Zacznę znowu od Powązek, ale nie będzie o tym, więc proszę nie wyłączać mózgoodbiorników przed końcem felietonu. Gdy napisałem na Fejsie, że groby komunistycznych zbrodniarzy należy usunąć z Alei Zasłużonych, chęć bycia moimi „znajomymi” wyraziła spora część osób o poglądach prawicowych lub ultraprawicowych. Zabawne, że to te same osoby, które wcześniej wykasowały mnie – po moich krytycznych wpisach o aberracjach wygadywanych przez Jarosława Kaczyńskiego i jego komilitonów tudzież idiotyzmach głoszonych przez wielu polskich duchownych – z grona swoich internetowych konfratrów. Najwyraźniej wystarczył mój sprzeciw wobec obecności Bieruta w narodowej nekropolii, bym ponownie stał się „swój”. Tak samo było – z wektorem sympatii i antypatii przesuniętym o 180 stopni – kiedy walczyłem z przeciwnikami in vitro lub wyśmiewałem ubóstwo umysłowe licznych rzesz polskiego kleru; ludzie o poglądach lewicowych zaczynali od razu klepać mnie po ramieniu, wyznając ze szczerym zdziwieniem, że jestem całkiem fajny, wręcz światły, a pogłoski o moich faszyzmie są najwyraźniej przesadzone. To jest zabawne, ale tylko wtedy, kiedy patrzę na to jako autor komedii. Jednak jako obywatel, który pragnie, by życie w kraju nad Wisłą stało się choć odrobinę znośniejsze, widzę to raczej w ujęciu tragicznym – jako dowód na pogłębiające się w Polsce ubóstwo intelektualne, na jakiś zawstydzający regres, który cofa nas do poziomu życia plemiennego, by nie powiedzieć mocniej: do czasów, kiedy jedyną szansą na przeżycie była przynależność do sfory rozpoznającej dychotomię swój – obcy po zapachu moczu.
Plemienność to najbardziej charakterystyczna cecha dzisiejszej Polski. Nie ma już jednego narodu, z jego różnorodnością, bogactwem postaw, poglądów, zachowań czy tradycji. Są dwa plemiona, dwa szczepy, dwie watahy, splecione z sobą w śmiertelnym uścisku, obwiniające się wzajemnie o wszystko, co najgorsze, odmawiające drugiej stronie nie tylko szacunku, ale wręcz prawa do istnienia, funkcjonujące wyłącznie na prymitywnej zasadzie inkluzji i ekskluzji: jesteś z nami albo nie ma cię wcale. Nad polskim życiem społecznym zawisła dusząca wydzielina kibolskiej logiki: masz kochać wyłącznie swoje barwy i wspólnie z sobie podobnymi drzeć ryja w chórze zarządzanym przez stadionowego zapiewajłę. Który w dodatku domaga się, by przyśpiewki obrażające przeciwnika wykrzykiwane były głośniej niż te, które mają wspomagać „naszych”. Ten prostacki, bipolarny obraz świata obecny jest w polskiej przestrzeni publicznej od dawna, ale dopiero po katastrofie smoleńskiej oplótł nas jak bluszcz z B-klasowego horroru o morderczych roślinach.
Pierwszym ogrodnikiem, który szalał z konewką, by ów bluszcz podlewać, był bez wątpienia Jarosław Kaczyński, ale bylibyśmy niesprawiedliwi, gdybyśmy w rabatkach duchowej zaćmy polskiej nie dostrzegli również innych węży ogrodowych, z których – ze względu na skromność miejsca – wymienię wyłącznie Janusza Palikota. Dlaczego nie premiera Tuska? Bo on jest programowo aintelektualny i sprawia wrażenie, jakby dla niego życie umysłowe, duchowe i kulturalne Polaków mogło z powodzeniem odbywać się na orlikach. Tymczasem Palikot to Kaczyński ą rebours, obaj ujawniają ambicję demiurgów, chcąc sprawować rząd dusz, równie dla nich ważny – a może i ważniejszy – co rząd zwykły. Efektem ich wysiłków jest spłaszczenie publicznego dyskursu, który już nie polega na logicznym argumentowaniu, ale na wykrzykiwaniu stadionowych haseł: zdrada, moher, targowica, bereza, trotyl, kondom, układ, ciemnogród, nie rzucim ziemi, faszyzm nie przejdzie itp. Te hasła – oderwane od pierwotnego sensu, tworzące kulawą posmoleńską nowomowę – działają jak błona półprzepuszczalna: możesz wejść, nie możesz wyjść. To zgroza, to nieszczęście, to pułapka kastrująca nas wszystkich.
W Polsce 2013 ludzie używający intelektu do tego, do czego został przeznaczony – czyli krytycznej analizy rzeczywistości w jej wielostopniowej komplikacji – są wyrzuceni poza nawias przestrzeni publicznej. W roztańczonych wokół ognisk własnych idiosynkrazji kręgach dwóch zwalczających się plemion nie ma dla nich miejsca. Nie możesz być zwolennikiem in vitro, skoro chodzisz do kościoła. Jeśli uważasz, że Jaruzelski to szuja, musisz z automatu wierzyć w zamach smoleński. Jeśli drwisz z Rydzyka, jesteś Żydem. Jeśli jesteś Żydem, nie wolno ci cenić Żołnierzy Wyklętych. Jeśli cenisz Wyklętych, nie krytykuj burd na stadionach. Jeśli chodzisz na mecze, nie możesz być pedałem. Jeśli popierasz prawa gejów, musisz kochać Che Guevarę. Jeśli nie płakałeś po papieżu, nie jesteś Polakiem. Jeśli śmiałeś się z Anny Grodzkiej, nie jesteś Europejczykiem. Można tak wymieniać bez końca. Ja się na to nie godzę. Chcę percypować świat zgodnie z własnym rozumem, sumieniem i wrażliwością, a nie wedle regulaminu tej czy innej sfory. Nie dam sobie wcisnąć na grzbiet ani zgrzebnej koszulki pseudoprawych ani połyskliwego T-shirtu pseudoświatłych. I to rozwiązanie podsuwam też państwu. Bo najgorszy jest moher, który nosi się wewnątrz głowy. ■
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.