Społeczeństwa polskiego nie stać na gwałtowne zwiększenie wysiłku i wyrzeczeń
Pogląd, że Polska powinna się rozwijać szybciej niż Europa Zachodnia, nie wymaga dyskusji. Jesteśmy trzy razy biedniejsi, a do tamtejszego poziomu życia aspiruje znakomita większość Polaków. Powinniśmy się więc rozwijać szybciej, ale o ile szybciej, to już temat do dyskusji. Nie tylko ekonomicznej, lecz wielopłaszczyznowej, nawet filozoficznej.
Wyobraźmy sobie dwu ludzi o podobnym starcie życiowym. Jeden wyrzeka się wielu codziennych przyjemności, haruje, oszczędza i pod koniec życia ma firmę i willę o powierzchni 500 m kw. Drugi pracuje dobrze, lecz bez wariactwa. Trochę odkłada, cieszy się dniem teraźniejszym i u progu emerytury ma wygodne mieszkanie, pieniędzy na dostatnie, ale nie wystawne życie i działkę za miastem. Pierwszy wiele osiągnął, lecz po drodze sporo stracił, drugi stracił mniej, ale i osiągnął mniej. Czy można powiedzieć, że któraś z tych dróg jest lepsza od drugiej? Nie można, natomiast w każdej społeczności są jednostki skłonne iść pierwszą lub drugą drogą. I zależnie od tego, jak są liczne, społeczność reaguje na hasło rozwoju mocniej lub słabiej. Rozkład tych postaw ma charakter kulturowy, daje się zmieniać, ale powoli, i polityk musi to uwzględnić, bo w przeciwnym razie społeczeństwo może zbytnim "rozwojowcom" wierzgnąć. Można powiedzieć, że wyżej siebie nie podskoczysz, w każdym razie nie od razu, nie z roku na rok. Ta refleksja nasunęła mi się w związku z pomysłem "porozumienia dla rozwoju". Obserwując od lat polską gospodarkę i zachowania ekonomiczne społeczeństwa, mam wrażenie, że mimo solidnego rozwoju w ostatnich latach, przeważa u nas nastawienie na korzystanie z dnia dzisiejszego. Nie można powiedzieć, by dominującymi w społeczeństwie postawami była gotowość do "wypruwania sobie żył", by więcej zarobić, do radosnego poświęcania życia firmie, w której się pracuje, do wymyślania nowości mogących przynieść pieniądze czy do skrupulatnego oszczędzania kosztem codziennych potrzeb. Jesteśmy raczej społeczeństwem o umiarkowanej wrażliwości rozwojowej, społeczeństwem dosyć mało innowacyjnym. I nie jest to psychicznym dziedzictwem PRL, lecz obciążeniem całej historii, które wyraziście dostrzegano w II Rzeczypospolitej. Zainteresowanych odsyłam do książki Władysława Grabskiego "Dwa lata pracy u podstaw państwowości naszej" i do jego publicystyki. Jeżeli tak jest, to nie da się ani łatwo, ani szybko doprowadzić do uzyskania i utrzymania przez dłuższy czas wzrostu gospodarczego według stopy 7 proc. czy tym bardziej 8 proc. rocznie. Moim zdaniem, społeczeństwa polskiego nie stać na tak gwałtowne zwiększenie wysiłku i wyrzeczeń. Jedyną możliwością obejścia w krótkim okresie bariery, jaką jest niska wrażliwość rozwojowa społeczeństwa, jest ogromny napływ kapitału zagranicznego. W rezultacie gospodarka "na terytorium Polski" byłaby coraz bardziej rozwinięta i coraz mniej polska. Forpocztą tego może być system bankowy już w 48 proc. przejęty przez kapitał zagraniczny, między innymi z powodu niskiej społecznej skłonności do oszczędzania, czyli do tworzenia kapitału rodzimego. To prędzej czy później stanie się problemem, bo w tak wielką europeizację, by Polacy łatwo przełknęli "wynarodowienie" gospodarki, nie wierzę. Wariantem bardziej realistycznym jest dążenie do uzyskania w długim okresie rozwoju według stopy 5-6 proc.; sześć to świetnie, więcej - cudownie. Sądzę, że najlepiej dopasowany do naszej mentalności gospodarczej byłby rozwój oparty na gospodarce liberalnej, to znaczy jak najmniej skrępowanej przez biurokrację, a zarazem na państwie aktywnym, nie sprowadzonym do roli nocnego stróża. Dlatego nie uważam za słuszny ani realistyczny postulatu znacznego obniżenia udziału wydatków państwa, zawartego w koncepcji rozwojowej Ministerstwa Finansów. Państwo winno pozostać aktywne w tworzeniu infrastruktury, czyli ogólnych warunków konkurencyjności, w łagodzeniu różnic społecznych i marginalizacji. Przede wszystkim jednak w dziedzinie edukacji, bo to jest główna droga zwiększenia rozwojowej wrażliwości i potencjału społeczeństwa.
Wyobraźmy sobie dwu ludzi o podobnym starcie życiowym. Jeden wyrzeka się wielu codziennych przyjemności, haruje, oszczędza i pod koniec życia ma firmę i willę o powierzchni 500 m kw. Drugi pracuje dobrze, lecz bez wariactwa. Trochę odkłada, cieszy się dniem teraźniejszym i u progu emerytury ma wygodne mieszkanie, pieniędzy na dostatnie, ale nie wystawne życie i działkę za miastem. Pierwszy wiele osiągnął, lecz po drodze sporo stracił, drugi stracił mniej, ale i osiągnął mniej. Czy można powiedzieć, że któraś z tych dróg jest lepsza od drugiej? Nie można, natomiast w każdej społeczności są jednostki skłonne iść pierwszą lub drugą drogą. I zależnie od tego, jak są liczne, społeczność reaguje na hasło rozwoju mocniej lub słabiej. Rozkład tych postaw ma charakter kulturowy, daje się zmieniać, ale powoli, i polityk musi to uwzględnić, bo w przeciwnym razie społeczeństwo może zbytnim "rozwojowcom" wierzgnąć. Można powiedzieć, że wyżej siebie nie podskoczysz, w każdym razie nie od razu, nie z roku na rok. Ta refleksja nasunęła mi się w związku z pomysłem "porozumienia dla rozwoju". Obserwując od lat polską gospodarkę i zachowania ekonomiczne społeczeństwa, mam wrażenie, że mimo solidnego rozwoju w ostatnich latach, przeważa u nas nastawienie na korzystanie z dnia dzisiejszego. Nie można powiedzieć, by dominującymi w społeczeństwie postawami była gotowość do "wypruwania sobie żył", by więcej zarobić, do radosnego poświęcania życia firmie, w której się pracuje, do wymyślania nowości mogących przynieść pieniądze czy do skrupulatnego oszczędzania kosztem codziennych potrzeb. Jesteśmy raczej społeczeństwem o umiarkowanej wrażliwości rozwojowej, społeczeństwem dosyć mało innowacyjnym. I nie jest to psychicznym dziedzictwem PRL, lecz obciążeniem całej historii, które wyraziście dostrzegano w II Rzeczypospolitej. Zainteresowanych odsyłam do książki Władysława Grabskiego "Dwa lata pracy u podstaw państwowości naszej" i do jego publicystyki. Jeżeli tak jest, to nie da się ani łatwo, ani szybko doprowadzić do uzyskania i utrzymania przez dłuższy czas wzrostu gospodarczego według stopy 7 proc. czy tym bardziej 8 proc. rocznie. Moim zdaniem, społeczeństwa polskiego nie stać na tak gwałtowne zwiększenie wysiłku i wyrzeczeń. Jedyną możliwością obejścia w krótkim okresie bariery, jaką jest niska wrażliwość rozwojowa społeczeństwa, jest ogromny napływ kapitału zagranicznego. W rezultacie gospodarka "na terytorium Polski" byłaby coraz bardziej rozwinięta i coraz mniej polska. Forpocztą tego może być system bankowy już w 48 proc. przejęty przez kapitał zagraniczny, między innymi z powodu niskiej społecznej skłonności do oszczędzania, czyli do tworzenia kapitału rodzimego. To prędzej czy później stanie się problemem, bo w tak wielką europeizację, by Polacy łatwo przełknęli "wynarodowienie" gospodarki, nie wierzę. Wariantem bardziej realistycznym jest dążenie do uzyskania w długim okresie rozwoju według stopy 5-6 proc.; sześć to świetnie, więcej - cudownie. Sądzę, że najlepiej dopasowany do naszej mentalności gospodarczej byłby rozwój oparty na gospodarce liberalnej, to znaczy jak najmniej skrępowanej przez biurokrację, a zarazem na państwie aktywnym, nie sprowadzonym do roli nocnego stróża. Dlatego nie uważam za słuszny ani realistyczny postulatu znacznego obniżenia udziału wydatków państwa, zawartego w koncepcji rozwojowej Ministerstwa Finansów. Państwo winno pozostać aktywne w tworzeniu infrastruktury, czyli ogólnych warunków konkurencyjności, w łagodzeniu różnic społecznych i marginalizacji. Przede wszystkim jednak w dziedzinie edukacji, bo to jest główna droga zwiększenia rozwojowej wrażliwości i potencjału społeczeństwa.
Więcej możesz przeczytać w 20/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.