Współcześnie choroba staje się jednym z lepszych chwytów marketingowych. Historia chociażby z Nergalem, Stuhrem, Durczokiem. Jakby mówili: jestem ludzki, arcyludzki, jestem wielki, ale jestem przecież jednym z was, bo wy też cierpicie, boicie się tego raka, a ja wam pokażę, że można z nim walczyć” – powiedział prof. Zbigniew Mikołejko Marcie Bratkowskiej w wywiadzie „Krzyk rozpaczy” („Wprost” nr 35 z 26 sierpnia). Rozmowa dotyczyła znanych osób, które nie ukrywają swojej choroby, lecz wręcz przeżywają ją na oczach publiczności. Profesor Mikołejko nakreślił to zjawisko w aspekcie historycznym i kulturowym. Po publikacji autorka wywiadu otrzymała list od Jerzego Stuhra, który zamieszczamy w całości.
Szanowna Pani Redaktor,
piszę poruszony wplątaniem mojej osoby w wywiad Pani z prof. Zbigniewem Mikołejką w 35. numerze Waszego pisma. Tezy postawione przez Pana Profesora są mi całkowicie obce, a ponieważ jestem jakby ich przykładem, na okładce jest moje zdjęcie, więc może się wydawać, że to, co jest przedmiotem rozmowy z Profesorem i jego opinii na temat gwiazd, celebrytów (jak ich tam zwał), dotyczy mnie. Proszę z łaski swojej przekazać Panu Profesorowi, że nie wziął w swych rozważaniach pod uwagę jeszcze jednego wariantu ciężkich dla mnie zdarzeń sprzed dwóch lat. To nie ja chciałem rozgłosu w swojej chorobie. To mnie od początku mej kalwarii tropiła na każdym kroku sfora „dziennikarzy” z tabloidów. Jeszcze nie zjawiłem się w szpitalu, a już tam byli. Pisali o mnie kardynalne bzdury, kłamstwa i pomówienia. Dlatego zdecydowałem się mówić, aby uprzedzić stek oszczerstw i głupot. Tylko dlatego!
I kiedy to zrobiłem, broniąc się, stała się rzecz przedziwna: nagle się okazało, że to, co mówię, ludziom chorym pomaga. Mam poczucie, że to, co mówiłem, i to, co robię obecnie dla onkologii w Polsce, jest ważniejsze od wszystkich moich dokonań artystycznych, że jest czasem dla chorych ważniejsze niż to, co mówią do nich lekarze! Wielokrotnie ci ostatni mnie prosili, abym porozmawiał z ich pacjentami, bo mnie bardziej wysłuchają niż ich. Moja książka „Tak sobie myślę” jest zalecana jako terapeutyczna na wielu oddziałach onkologicznych i gdyby Pan Profesor pofatygował się ją przeczytać, zrozumiałby dlaczego. Nie jest tak, jak w artykule pani Jankowskiej w tym samym numerze Waszego pisma, że posłużyła mej promocji. To nie jest książka o chorobie.
To jest książka o tym, co myśli o współczesnej Polsce inteligent Jerzy Stuhr, a że był w stanie szczególnym, to właśnie to zalecają pacjentom lekarze, dając i tę książkę do czytania. Pisząc ją, miałem raczej w myśli testament niż to, co sugeruje pani Jankowska, że można na niej zarobić (przykro to czytać!). Wytłuszczone w wywiadzie zdanie Profesora, że: „zatraciliśmy osobowość, że nie możemy zejść ze sceny, że nie mamy własnego życia...”, jest dla mnie szczególnie bolesne. Przecież cała moja artystyczna siła polega na tym, że czerpię właśnie ze swojej osobowości. Przecież mam własne szczęśliwe życie, które chronię, jak tylko mi moja nieszczęsna popularność pozwala. Pan Profesor dywaguje: „Teraz Bogiem jest publiczność (...), bo inaczej życie gwiazd rozsypałoby się w pył (...) stałoby się tylko kredowym kołem iluzji, złudzeń. Tak, coś niesamowitego tu się dokonało…” – biadoli Profesor. Jakich iluzji? Jakich złudzeń? Ciężko pracuję całe życie, aby dać ludziom trochę radości, uśmiechu, refleksji. Moje życie wcale się nie rozsypuje w pył, kiedy nie mam widowni. Wręcz przeciwnie, czuję się bardzo dobrze na Filipinach, gdzie nikt mnie nie zna. I gdyby Pani mogła przekazać Profesorowi, że publiczność to ja wybieram, i to na swoich warunkach, a gdy jej nie ma, wcale moje życie nie rozsypuje się w pył, mało, jestem szczęśliwy, kiedy gasną nade mną reflektory.
Z wyrazami szacunku Jerzy Stuhr
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.