Meczem z Australią podczas Pucharu Davisa, niezależnie od wyniku, chcemy zacząć nową erę w polskim tenisie – mówi Krzysztof Suski, prezes Polskiego Związku Tenisowego.
Rozmawiają Adam Romer i Artur St. Rolak
Skąd pana zamiłowanie do tenisa?
Z zamiłowania do sportu w ogóle. Najpierw byłem koszykarzem, potem lekkoatletą, jeszcze później karateką, od dziecka jeżdżę na nartach, a w pewnym momencie pojawił się tenis. Gram praktycznie codziennie.
Po co panu ta żaba? W maju został pan wybrany na prezesa Polskiego Związku Tenisowego. Dlaczego zdecydował się pan kandydować?
Zdecydowałem się kandydować na prezesa PZT, ponieważ chcę zrobić coś dobrego dla tej dyscypliny. Nie mam zamiaru z tytułu sprawowanej funkcji osiągać żadnych korzyści. Przeciwnie – zaangażowałem się czasowo, organizacyjnie i finansowo, już oddałem do dyspozycji związku pracowników moich firm, dzielę się swoimi doświadczeniami i kontaktami. W tenisa nadal mogę sobie grać, do tego PZT nie jest mi potrzebny. Jako prezes nie zacznę lepiej serwować. Głównym motywem kandydowania była potrzeba zrobienia czegoś, co da mi satysfakcję.
Jak by pan tę satysfakcję zdefiniował?
Poczuję ją, kiedy ludzie będą płakali podczas meczu Pucharu Davisa. Będę się cieszył, widząc, że korty w klubach są ciągle zajęte, że coś się buduje, że przybywa zawodników, którzy z wieku skrzata przechodzą aż do turniejów zawodowych. Na turniejach skrzatów bywam zresztą nie jako prezes, lecz jako tata i dobrze wiem, czego oczekują rodzice. W większości sportów państwo finansuje szkolenie w całości, natomiast w tenisie to właśnie rodzice ponoszą największe wydatki na ten cel.
Nie boi się pan zarzutu, że za zaoferowaną na zjeździe kwotę (milion rocznie) kupił pan sobie prezesurę i wstęp na najważniejsze turnieje na świecie, a polski tenis ma znaczenie drugorzędne?
To jest kwota, powiedziałbym, symboliczna w stosunku do potrzeb. Za te pieniądze nie da się załatwić wszystkich, nawet najpilniejszych spraw.
Jak rozłoży pan priorytety? Co trzeba koniecznie zrobić w najbliższym czasie?
Najważniejsze są przygotowania do Pucharu Davisa. Chcemy nim zainteresować media, nie tylko sportowe. Jako kibice cierpimy na niedosyt wielkich przeżyć. W tenisie sukcesy są coraz większe, jednak sponsorzy jeszcze się nie przebudzili. Meczem z Australią, niezależnie od wyniku, chcemy zacząć nową erę w polskim tenisie. Marzy mi się miejsce dla tenisa na podium pod względem postrzegania, popularności czy obecności w mediach. Pierwsza jest oczywiście piłka nożna, choć wyniki reprezentacji nie są satysfakcjonujące. Z futbolem jednak nie walczymy. Druga jest siatkówka, a trzeci... Chcielibyśmy, żeby to był tenis.
Co będzie ważniejsze: wyczyn czy tenis amatorski i jego upowszechnianie?
Ważne jest jedno i drugie. Na pierwszym miejscu jest wyczyn, później działania PR i marketingowe na zewnątrz, a następnie upowszechnianie. Wszystkie trzy elementy są tak naprawdę nierozerwalne. Jeśli bowiem dziś nie zainwestujemy w ośmiolatków, to za dwie kadencje nie będziemy mieli w Polsce zawodników. Skoro już mamy zawodników wyróżniających się nawet na arenie międzynarodowej, to koniecznie trzeba im pomóc, a nie zwalać wszystko na rodziców. Gdyby nie oni, tenisa w Polsce mogłoby już nie być. To wszystko z kolei jest powiązane z postrzeganiem tenisa przez władzę, media i biznes. Dlatego bierzemy kurs na powszechność, na narodowość, na patriotyzm. Musimy skończyć z graniem w tenisa pod balonami w temperaturze pięciu stopni.
Z infrastrukturą związek nie poradzi sobie nawet z pomocą sponsorów.
Zgadzam się. To jest oczywiste zadanie państwa i samorządów. Nie chcę sięgać po przykład Niemiec czy Stanów Zjednoczonych, ale nawet do takich Czech bardzo nam daleko. Tam państwo daje grunt, a gdzie indziej gwarancje bankowe albo ulgi podatkowe dla inwestorów. Jest zresztą mnóstwo innych środków pomocowych. Z samych składek członkowskich albo miłości do tenisa nie da się przecież zbudować infrastruktury tenisowej, czyli kortów z całym niezbędnym zapleczem. Ludziom uprawiającym na przykład wioślarstwo czy lekką atletykę nikt nie każe budować torów i stadionów – to robi właśnie państwo. A nasze do tego się nie poczuwa i zapomina, że potencjał propagandowy tenisa jest większy niż innych dyscyplin, w których Polacy odnoszą sukcesy. To wynika z popularności tenisa na całym świecie. O Radwańskiej słyszeli wszędzie, a o Małyszu mało gdzie. Nie muszę oczywiście przekonywać, jak bardzo jest nam potrzebne narodowe centrum tenisowe. ■
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.