Wałęsowski projekt dla Polski jest dziś taki jak w roku 1990 - repeta!
Po czterech latach spokoju naród dowiedział się, że Lech Wałęsa będzie ponownie ubiegał się o prezydenturę. Nie wiem, co odczuł naród, ale ja odczułem lęk. Gdyby w dniu, kiedy były prezydent oświadczył, że "znów musi", zapytano mnie, czy sprawy kraju idą w dobrym czy złym kierunku, powiedziałbym, że może właśnie zaczęły iść w złym kierunku.
Nie wierzę w wyższe motywacje decyzji Wałęsy, widzę jeden motyw - posmakował władzy, pokochał ją jak siebie samego, utracił i chce odzyskać na przekór wszystkiemu. Wałęsa - świetny i jakże skuteczny współdestruktor komunizmu - zamienił się po 1989 r. w niszczyciela, na szczęście mało skutecznego, młodej polskiej demokracji. Nie miał pomysłu politycznego, kiedy obejmował urząd, poza jednym - jak najwięcej władzy dla siebie i jak najmniej odpowiedzialności za jej sprawowanie. Polska to miał być system prezydencki obudowany "zderzakami" odpadającymi w kolejnych kolizjach ze społeczeństwem, by prezydent trwał bez siniaka. "Zrobisz dobrze, ja zyskuję, zrobię źle, ty odchodzisz" - to była prezydencka formuła stosunków z najbliższym otoczeniem i tak to miało wyglądać w stosunkach z rządami. Jego prezydentura to pięcioletni serial obrzydzający społeczeństwu partie i parlament, podstawowe instytucje demokracji, które powinien szanować i umacniać. To długa lista awantur z rządami i sejmami, trwoniących cenny czas, zakłócających pracę administracji, nie prowadzących do niczego dobrego, a czasami bardzo groźnych, jak wciąganie do polityki wojska (niesławny "obiad drawski"), służb specjalnych czy próba rozpędzania parlamentu z wykorzystaniem prawniczych szalbierstw. To wzmaganie w kraju chaosu i niepokoju, co gorsza świadome ("będę drażnił i denerwował" - pamiętacie państwo te zwroty), i to podczas wielkiej przemiany, która zawsze rodzi własny niepokój i chaos. W czasach, gdy rolą głowy państwa powinno być łagodzenie niepokoju i zmniejszanie chaosu, belwederski sternik coraz to obracał kraj bokiem do fal. Jeżeli polskie reformy i demokracja przetrwały prezydenturę Wałęsy, to mimo niego. Dzięki niemu o tyle tylko, że wielu niemądrych pomysłów ("100 mln zł dla każdego" itd.), z którymi występował, nie potrafił, a może czasami nie chciał realizować, rozumiejąc, iż "byle co mówić" sprzyja zdobyciu władzy, ale "byle co robić" nie pomaga jej utrzymać. Wałęsowski projekt dla Polski jest dziś taki jak w roku 1990 - repeta! Szanowni wyborcy, może nawet z nowym Mietkiem. Zasługi Wałęsy dla Polski z jego działalności w kraju, wielkie i niekwestionowane, skończyły się w roku 1989. Żaden pozytywny argument związany z działalnością krajową byłego prezydenta w tej dekadzie nie daje podstaw, by stał się on kandydatem Polski postsolidarnościowej. Marian Krzaklewski nie jest moim ulubieńcem, można mu wiele wypomnieć, szczególnie paskudnie przeprowadzoną kampanię antykonstytucyjną, ale jego konto pozytywne za minione dziesięć lat przebija Wałęsę. System demokratyczny, by dobrze działał, musi mieć scenę polityczną złożoną z partnerów zdolnych rywalizować z sobą. System, w którym naprzeciw wielkiej partii stoją dziesiątki liliputów, jest chory, wyłania władzę mało reprezentatywną i na dodatek może ją uwiecznić. Wśród liliputów Guliwer łatwo zyskuje "kierowniczą rolę". Zasługą Krzaklewskiego i kierowanej przez niego "Solidarności" jest skupienie w AWS rozbitej, skłóconej prawicy, zrobienie wielkiego kroku ku uporządkowaniu tej części sceny politycznej i ku jej ogólnemu zrównoważeniu. To nie jest jeszcze dzieło skończone w takim stopniu jak na przykład SLD bis i może nawet takim nie będzie. Trudno jednak przypuścić, by sytuacja wróciła do żałosnego wzorca, jakim był Konwent św. Katarzyny. Krzaklewski udowodnił więc, że potrafi łączyć, Wałęsa przez pięć lat prezydentury tylko rozbijał. Powiada on, że decyzję ostateczną o kandydowaniu uzależnia od żony. Apeluję zatem - Wielce Szanowna Pani Danuto, którą do dziś ze łzą w oku wspominam, jak po królewsku odbierała mężowską Nagrodę Nobla, niech, zamiast swojego chłopa Pani wystartuje! On zaś niech nam żyje długo, zdrowo i... prywatnie.
Nie wierzę w wyższe motywacje decyzji Wałęsy, widzę jeden motyw - posmakował władzy, pokochał ją jak siebie samego, utracił i chce odzyskać na przekór wszystkiemu. Wałęsa - świetny i jakże skuteczny współdestruktor komunizmu - zamienił się po 1989 r. w niszczyciela, na szczęście mało skutecznego, młodej polskiej demokracji. Nie miał pomysłu politycznego, kiedy obejmował urząd, poza jednym - jak najwięcej władzy dla siebie i jak najmniej odpowiedzialności za jej sprawowanie. Polska to miał być system prezydencki obudowany "zderzakami" odpadającymi w kolejnych kolizjach ze społeczeństwem, by prezydent trwał bez siniaka. "Zrobisz dobrze, ja zyskuję, zrobię źle, ty odchodzisz" - to była prezydencka formuła stosunków z najbliższym otoczeniem i tak to miało wyglądać w stosunkach z rządami. Jego prezydentura to pięcioletni serial obrzydzający społeczeństwu partie i parlament, podstawowe instytucje demokracji, które powinien szanować i umacniać. To długa lista awantur z rządami i sejmami, trwoniących cenny czas, zakłócających pracę administracji, nie prowadzących do niczego dobrego, a czasami bardzo groźnych, jak wciąganie do polityki wojska (niesławny "obiad drawski"), służb specjalnych czy próba rozpędzania parlamentu z wykorzystaniem prawniczych szalbierstw. To wzmaganie w kraju chaosu i niepokoju, co gorsza świadome ("będę drażnił i denerwował" - pamiętacie państwo te zwroty), i to podczas wielkiej przemiany, która zawsze rodzi własny niepokój i chaos. W czasach, gdy rolą głowy państwa powinno być łagodzenie niepokoju i zmniejszanie chaosu, belwederski sternik coraz to obracał kraj bokiem do fal. Jeżeli polskie reformy i demokracja przetrwały prezydenturę Wałęsy, to mimo niego. Dzięki niemu o tyle tylko, że wielu niemądrych pomysłów ("100 mln zł dla każdego" itd.), z którymi występował, nie potrafił, a może czasami nie chciał realizować, rozumiejąc, iż "byle co mówić" sprzyja zdobyciu władzy, ale "byle co robić" nie pomaga jej utrzymać. Wałęsowski projekt dla Polski jest dziś taki jak w roku 1990 - repeta! Szanowni wyborcy, może nawet z nowym Mietkiem. Zasługi Wałęsy dla Polski z jego działalności w kraju, wielkie i niekwestionowane, skończyły się w roku 1989. Żaden pozytywny argument związany z działalnością krajową byłego prezydenta w tej dekadzie nie daje podstaw, by stał się on kandydatem Polski postsolidarnościowej. Marian Krzaklewski nie jest moim ulubieńcem, można mu wiele wypomnieć, szczególnie paskudnie przeprowadzoną kampanię antykonstytucyjną, ale jego konto pozytywne za minione dziesięć lat przebija Wałęsę. System demokratyczny, by dobrze działał, musi mieć scenę polityczną złożoną z partnerów zdolnych rywalizować z sobą. System, w którym naprzeciw wielkiej partii stoją dziesiątki liliputów, jest chory, wyłania władzę mało reprezentatywną i na dodatek może ją uwiecznić. Wśród liliputów Guliwer łatwo zyskuje "kierowniczą rolę". Zasługą Krzaklewskiego i kierowanej przez niego "Solidarności" jest skupienie w AWS rozbitej, skłóconej prawicy, zrobienie wielkiego kroku ku uporządkowaniu tej części sceny politycznej i ku jej ogólnemu zrównoważeniu. To nie jest jeszcze dzieło skończone w takim stopniu jak na przykład SLD bis i może nawet takim nie będzie. Trudno jednak przypuścić, by sytuacja wróciła do żałosnego wzorca, jakim był Konwent św. Katarzyny. Krzaklewski udowodnił więc, że potrafi łączyć, Wałęsa przez pięć lat prezydentury tylko rozbijał. Powiada on, że decyzję ostateczną o kandydowaniu uzależnia od żony. Apeluję zatem - Wielce Szanowna Pani Danuto, którą do dziś ze łzą w oku wspominam, jak po królewsku odbierała mężowską Nagrodę Nobla, niech, zamiast swojego chłopa Pani wystartuje! On zaś niech nam żyje długo, zdrowo i... prywatnie.
Więcej możesz przeczytać w 22/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.