kraju. W rejonie wileńskim odsetek mieszkańców pochodzenia polskiego sięga 63 proc. Spór wokół mniejszości polskiej rozpoczął się w końcu 1991 r., gdy zostały rozwiązane rady i inne przedstawicielstwa lokalne, a władzę przekazano zarządom komisarycznym. Ówczesny przywódca państwa Vytautas Landsbergis zarzucał Polakom poparcie moskiewskiego puczu w sierpniu 1991 r. Sytuacja unormowała się dopiero po dojściu do władzy Algirdasa Brazauskasa i kolejnych wyborach samorządowych na początku 1993 r. Zdecydowany sukces odnieśli w nich kandydaci Związku Polaków na Litwie, zdobywając w rejonie wileńskim 28 mandatów (spośród 33).
Nowa ordynacja wyborcza do samorządów, w myśl której kandydatów na radnych mogą wystawiać tylko partie, zmusiła społeczność polską do stworzenia własnego ugrupowania politycznego. Akcja Wyborcza Związku Polaków na Litwie odniosła zdecydowane zwycięstwo w wyborach samorządowych na Wileńszczyźnie.
Odmienna sytuacja panuje na Ukrainie, gdzie - według oficjalnych danych - mieszka 238 tys. Polaków, co stanowi 0,4 proc. ludności (w innych źródłach liczbę tę ocenia się na 1,5-3 mln). Choć politycy z reguły wychwalają wzorowe stosunki między naszymi państwami, rzeczywistość nie zawsze przystaje do tej opinii. Trudności w porozumieniu dotyczą przede wszystkim ochrony wspólnych miejsc pamięci czy zwrotu dóbr kultury. Spór o odbudowę Cmentarza Orląt Lwowskich (Łyczakowskiego) zyskał już w ukraińskiej prasie przydomek "wojny cmentarnej".
Więcej możesz przeczytać w 13/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.

Autor:
Współpraca: